Maciej Pinkwart
Krzyże Południa
Odcinek II – Panie Morza
I jestem na tej emeryturze, w Zakopanem już nie mieszkam, ale Mentonę mijam
tylko jadąc cornichem. Może kiedyś…
Kolejne
państwo na trasie pojawia się nagle, jakby mimochodem, i równie szybko znika. To
oczywiście Monako, do którego kiedyś należała i Mentona, ale teraz ma tylko
cztery miejscowości: stołeczne Monako, kasynowo-operowe Monte Carlo, La
Condamine i Fontvieille – dwa ostatnie to obecnie dzielnice Monako. Mijamy
zjazdy do Nicei i Antibes oraz – w przeciwną stronę – do Grasse, którego
odwiedzenie planowaliśmy w Roku Szymanowskiego, ale nie wyszło, ani wtedy ani
teraz, przypomina się nam mijane Cannes, gdzie spędziliśmy wiele miłych chwil.
Dopiero na wysokości Fréjus autostrada trochę się rozluźnia. Dojeżdżamy do
Saint-Maximien-la-Sainte-Baume, które chcieliśmy
zwiedzać, ale zrobiło się już późno, więc wizytę w teraz już na pewno zamkniętej
bazylice, gdzie przechowywane są relikwie św. Marii Magdaleny, odkładamy na
drogę powrotną, dziś tylko zauważając wysokie mury średniowiecznego kościoła,
dominującego nad niewielką – jak nam się wydaje – miejscowością.
Po kilkudziesięciu kilometrach pojawia się przed nami potężny masyw góry Świętej Wiktorii, przysłonięty w dolnej partii pasmem górskim Cengle. To też obejrzymy staranniej innego dnia, na razie zatrzymujemy się na obiad na jednym z aires, zagospodarowanych parkingów, jakie co kilkanaście kilometrów usytuowane są przy francuskich autostradach. Miejsca dla samochodów są zwykle zacienione i przestronne, są stoły i ławy do urządzenia czegoś, co po francusku ładnie się nazywa pique-nique, toalety, zawsze czyste i darmowe, niekiedy ogródki zabawowe dla dzieci i… tereny wypoczynkowe dla psów. Wyprzedzając fakty dodam, że drogi i otaczająca je infrastruktura są najlepsze we Francji właśnie: Włochy, Hiszpania czy Niemcy mogą się jeszcze sporo od Francji nauczyć.
O Polsce nie wspominam, bo to nie ta liga.
Przejeżdżając skrajem Aix-en-Province i obok Salon-de-Provence jedziemy jeszcze
Jedna z największych rzek europejskich, wypływająca z Alp, tutaj właśnie dzieli
się na dwie główne odnogi: Grand Rhône dopływa szerokim strumieniem
prosto do morza w porcie St. Louis-du-Rhône, zaś Petit Rhône skręca w
prawo, na zachód, rozpada się na szereg mniejszych rzeczek i w końcu wpada do
Morza Śródziemnego koło miejscowości Saintes-Maries-de-la-Mer. Dziesiątki strug
po drodze wsiąka w ziemię tworząc rozległe bagniska i blisko 300 stawów, spośród
których największy, Étang de Vàccares
zajmuje
Ta flora rzuca się nam w oczy zaraz po wyjeździe z Arles. Lśniące wodą łąki, a
na nich trawa, rosnąca w dziwnie równych rządkach. Wygląda to jak w Chinach albo
Wietnamie… To oczywiście ryżowiska. Ryż uprawiany jest tutaj od czasów, gdy ok.
880 r. Saraceni z kalifatu andaluzyjskiego dotarli niemal na Riwierę, po drodze
zajmując także tereny pustaci ujścia Rodanu, które do niczego się im nie
nadawały, z wyjątkiem uprawy ryżu właśnie. Prowansalczycy początkowo liczyli na
pomoc bitnych Maurów w walce z Frankami, ale niedoszli sojusznicy zasiedzieli
się na wybrzeżu tak mocno, że dopiero pod koniec X wieku hrabia Wilhelm z Arles
zadał najeźdźcom zdecydowany cios
koło Saint Tropez, wycinając w pień wojska Saracenów, chroniące się w masywie
górskim, znanym do dziś jako Massif des
Maures – Góry Maurów.
Tyle o ryżu, który podobno jest bardzo smaczny. Nie próbowałem, bo uważam, że
ryż, jakikolwiek, w ogóle jest bez smaku, choć świetnie się nadaje do zapychania
żołądka, pod warunkiem, że się do niego dorzuci czegoś smacznego. Krowę na
przykład, w niewielkich odcinkach. Obrastające drogę gąszcze bambusowe nie robią
na mnie już większego wrażenia, choć gdy je zobaczyłem w tej okolicy po raz
pierwszy kilkanaście lat temu, myślałem, że to ewenement, bo w ogóle nie
wiedziałem, że ta największa na świecie trawa rośnie też w Europie.
Renatka zauważa po prawej stronie drogi spore stadko czarnych byków,
stanowiących kolejny „flagowy produkt” Camargue. Widywaliśmy je już wcześniej,
ale zazwyczaj snuły się gdzieś daleko, po dwa-trzy, zwykle zresztą koło jakichś
chałup, jak krasule na polskiej wsi. Tutaj wreszcie wygląda na to, że byków jest
kilkadziesiąt i łażą sobie wolno po łące.
Ciekawe,
że zawsze mówi się „byki z Camargue”, a przecież chyba są tam też krowy? Samym
bykom by było nudno, no i ciężko byłoby im się rozmnażać, a zapotrzebowanie na
wołowinę jest tu nie mniejsze niż gdzie indziej. Poza befsztykami i szczególnie
tu popularnymi żeberkami (côte du taureau,
bok byka)
w rozmaitych sosach, zwierzątka te (już na pewno tylko te płci byczej)
dostarczają też rozrywki: co roku pewną liczbę byków odławia się na korridę. Ale
nie ma co ronić nad nimi łez – ich przeznaczeniem jest zwykle sława, a nie
śmierć. W przeciwieństwie bowiem do hiszpańskich krewniaków – nie są one
zabijane przez torreadorów (po tutejszemu – raseteurs), którzy mają za
zadanie tylko pozdejmować z byczych rogów osadzone
tam kolorowe kokardy i inne ozdoby. Ładne tylko! Torreador nie ma szpady, a
jedynie coś w rodzaju sporego grzebienia, a byk ma rogi jak najbardziej
prawdziwe i ostre. Jest rozdrażniony i walczy, raseteurs nieraz muszą
salwować się ucieczką za bandę, a jeśli byk przez 15 minut nie pozwoli zdjąć
sobie ozdób – to on wygrywa... Tego typu impreza nazywa się biegiem (course),
lub korridą portugalską, bowiem w tym właśnie kraju już w 1928 r. publiczne
zabijanie byków zostało zakazane przez prawo.
Są w tych rozgrywkach (prowansalskich i
langwedockich) – tak jak w hiszpańskiej corridzie - ulubieńcy publiczności,
przyciągający tłumy, a niejednemu z nich nawet wystawiono po śmierci pomnik.
Bykom, oczywiście. Tutaj, w Camargue mamy też swojego bohatera: jest to walczący
byk Vovo, którego pomnik stoi w centrum Saintes-Maries-de-la-Mer. Opowiem o nim
później.
Byki w Camargue to także produkt z importu, i to wcześniejszego niż ryż: dostały
się do Galii w V w. wraz z Hunami, którzy w czasach Atylli krótko byli
sojusznikami Rzymian w walkach z Wizygotami. Hunowie odeszli, trochę byków
pozostało, skrzyżowano je potem z krowami z baskijskiej Nawarry i teraz są czymś
w rodzaju atrakcji turystycznej.
Rodzimą
faunę reprezentują równie słynne białe mustangi z Camargue, mieszkające tu ponoć
od czasów prehistorycznych, w każdym razie podobne do tych, malowanych na
ścianach grot w Lascaux, w jaskini Chauveta czy w langwedockim Niaux. Jest ich
tu kilkaset, czy może kilka tysięcy sztuk, ale my widzimy tylko niewielkie
stadka, zazwyczaj trzymane blisko domów czy stadnin. Camargue to
zarazem rasa koni, hodowanych także poza deltą Rodanu – niewielkie, wytrzymałe,
o krótkich pyskach i niezbyt długich grzywach i ogonach. Rodzą się czarne lub
ciemnobrązowe, z czasem
sierść staje się coraz jaśniejsza, by u dorosłego osobnika przybrać barwę białą.
Najczęściej wykorzystywane są do konnych wycieczek po okolicy.
Dojeżdżamy do hoteliku „Les Palmiers”, który mieści się przy ulicy Alfonsa
Daudeta – jednego z niewielu XIX-wiecznych pisarzy prowansalskich, który (obok
Frédérica Mistrala) zdobył sławę światową, głównie dzięki tomowi opowiadań
Listy z mojego młyna
oraz sztuce Arlezjanka, do której
muzykę napisał Georges Bizet. Sztuka padła po 21 przedstawieniach, ale później
Bizet na jej podstawie skomponował dwie znane suity pod tym samym tytułem, stała
się też osnową dla opery włoskiego kompozytora Francesco Cilei.
Hotel jest miły, niewielki, prowadzony przez miejscową rodzinę, z którą
dogadujemy się tylko po francusku. Inny język nie wchodzi w rachubę, bo my
prowansalskiego nie znamy… Pokój na piętrze (domy tu w ogóle są niewysokie: jest
zasada, że nic nie może być wyższe od kościoła, co raczej się nie zdarzy, bo
świątynia jest spora), ma sympatyczny taras z widokiem na ulicę
i – fragmentarycznie – na bliskie stąd morze. I jest dwupoziomowy, co jest
akurat mało wygodne dla gospodarowania wśród rzeczy, upychanych w walizkach…
Krótka toaleta, przebieramy się i wychodzimy na miasto. Najpierw tradycyjnie
idziemy nad morze. Strasznie wieje, ale dość ciepło i nie pada.
Jestem tu już trzeci raz i zawsze podoba mi się niezwykła atmosfera tego
miejsca. Miasteczko jest małe – zaledwie ok. 2,5 tysięcy mieszkańców - dziś
żyjące głównie z turystyki, choć zapewne łowią tu też ryby, bo wydaje mi się, że
widzę kilka kutrów. Rolnictwo to głównie uprawy ryżu i słoneczników
(na terenie gminy obejmującej pół Camargue i będącej po Arles drugą co do
wielkości we Francji), a także hodowla koni i bydła. Konie głównie pod wierzch
dla turystów, byki… No, powiedzmy, że na użytek tutejszych korrid. O
restauracjach na razie nie wspominajmy.
U wejścia do portu znajduje się arena, gdzie w sezonie odbywają się korridy,
przeważnie raz w miesiącu. Spóźniliśmy się, czerwcowa impreza była wcześniej,
nie wydaliśmy po 26 € na osobę. Uważa się, że prowansalskie korridy są
bezkrwawe, polegają na igraszkach z bykami, w przeciwieństwie do tych
hiszpańskich. To prawda tylko częściowa, czyli nieprawda… Po pierwsze, w tych
bezkrwawych korridach często poszkodowani zostają matadorzy, bo oni nie mają
szpad, a byk ma rogi i nie waha się ich używać. A po drugie –
tauromachia jako jatka jest coraz
częściej organizowana w różnych miastach Prowansji i Langwedocji, przede
wszystkim w Arles i Nîmes, gdzie piasek areny nasącza się krwią od czasów
rzymskich gladiatorów do dzisiaj.
A w ogóle mam wrażenie, że krwawe korridy stają się także w Prowansji coraz
popularniejsze (w Nîmes w Zielone Świątki było ich kilka i oglądało je
dziesiątki tysięcy widzów…), jeśli w reklamie zapowiadającej kolejną, sierpniową
imprezę w Saintes-Maries-de-la-Mer, organizatorzy podkreślają, że będzie to
Corrida portugaise sans mise à mort.
Byk zatem ma szansę na wiele startów, a nawet na zaprzyjaźnienie się z
matadorem. Tyle, że jego byczy charakter prowokuje go do walki, a ta często
prowadzi do walenia łbem o ścianę. Dokładniej – rogami w
barrerę. Im bardziej wściekły byk –
tym bardziej lubi go publiczność. Podejrzewam, że w głębi duszy bywalcy korrid
życzą matadorom wszystkiego najgorszego, choć w Hiszpanii ich uwielbiają i
stawiają pomniki. Tutaj, jak już wiemy, pomniki stawiają bykom.
Jeszcze w 2008 roku, kiedy byłem tu poprzednio, ulica Espelly dochodziła koło Areny bezpośrednio do alei van Gogha, w pobliżu Pałacu Kongresowego, a jedyną ozdobą tej okolicy była kolorowa karuzela – taka, jakie towarzyszą niemal wszystkim ważnym miejscom turystycznym Francji. Dziś jest tu niewielkie rondo, w którym od 2010 roku stoi pomnik byka Vovo, wykonany z brązu przez angielskiego rzeźbiarza Petera Eugene Balla, skądinąd specjalizującego się w rzeźbie religijnej.
Dygresja dla wykształciuchów: Byk Vovo
Vovo
urodził się w noc wigilijną w 1944 r. jako syn pięknej Gyptis, Egipcjanki, która
podobno zakochała się w kawalerze z sąsiedniego stada,
manady, uciekła z nim i tak narodził
się syn, któremu wróżono wielką karierę reproduktora, ale jego przeznaczenie
było inne. Gdy skończył rok, został
cocardierem, czyli bykiem przeznaczonym do bezkrwawych walk na arenie,
którego głównym atrybutem była czerwona kokardka na głowie i sznurkowe
bransoletki lub wstążki na rogach. Jak już wiemy, torreador w takiej walce
występuje bez broni, więc by zwiększyć nieco jego szanse – roczny
cocardier zazwyczaj zostaje
wykastrowany. Vovo uniknął tego losu, bo uważano, że po tatusiu będzie świetnym
reproduktorem. No więc bynajmniej nie zmienił się w romantycznego Byczka
Fernando: był szybki jak błyskawica i wkrótce zyskał przydomek
czarny meteor, był też niezwykle
silny: w czasie jednej tylko walki (22 kwietnia 1951 r. w Lumet) rozbił w
drzazgi 48 drewnianych przeszkód i o mało nie przebił rogiem
raseteura Paula Garrica, a gdy mu się
to nie udało, zaatakował matadora… zębami, wyrywając mu kawał skóry ze skalpu.
Garrica uratowali ludzie, wyciągając nieprzytomnego poza barierę, co nie
powstrzymało furii Vova, który usiłował zdewastować ściany areny, czym wywołał
panikę wśród widzów, ale gdy zauważył, że przeciwnicy zniknęli – uspokoił się i
dał się potulnie wyprowadzić z areny. Tym razem tragedii udało się uniknąć
dlatego, że był jeszcze młody i miał dość krótkie rogi.
Z czasem rogi podrosły, a Vovo nauczył się nie tylko łamać, ale i przeskakiwać
bariery. Ludzie przychodzili tłumnie na jego występy licząc
zapewne na to, że będą świadkami tego, jak Vovo bierze krwawy odwet na
matadorach, mszcząc się za śmierć wielu swoich kuzynów z korrid hiszpańskich.
Areny zapełniały się już w południe, mimo, że korridy zaczynały się o 16-tej.
Rekord frekwencji na jego walkach zanotowano w 1953 r. w Nîmes, kiedy to na
widowni zasiadło 28.000 widzów. Debiutował w wieku dwóch lat na arenie w
Saintes-Maries-de-la-Mer i przez osiem lat był najjaśniejszą gwiazdą w swoim
zawodzie. W 1953 r. w Beaucaire w Langwedocji rzucając się na barierę
okazał się słabszy niż przeszkoda: złamał kość czołową i półprzytomny został
wyprowadzony z areny. Jeszcze się pozbierał i kilka miesięcy później jeszcze
walczył na tej samej arenie, na której oklaskiwano go po raz pierwszy.
Ostatni raz pokazano go w Aimargues w 1958 r. Rok później w listopadzie 1959,
poobijany, z połamanymi kośćmi rozstał się z życiem. Został pochowany w głębi
Camargue, na terenie posiadłości pisarza i
manadiera, czyli hodowcy bydła –
markiza Fulko de Baroncelli-Javon. Dziś Baroncelli ma w Saintes-Maries-de-la-Mer
muzeum, a Vovo – pomnik. A na arenach pojawiają się już wnuki słynnego
cocardiera.
Parędziesiąt metrów dalej – kolejne rondo i kolejny pomnik, tym razem
gardiana na koniu i byka, co
jest
symbolem Camargue. Autorem rzeźby ustawionej tu w 2000 roku jest miejscowy
artysta, podpisujący się jako Ben K.
Opodal, przy alei prowadzącej wzdłuż plaży
– wielka kotwica, przypominająca fakt, że jesteśmy w mieście morskim, a statki
są tu ważnym elementem i historii, i teraźniejszości. Idziemy trochę wzdłuż
brzegu, ale wieje okropnie, więc zawracamy do miasta. Po drodze jeszcze pomnik
bohaterów II wojny światowej i dramatycznie upozowana figura kobiety. Wśród
kilku pomników,
przed którymi w Saintes fotografują się turyści najciekawsza jest może właśnie
figura nazywana „Arlezjanką”, a tak naprawdę nosząca nazwę
Mireille, lub – po prowansalsku –
Mireio, ustawiona na cześć bohaterki
poematu Frédérica Mistrala i przez niego ufundowana. To właśnie w trakcie
pielgrzymki do Saintes-Maries-De-la-Mer, nieszczęśliwie zakochana bohaterka
tego dzieła dramatycznie umiera na udar słoneczny.
Mireio to jedyny utwór napisany po
prowansalsku, za który w 1904 r. przyznano literacką Nagrodą Nobla. Rzeźbę,
autorstwa Mariusa Jeana Antonina Mercié, odsłonięto 26 września 1920 r. na placu
Mistrala, w sześć lat po jego śmierci. Potem plac ten otrzymał imię Mireille.
Na frontowej ścianie budynku merostwa widnieje herb miasta – niewielka łódeczka,
w której stoją dwie kobiety. To są te Święte Marie Morskie, figurujące w nazwie
miejscowości. Przed Hôtel de Ville,
która to nazwa wcale nie oznacza Hotelu Miejskiego, tylko „Pałac Miejski”, gdzie
urzęduje mer i jego ludzie, jest spory spłachetek piasku, na którym widziałem
kiedyś miejscowych emerytów, grających w pétanque, czyli w bule. Ta
typowo prowansalska rozrywka ma już 2 tysiące lat. Do X wieku grywano w nią w
zasadzie tylko w Prowansji, potem rozpowszechniła się we Francji i w innych
krajach, a od 2002 r. w pétanque gra się także w Polsce. Polega ona z
grubsza na tym, by żelazną kulę (średnica 70,5-
Ale
dzieci bawią się jeszcze na całego, grając w piłkę przed kościołem. Tutaj, na
zachodzie, słońce zachodzi przynajmniej dwie godziny później niż w Polsce, poza
tym są teraz najdłuższe dni w roku. O wpół do dziesiątej jest
jeszcze całkiem jasno. Potężny, ufortyfikowany kościół, doskonale widoczny z
terenów Camargue i oczywiście z morza, tutaj chowa się trochę między budynkami,
jest zresztą zamknięty od 19.00. Otworzą go jutro o 8.00 i wtedy go będziemy
zwiedzać. Notabene, przez cały okres pobytu we Francji obejrzeliśmy
kilkadziesiąt kościołów i wszystkie – z wyjątkiem jednego – były w ciągu dnia
otwarte dla turystów. A ten jeden zamknięty był na okres południowej sjesty…
Wychodzimy na „Krupówki” – kilka przecinających się wąskich uliczek ze sklepami
pamiątkarskimi i niewielkimi restauracyjkami. Pora na kolację, tym razem na
mieście. Renata i Michał zamawiają po wielkim garnku
mules, małży, z frytkami, ja wybieram
zupę rybną. Na stole ląduje najpierw karafka
rosé, dobrze schłodzonego wina
różowego,
oraz obowiązkowa butelka mrożonej wody kranowej. Jest okazja
porozmawiać o miejscu, które wszyscy troje lubimy, jesteśmy tu nie pierwszy raz,
a które sprawia wrażenie niezwykle tajemnicze. Legendy przeplatają się tu z
faktami, mity z dokumentami. Francuzi stosują rozgraniczenie między
tradycją a
historią. Jedna i druga współtworzą
kulturę. A ja sądzę, że tradycja ma w tym względzie większe osiągnięcia…
Na szczęście, opisując te wszystkie
miejsca, nie mam obowiązku dochodzenia do prawdy ostatecznej i informowania „jak
było naprawdę”. Bo z tą naprawdą jest
tu wyjątkowo trudno.
Dygresja dla wykształciuchów: Święta Rodzina na emigracji
A
tradycja, wszechobecna w południowej
Francji, jest taka: w latach 40., uciekając przed prześladowaniami chrześcijan w
Palestynie, grupka najbliższych wyznawców i krewnych Jezusa wsiadła na statek i
pożeglowała w stronę najdalszych rubieży Imperium Romanum, do Galii Narbońskiej,
z którą Palestyna miała od dawna kontakty. Wersja alternatywna: ową grupę,
kilkunastu, a może nawet około 30 osób, prześladowcy aresztowali, a następnie
załadowali na
stateczek bez steru i żagla, który niesiony wiatrami i prądami osiadł na
łagodnym brzegu u ujścia Rodanu. Był rok 42, może 45 lub 46. W składzie owej
grupy znalazły się trzy Marie: Magdalena, Maria Salomea (po hebrajsku – Sulamita),
żona Zebedeusza, matka Jakuba (tzw. Większego, czczonego w Santiago de
Compostella) i Jana Ewangelisty oraz Maria Jakubowa, żona Kleofasa, matka Jakuba
Mniejszego, Judy i Szymona, niekiedy uważana za córkę Anny, a więc siostrę Marii
Panny. Wszystkie te kobiety były świadkami Ukrzyżowania i pierwszymi
głosicielkami Dobrej Nowiny o Zmartwychwstaniu. Tradycja, w którą wierzą nie
tylko mieszkańcy Saintes-Maries-de-la-Mer, nazywający się sami
Saintois (czyli po polsku jakby „Świętanie”)
utrzymuje, że na statku, który dopłynął do ich miejscowości, byli także siostra
i brat Magdaleny – Marta i Łazarz z Betanii, św. Maximin, św. Sydon z Jerycha
oraz Józef z Arymatei. Według niektórych była z nimi jeszcze jedna osoba,
dziewczyna o ciemnej skórze i imieniu Sara.
O niej różnie mówią. Podobno była służącą Marii Salomei i Marii Jakubowej. Albo
egipską księżniczką, która zabrała się na statek, gdy ten po drodze do Galii
zniosło do Aleksandrii, skąd Sara uciekała przed prześladowaniami Rzymian. Albo
Egipcjanką, osiadłą w dzisiejszym Saintes-Maries, w czasach, gdy utrzymywało ono
kontakty z Egiptem. Albo prześladowaną w Libii chrześcijańską mniszką –
Berberyjką. Albo potomkinią Atlantów. Albo urodziła się na statku, jako córka
Magdaleny i Jezusa.
Różnie
potoczyły się potem losy imigrantów. Zapewne w obawie przed prześladowaniami
postanowili się rozproszyć. Wszyscy byli wiarygodnymi świadkami śmierci i
zmartwychwstania Jezusa, więc stanowili poważne zagrożenie dla zwolenników
starego rzymskiego porządku. Maria Magdalena powędrowała ze swoim bratem
Łazarzem do Marsylii, później z Maximinem do Aix-en-Provence, a na koniec
unikała kontaktu z ludźmi i wybrała pustelniczą samotność w wysoko położonej
grocie w masywie górskim La Baume (co właśnie po prowansalsku znaczy „grota”),
gdzie pokutowała za grzechy, za jedyne okrycie mając niezwykle długie, gęste
włosy i żywiąc się korzonkami, a po 33 latach (chyba nieprzypadkowa zbieżność z
wiekiem Chrystusa) trafiła do miejscowości, gdzie wówczas nauczał święty Maximin.
Tam zmarła i została pochowana, a jej relikwie są do dziś prezentowane bazylice
w mieście, która otrzymała nazwę Saint-Maximin-La-Sainte-Baume. Sam Maximin,
który według
legendy był służącym w Betanii, u Marty, Marii i Łazarza, należał do 72 uczniów
Jezusa i był także świadkiem Ukrzyżowania, początkowo obrał jako swoją siedzibę
spore już wówczas rzymskie miasto Aquae Sextie, dziś Aix-en-Provence, wybudował
tam pierwszy kościół (dziś: katedra Świętego Zbawiciela), a gdy zmarł – został
pochowany obok swojej dawnej pani, Marii Magdaleny, w mieście, które otrzymało
jego imię. Na stanowisku biskupa Aix zastąpił go inny z pasażerów słynnej łodzi
– święty Sydon. I on także pochowany został koło Magdaleny.
Łazarz, wskrzeszony przez Jezusa po trzech dniach od śmierci w Betanii, pozostał
w Marsylii i został jej pierwszym biskupem (historia jednak widzi początki
chrześcijaństwa w tym mieście dopiero w IV wieku). Dla ścisłości dodajmy, że wg
tradycji wschodniego chrześcijaństwa, św. Łazarz dojechał statkiem tylko do
Cypru, tam osiadł i nauczał, a jego szczątki pokazywane są w Larnace, która to
nazwa ma się brać od przechowywanych tam jego relikwii (greckie
λάρναξ oznacza sarkofag lub
relikwiarz).
Jego siostra, święta Marta znalazła się najpierw w Awinionie, a potem zaproszono
ją, jako sławną towarzyszkę czyniącego cuda Jezusa, do prowansalskiego
miasteczka Tarascon (jest też takie w Langwedocji), którego
mieszkańcy cierpieli strasznie z powodu mieszkającego w wodach Rodanu
straszliwego płaza imieniem Tarasque, który wynurzał się z rzeki, by porywać
dzieci i bydło. Inni mówili, że mieszkał w lesie między Awinionem a Arles i był
zwykłym smokiem: większy niż byk, dłuższy niż koń, z zębami ostrzejszymi od
miecza, z żółwim pancerzem na grzbiecie, z rogami na głowie, przypominającej lwa
i ogonem jak wąż. Jak się dowiaduję od swojego poliglotycznego przyjaciela
Wiesia Piechockiego, nazwa Tarascon pochodzi od greckiego słowa teras,
co znaczy potwór. W pierwszej wersji legendy wystarczyło, że pokazała mu krzyż,
a diabelski pomiot zniknął i więcej się nie pokazał. W drugiej skropiła smoka
święconą wodą, a ten stał się potulny jak baranek. Marta owinęła mu wokół szyi
swoją wstążkę do włosów i na tej smyczy przeprowadziła go, jak pieska, przez
miasto. Co się ze zwierzątkiem potem stało – nie wiadomo, ale Marta – żeńska
wersja Świętego Jerzego -
otoczona czcią
dokonała w świętości żywota w tym właśnie mieście i w Tarascon została
pochowana.
Józef z Arymatei to spośród pasażerów statku najbardziej tajemnicza postać.
Bogacz, członek Sanhedrynu, czyli najwyższego trybunału
żydowskiego, oficer armii rzymskiej i żydowskiej, tajny uczeń Jezusa, jeden z
tych, co nie tylko uwierzyli, ale i wspierali go czynnie. Wg tradycji był
młodszym bratem Joachima, ojca Marii Panny – czyli zapewne trochę starszym od
Jezusa jego stryjecznym dziadkiem. Po wylądowaniu w Prowansji dość szybko
przeniósł się do Rocamadour, na północ od Albi, potem był w Limoges, skąd
pojechał do Morlaix w Bretanii. W zasadzie wygląda to na ucieczkę i pewno tak
było, bo Józef chyba najbardziej musiał obawiać się zemsty Rzymian, a niemniej –
własnych współbraci z władz żydowskich. Z Morlaix jest tylko
Wiecie, naturalnie, jak kielich ów popularnie jest nazywany?
Obie Marie, Salomea i Jakubowa były już starszymi osobami, kiedy dotarły do
Camargue. Postanowiły zostać na miejscu, została z nimi także Sara. Urządziły
się jakoś, miejscowa ludność szanowała ich wiek i doceniała dobroć, a z czasem
zaczęła przyjmować ich wiarę, zwłaszcza, że opowiadały im nie jakąś
wyidealizowaną ortodoksję, tylko wydarzenia, których same były świadkami i
przesłanie, jakie one niosły. Dla modłów wybudowały coś w rodzaju własnego
wieczernika, z małą kaplicą i własnym źródłem, dostarczającym słodkiej wody z
podziemnego strumienia, wypływającego z Rodanu. Obie Marie mieszkające w małej
miejscowości portowej były otoczone ogromnym szacunkiem i już za życia
przyciągały tu mnóstwo pielgrzymów, pragnących na własne oczy zobaczyć osoby,
które były świadkami męczeńskiej śmierci Jezusa na krzyżu i jego
zmartwychwstania. Gdy zmarły w kilkumiesięcznym odstępie (a wkrótce po nich
odeszła Sara) – uroczyście pogrzebano je kaplicy, którą same kazały zbudować. W
ceremonii brał udział Święty Trofim, dawny współtowarzysz podróży św. Pawła, a
po 46 r. biskup Arles, który przedtem udzielił im ostatnich sakramentów. Choć w
myśl innej tradycji, święty Trofim
żył dopiero III w. i był jednym z legatów rzymskiego papieża Fabiana, wysłanym
do ewangelizacji
Galii (obok św. Saturnina z Tuluzy i Św. Denisa z Paryża), a pierwszym biskupem
Arles miał być ok. 250 r. Po raz pierwszy w literaturze cała ta opowieść pojawia
się w drugiej połowie XIII w. w niezwykle popularnej
Złotej legendzie, autorstwa włoskiego
dominikanina
i arcybiskupa Genui – Jacopo da Voragine, zbiorze przemieszanych legend, bajek i
hagiografii, który w postaci pięknie iluminowanych rękopisów w wielu
egzemplarzach krążył po całej zachodniej Europie. Wartość historyczna dzieła
jest, oględnie mówiąc, odwrotnie proporcjonalna do jego popularności…
Wjeżdżają na stół wielkie, żeliwne gary z mulami. Muszle są pootwierane jak
rozdziawione paszcze, pierwszą grudkę małżowego mięska, wielkości co najwyżej
pestki moreli, wydłubuje się
palcyma,
a opustoszonej w ten sposób muszli używa się jak szczypców do wyciągania
zawartości następnych. Zupę rybną, na szczęście, można jeść zwykłą łyżką, co też
czynię. Wszystko zakąsza się kawałkami bagietki, mimo nocy wyglądającej na
świeżą i tak też smakującą.
Jeszcze łyk wina i powoli trzeba będzie się zbierać. Już zamykają sklepy i z
ulicy znikają biegające dzieci – to znak, że
Świętanie szykują się do
kilkugodzinnej przerwy nocnej. Jutro niedziela – pewno będą mogli pospać dłużej.
My, niestety, nie: w planie jest sporo do zrobienia, mimo święta.
Same święta, święte i święci. Święte Marie to najlepiej sprzedający się tutaj towar, a ciekawie zmodyfikowany krzyż jest wszechobecnym tu herbem Camargue.
Dygresja dla wykształciuchów: Miasto świętych Marii
Miasto po
raz pierwszy oficjalnie zostało zauważone w IV wieku n.e., kiedy to rzymski
geograf Avienus w swoim dziele „Brzeg morski”, opisując wybrzeża Galii nazywa je
oppidum priscum Ra, starożytna
forteca Ra. Historycy uważają, że na pewno dotyczy to Saintes Maries i że nazwa
ta oznacza, iż miasto założyli może Egipcjanie, oddający cześć bogu Ra, albo
ludzie, z Egiptem utrzymujący związki. W VI wieku za sprawą biskupa Arles
Cezarego powstaje tu klasztor Świętej Marii od Barki, Santa Maria de Ratis, być
może, żeby wykorzenić z nazwy pogańskie „Ra”, a może po prostu ze względu na
rybaków, jakich sporo było w okolicy. Potem na chrześcijańską
zmienia się nazwa miasta: najpierw jest to po prostu okcytańskie
La Vila de la Mar, Miasto Morza,
potem Sainte Marie, święta Maria, a
potem – Notre-Dame-de-Ratis, czyli
jakby Matka Boska z Barki. Barka wkrótce znika z nazwy i w XII w. pojawia się
Notre-Dame-de-la-Mer. Typowa dla
nowopowstających miejscowości rybackich…
Po inwazjach Wizygotów (IX w.) i Saracenów (IX-X), wobec rosnącego
niebezpieczeństwa ze strony katalońskich piratów w XI i XII wieku kościół
zostaje przebudowany w twierdzę, gdzie w razie ataku pod opiekę Marii Panny
mogli schronić się wszyscy, nieliczni zresztą mieszkańcy.
Ale
legenda o „ludziach z morza” krążyła po różnych miejscach Prowansji i coś z tym
trzeba było zrobić. W 1448 r. sprawę wziął w swoje ręce władca regionu, „dobry
król Réné”, Andegaweńczyk rządzący w Aix-en-Provence i nakazał przeprowadzenie
wykopalisk, które w jednej z naw kościoła odkryły trzy (początkowo utrzymywano,
że cztery) szkielety kobiece. Znajdowały się one w miejscu starego kościoła,
który zidentyfikowano z budynkiem, wzniesionym w czasach Merowingów w VI wieku.
Być może na miejscu wcześniejszej kaplicy. Znaleziono więc szczątki świętych
Marii i świętej Sary, tak jak oczekiwał król. Czwartym szkieletem (wszystkie bez
głów!) miała być Maria Magdalena, którą jednak niebawem zapomniano, a potem
„odkryto” w Saint-Maximien. Legat papieski i dwaj biskupi potwierdzili wyniki
wykopalisk swoim i kościelnym autorytetem, co 500 lat później, w 1948 r.
autoryzował jeszcze nuncjusz watykański we Francji Angelo Giuseppe Roncalli –
przyszły papież i obecny święty Jan XXIII.
Pewnie dlatego plac wokół kościoła od niedawna nosi jego imię.
Ale obecną nazwę, uhonorowującą Święte Marie z Morza miasto przyjęło dopiero w
1838 r.
Niedziela
wstaje piękna, choć na razie nie upalna. Po śniadaniu idziemy zwiedzać kościół,
bo chcemy zdążyć przed mszą, zapowiadaną na 10.30. Nie potrafię się połapać
nawet we współczesnym nazewnictwie, wydaje mi się to strasznie zagmatwane. I –
jeśli mogę sobie pozwolić na taką uwagę: nieco nieszczere. No bo oficjalnie, wg
publikacji kościelnych, jest tak: parafia nazywa się
Paroisse des Saintes-Maries-de-la-Mer.
W Parafii mieści się Sanctuaire des
Saintes-Maries. Czyli do tej pory wszystko w porządku, zgodnie z „tradycją”
i z oficjalną nazwą miejscowości. Ale Sanktuarium mieści się w kościele,
noszącym tytuł Église
Notre-Dame-de-la-Mer. Czyli "nasza
Pani z morza", w liczbie pojedynczej. Notre-Dame to Matka Boska... Strona internetowa parafii nosi tytuł:
Sanctuaire des Saintes-Maries-de-la-Mer.
A poniżej, mniejszym drukiem: Notre Dame
de la Mer. Na ścianie zewnętrznej kościoła jest tablica, informująca o tym,
że jest to kościół Świętych Marii z Morza.
Przypuszczam, że to nie jakieś celowe działanie, czy błędy, tylko próba
poradzenia sobie z „zaszłościami” historycznymi: w kościele rzymskim od pewnego
czasu jedyną kobietą, której kult mógł być swobodnie rozwijać, była Matka
Jezusa. Zapewne to reakcja na niebezpieczeństwo, jakie dla Piotrowej spuścizny
mogła stanowić
pamięć po Marii Magdalenie… Tutaj Magdalena w ogóle nie jest wspominana, tylko w
legendzie, zamieszczanej nawet w oficjalnej ulotce parafialnej, jest o niej
jedna wzmianka, jako o współpasażerce Świętych Marii. A świętymi Mariami są
tylko Salomea i Jakubowa, przy czym zawsze się podkreśla, że są one matkami
apostołów i – krewnymi Marii Panny.
Mniejsza z tym. To temat na osobne opowiadanie. Faktem jest, że w wysokim, dość
ciemnym i raczej z wyglądu gotyckim, niż romańskim kościele nadmorskim Matka
Boska króluje wysoko, w ciemnej niszy głównego ołtarza, gdzie mało ją widać,
podczas gdy mocno rozświetlona jest boczna kaplica, w której na
symbolicznej, małej łódeczce widnieją nieco jarmarczne rzeźby dwóch Marii.
Salomea dzierży w rękach kielich, drugi taki sam stoi za burtą łodzi. Graale?
Nie, raczej wspomnienie faktu, że obie Marie w niedzielę Zmartwychwstania poszły
do grobu, chcąc namaścić ciało Jezusa wonnościami. Kielichy to też symbol tego,
że te dwie damy, jako pierwsze w Europie odprawiały, tutaj właśnie, liturgię
mszy świętej.
No, bo jeśli przez chwilę uwierzymy w tę legendę, albo jak chcą Francuzi –
tradycję – to chrześcijaństwo do
Europy weszło tędy, przez ujście Rodanu. Tu po raz pierwszy europejscy poganie
usłyszeli „dobrą nowinę”, i to głównie z ust kobiet, które tutaj, w Saintes-Maries
były pierwszymi kapłankami. Na blisko 20 lat przed przybyciem Świętego Piotra do
Rzymu. Nawet na kilka lat przed ewangelizacyjnymi podróżami świętego Pawła na
tereny greckie.
Zapamiętajmy: to właśnie kobiety, owe Marie z Morza, odprawiały
pierwsze msze i dokonywały pierwszych chrztów w Europie.
Opodal w ścianę kościoła wmurowany jest dziwnie ukształtowany marmurowy kamień,
podpisany „Poduszka świętych
Marii”, z uwagą, że odnaleziono go w czasie wykopalisk w 1448 r. Schodzimy do
podziemnej krypty, gdzie pochowana jest podobno Sara. Nad wejściem medalion, na
którym w łodzi znajdują się dwie stojące kobiety z aureolami, a obok – siedząca,
a może klęcząca niewiasta – bez aureoli. Obok postumentu ołtarzowego stoi figura
młodej kobiety o bardzo ciemnej cerze, z czarnymi włosami i w bardzo kolorowych
sukniach, z licznymi naszyjnikami korali, krzyżem i talizmanami. Też nie ma
aureoli, ale na głowie nosi koronę.
Bo według hagiografii chrześcijańskiej jedyną świętą Sarą była piękna, choć
bezpłodna
(początkowo) żona praojca Abrahama. „Nasza” Sara w tradycji Świętych Marii
pojawia się stosunkowo późno, bo w początkach XVI w., i wówczas mówi się o niej
jako o ciemnoskórej służącej Marii Salome. Potem pojawiają się inne wersje: o
Sarze – egipskiej księżniczce, egipskiej lub libijskiej mniszce lub teraz
najczęściej opowiadana historia o tym, że była ona przywódczynią – księżniczką?
– plemienia przybyłego z Egiptu i zamieszkującego teren Camargue, których główną
boginią była Izyda. Na pewno nie byli to Cyganie, bo ci przybyli do Europy
Zachodniej dopiero w I połowie XV wieku. Na skutek wizji dowiedziała się o tym,
że do wybrzeża zbliża się łódź ze świadkami Jezusa na pokładzie. Pomogła w jego
bezpiecznym wylądowaniu, wysłuchała Dobrej Nowiny, po czym nawróciła się wraz z
całym plemieniem i od tamtej pory sama stała się jedną z apostołek nowej wiary.
Prawdopodobnie
już od wczesnego średniowiecza kościół w Saintes-Maries-de-la-Mer był celem
pielgrzymek – albo jako miejsce, gdzie czczono pamięć rodziny Jezusa, albo jako
przystanek w pielgrzymkowej drodze do grobu świętego Jakuba w Santiago de
Compostela: odwiedzenie prochów jego matki wydawało się doskonałym
uzupełnieniem tamtej pielgrzymki, którą odprawiała wówczas – i odprawia teraz -
znaczna część Europy. A od mniej więcej
połowy XV w., po wykopaliskach króla René, pielgrzymowanie do Świętych Marii stało się dorocznym zwyczajem
chrześcijan z całej Prowansji. Od XVIII w. datuje się też tradycja pielgrzymek
rozmaitych środowisk romskich do posągu Sary, nazywanej już dziś (bez
kościelnego imprimatur) świętą.
Święta czy nie – jest patronką Cyganów, Romów, Manuszów, ludu Sinti i innych
szczepów, tutaj określanych ładnie jednym zwrotem:
les gens du voyage, ludzie podróży.
Ale już dawno drogami Prowansji nie ciągną cygańskie wozy, takie, jak je koło
Arles malował szalony Vincent – dziś są to pielgrzymki samochodowe, autokarowe,
co najwyżej karawaningowe…
Pielgrzymka Romów (pozostańmy już przy tym, poprawnym politycznie, choć może nie zawsze stosownym określeniu; powie ktoś o operetce Johanna Straussa Baron romski?) do ich patronki, nazywanej przez nich Sara Kali, czarna Sara - odbywa się co roku 24-25 maja. W owym określeniu Sary niektórzy widzą powiązanie z dawną ojczyzną tego wędrownego ludu – Indiami, gdzie przecież czczona jest bogini Kali, inni wiążą to z popularnym w Europie i Afryce kultem czarnej dziewicy, czy czarnej Madonny. Cóż – niech każdy to rozumie jak chce, choć wielebny Marc Prunier, proboszcz miejscowej parafii stanowczo (tłustym drukiem) zapewnia w materiale informacyjnym kościoła: Il n’y a pas de vierge noire aux Saintes-Maries-de-la-Mer! – Nie ma żadnej czarnej dziewicy z Saintes-Maries-de-la-Mer.
Myślę, że Kościół jest trochę alergiczny na wszystkie przejawy kultu osób, które
mogą być interpretowane, jako związane z Jezusem nie tylko komunią mistyczną i
wspólnotą duchową: irytują go zapewne ogromnie wszystkie przypomnienia o
naprawdę wielkiej i ważnej roli, jaką w pierwszych latach chrześcijaństwa
odgrywały kobiety, o tym, że Maria Magdalena była kimś znacznie ważniejszym niż
tylko tą osobą, z której Nauczyciel wyganiał demony i która obmywała mu stopy
drogim nardowym olejkiem. Za niemal świętokradztwo uważa się, przynajmniej w
Polsce, mówienie o tym, że święty Piotr miał żonę, a nawet teściową – chociaż
zaświadcza o tym sama Ewangelia. Naturalnie, późniejsze elukubracje
stwierdzające nieomal ex cathedra, że Jezus był żonaty z Magdaleną, a Sara była
ich córką – są czystymi spekulacjami, nie mającymi żadnych dowodów ani w
dokumentach, ani w historii materialnej. Przynajmniej tu, w Prowansji, nic z
tych rzeczy nie jest przedmiotem dyskusji. Ale skąd się bierze ten mizoginizm
oficjalnego kościoła, ta jego nienormalność erotyczna? Może
baby odciągały od modlitw i
prowokowały do kultu ciała fizycznego, nie zaś substancji duchowej? Wrócę do
tego, gdy wjedziemy do kraju katarów.
Inna
pielgrzymka, związana z kultem Morskich Marii, odbywa się 18 i 19 października.
Po ceremonii w kościele odbywa się procesja nad morze, a potem nocne nabożeństwo
na plaży. To zresztą jest także jednym z elementów pielgrzymki majowej: różnica
jest tylko taka, że w październiku procesjonalnie zanurza się w morzu podstawę
figur Świętych Marii na statku, zaś w maju – figurę
Czarnej Sary.
Relikwie Marii Salomei i Marii Jakubowej przechowywane są w zamkniętej dla
zwiedzających (ale można poprosić proboszcza, to otworzy) kaplicy, usytuowanej w
wieży kościelnej.
W niektóre święta odbywają się tam nabożeństwa. Można jednak
wejść tuż obok – na taras na dachu kościoła, skąd jest wspaniały widok na miasto
i na morze. Dziwne uczucie: taras nie jest płaski: wydaje się, że znajduje się
nad kaplicą, a jego podłoga do dach tej kaplicy…
Słyszymy dźwięki rytmicznej i melodyjnej pieśni – to miejscowy chór ćwiczy przed
występem w trakcie niedzielnej mszy. Wychodzimy z krypty Świętej Sary.
Postanawiamy zostać na nabożeństwie. Siadam w ławce koło obudowanego metalem i
szkłem źródła słodkiej wody w środku kościoła, z którego podobno przed niemal
dwoma tysiącami lat Święte Marie Morskie
czerpały wodę, którą chrzciły pierwszych neofitów europejskiego chrześcijaństwa.
Nawet jeśli jest to tylko tradycja,
to ta świadomość robi spore wrażenie.
Kościół powoli się zapełnia. Członkowie rady parafialnej rozdają teksty liturgii
(jest święto Piotra i Pawła, więc o tym są czytania) i pieśni. Mamy śpiewać
refreny… Proszą nas też, żeby podczas mszy nie robić zdjęć. Chór składa się z
miejscowych „gaździn”, które przyszły do kościoła w zwyczajnych ubraniach, nie
mają specjalnych kostiumów, zasiadają w ławkach i na krzesłach w obszernym
prezbiterium, obok organisty, obsługującego niewielki instrument elektroniczny.
Także w prezbiterium siada kilku mężczyzn, zapewne z rady parafialnej, wszystko
to raczej w kategorii 50+. Zaczyna się msza, prowadzona przez samego
curé, proboszcza. Ministrantów brak.
Młodzieży w kościele w zasadzie nie widać, są za to młodzi turyści. Chór śpiewa
pięknie, charyzmatyczna dyrygentka włącza do akcji także biernych uczestników
mszy. Lekcje czytają kobieta z rady parafialnej i jedna z chórzystek. Także
ofiary zbierają świeckie osoby. Nie klęka się, nawet podczas podniesienia czy
komunii ani przy błogosławieństwie.
Po mszy ksiądz Prunier francuskim zwyczajem wychodzi przed kościół na swobodną pogawędkę z wiernymi. Jeszcze parę zdjęć. Niedługo południe, pora jechać: czeka nas jeszcze długi dzień.
Do Arles dojeżdżamy w niecałe pół godziny i parkujemy, jak poprzednio, w pobliżu
hotelu o wdzięcznej nazwie „Juliusz Cezar”, w pobliżu
murów miejskiej starówki i pozostałości dawnego gallo-rzymskiego akweduktu,
doprowadzającego dwa tysiące lat temu wodę z górskiego pasma Alpilles (jak to
przetłumaczyć? Alpiki?), będącego częścią masywu Luberon, stanowiącego serce
Prowansji. Między wąskimi uliczkami przeciskamy się do centrum, którego część
stanowi rzymska arena.
Dygresja dla wykształciuchów: Arles
W ogóle Arles jest bardzo rzymskie, choć osada powstała tu co najmniej 800
lat przed naszą erą, za sprawą bardzo aktywnych w tym terenie Liguryjczyków,
których osady zwiedzaliśmy dwa dni temu. Potem pojawili się tu Celtowie,
wreszcie wszędobylscy Fenicjanie. Camargue było wtedy mniejsze, Rodan nie zdążył
jeszcze nanieść piachu z połowy Francji, więc nieopodal Arles można było
usytuować morski port, co dało Fenicjanom zaplecze handlowe i militarne. Co
okazało się łakomym kąskiem dla rosnących w siłę Rzymian, którzy w kilkadziesiąt
lat po zniszczeniu Kartaginy stali się jedynymi liczącymi się graczami w
rejonie. W 123 r. p.n.e. zajęli miasto i zmienili w nim wszystko z wyjątkiem
nazwy, bo tę nadali mu jeszcze Celtowie. Nazywało się wtedy Arelate, co miało
oznaczać miejsce, usytuowane obok rozlewiska. Zapewne słynne
étangs, stawy, dziś będące ozdobą
Camargue, rozciągały się bliżej owego
oppidum Arelate, jak je nazywa w 50 roku przed Chrystusem Juliusz Cezar w
swoich pamiętnikarskich Komentarzach o
wojnie domowej. Owa wojna, toczona między Cezarem a Pompejuszem, dała
zresztą Arles spory bonus: konkurująca z nim od lat, założona przez Greków
Massalia miała lepsze, nadmorskie położenie i przyciągała więcej kupców i
inwestorów. Ale w sporach między Rzymianami postawiła na niewłaściwego konia,
popierając Pompejusza. Cezar, wygrywając, skasował dochody
Marsylczyków (bo Massalia to oczywiście dzisiejsza Marsylia) i w Arles utworzył rzymską kolonię
dla weteranów wojennych, jak wiadomo obficie dofinansowywanych przez państwo.
Arles
weszło w skład pierwszej rzymskiej prowincji pozaitalskiej, no bo nazwa
Prowansja pochodzi od słowa
Provincia Romana, jak określano teren
Galii Narbońskiej, ze stolicą w dzisiejszym langwedockim Narbonne. To była ta
„trzecia” część Galii, o której pisał Cezar, co wkuwałem na lekcjach łaciny u
pani Ireny Gołębiowskiej w milanowskim liceum:
Galia est omnis
divisa in partes tres.
Quarum unum incolunt Belgae, aliam Aquitanii,
tertiam, qui ipsorum linguae Celtae nostri Galii appeluntur.
Potem oczywiście panoszyli się tu Wizygoci i Ostrogoci, pojawiali się długowłosi
Merowingowie, aż wreszcie całe to towarzystwo wziął za twarz Karol Wielki,
Germanin jak się patrzy, z plemienia Franków się wywodzący.
Pierwszy odnotowany historycznie przywódca chrześcijański Arles (pomijając mitycznego trochę Trofima, czy będziemy go widzieć w I czy w III wieku) to biskup Marcjanus z 254 r. Nasze drogi skrzyżują się tu jeszcze z XIX-wiecznymi malarzami, którzy szukać będą w Arles nadzwyczajnego światła, wspaniałego powietrza i inspiracji, ulokowanych w tutejszym, podobno niezwykle silnie działającym, absyncie.
Amfiteatr
rzymski Arles powstał w północno-wschodniej części miasta, lekko pochylonej w
stronę Rodanu. Wybudowano go w I wieku naszej ery, mniej więcej w tym samym
czasie, gdy powstawało rzymskie Kolosseum. Jest dobrze zachowany, a raczej
nieźle odbudowany. Dłuższa oś jego elipsoidalnego kształtu ma
Dziś arena wykorzystywana jest przede wszystkim dla organizacji walki byków (niestety, głównie w stylu korridy hiszpańskiej) i dużych widowisk, także muzycznych. No i dziś także od dłuższego czasu dobiegają nas sounds of music, przeważnie piosenki Edith Piaf, także jakaś klasyka hiszpańska. Rozglądam się, kto sobie tu przyszedł z walkmanem, ale nie – dźwięk dobiega z zewnątrz, z miasta. Wychodzimy i wtedy ją spostrzegamy: niemłoda już kobieta, śpiewa na żywo z gitarą i niewielkim wzmacniaczem. Boże, co za głos! Przysłuchuje się jej spora grupa ludzi, w futerale już leży sporo eurosów: i Arlezjanka, i jej piesek na pewno nie pójdą dziś głodni spać.
Za drogowskazami idziemy w stronę szerokiego tu Rodanu i napotykamy kolejny rzymski zabytek – Termy Konstantyna. Wybudowane w IV wieku naszej ery, a więc sporo młodsze od areny, zachowane są w znacznie gorszym stanie. Niegdyś zabudowane wysoko i kryte dachem, dziś stanowią w zasadzie tylko romantyczne ruiny, obejmujące zaledwie 1/3 pierwotnej powierzchni. Wstęp, podobnie jak do areny, płatny (dziennikarze mają entrée gratuite, hurra!), choć prawdę powiedziawszy pobieranie opłat za połażenie w ruinach uważam za naciąganie. No, chyba że zbierają w ten sposób pieniądze na rekonstrukcję.
Rzymianie w ogóle mieli hopla na punkcie czystości, a ciepłe kąpiele były nie
tylko miejscem wypoczynku strudzonych legionistów czy patrycjuszy (ci pewno
mieli swoje własne łaźnie w domach), ale i miejscem spotkań towarzyskich, co w
zasadzie popieram. O ile wiadomo, pierwsze termy powstały w nieszczęsnych
Pompejach, pewno dzięki wodzie ogrzewanej przez lawę z
wątpi Wezuwiusza, która ich potem
zalała… Statystykę też wynaleźli Rzymianie, dzięki czemu wiemy, że w 33 roku
p.n.e. kąpielisk w całym imperium było
Arles miało co najmniej trzy termy: poza oglądanymi teraz, kąpać się można było jeszcze w rejonie dzisiejszego merostwa przy placu Republiki oraz koło murów miejskich. Pluskano się głównie przed kolacją, mogli tu przychodzić przedstawiciele wszystkich klas społecznych, poza myciem i relaksem w wodzie były możliwości uprawiania gimnastyki, no i oczywiście rozmaitego typu spotkań towarzyskich. Przy termach były też sale sportowe i teatralne, biblioteka i sklepy, wszystko pięknie dekorowane kolorowymi kamieniami, freskami i mozaikami, kolorowymi kolumnami i rzeźbami… Aha, kobiety i mężczyźni mieli wyznaczone inne godziny kąpieli. Na teren term wchodziło się nago. A dzieci z rodzicami miały zawsze wstęp darmowy. Inni płacili symboliczne kilka kwadransów. No, co najwyżej parę semisów. A później trochę minimusów. Bywały jednak lata, w których wolny wstęp był dla wszystkich.
Wiedziony nieomylnym instynktem (a także doświadczeniem z poprzednich dwóch pobytów) kluczę tak, żeby dojść do kolejnego rzymskiego zabytku – Place du Forum. Tu rzeczywiście znajdowało się miejsce, gdzie można było pogadać na sucho, wymienić myśli, a może nawet pospiskować. Ale tym mnie nie ciągnie tu ani rzymska tradycja, ani nawet pomnik największego barda Prowansji Frédérica Mistrala, ze wzruszającą apostrofą do Arle, jak miasto nazywa się w języku lokalnym. Bynajmniej. Po wschodniej stronie placu znajduje się słynna Café van Gogh, dawniej nazywająca się Café de la Nuit, miejsce gdzie Vincent namalował słynną Nocną kawiarnię. Wystrój jest oczywiście na żółto, a to wszystko nie ma nic, ale to nic wspólnego z van Goghiem. Kawiarnia, podobnie jak Żółty Dom, gdzie malarz mieszkał, oraz piękny most w Langlois pod Arles, będący także motywem jego obrazów, zostały kompletnie zniszczone w czasie amerykańskiego bombardowania pod koniec II wojny światowej. Odbudowano je dla celów symbolicznych stosunkowo niedawno. Jak wiadomo jednak, symbole mają większą wartość niż realia. A ta kawiarnia jest dla mnie symbolem.
Pora obiadowa, kawiarnia się zapełnia. Siadamy przy tym samym stoliku, co przed sześciu laty, obok nas – tak samo jak wtedy – spora grupa Japończyków. Renata zamawia sałatkę van Gogha, my jakieś dania prowansalskie, ja oczywiście – też tradycyjnie – pastis. Ciekawe, że tego anyżkowego aperitifu nie lubię pić w Polsce, a jedynie tam, gdzie powstaje…
Chyba Henri Toulouse-Lautrec namówił Vincenta van-Gogha do wyjazdu na południe
Francji, gdzie są niezrównane kolory, wspaniały klimat i przyjaźni ludzie.
Przyjechał do Arles w lutym 1888 r. i już
zaczęło się pechowo – Prowansja była pod śniegiem... Początkowo mieszkał kątem w
różnych miejscach, wreszcie we wrześniu 1888 r. osiadł w Żółtym Domu przy placu
Lamartine, gdzie za 15 franków miesięcznie miał do dyspozycji cztery pokoje w
prawym skrzydle domu. Mieszkał w Arles ponad rok, niekiedy podejmował krótkie
wycieczki w pobliskie okolice, także do Camargue, namalował tu przeszło 200
obrazów – i nie sprzedał ani jednego. Myślał, że mieszkanie w Żółtym Domu stanie
się azylem także dla innych artystów, ale udało mu się namówić do przyjazdu
tylko Paula Gauguina. Pod koniec 1888 r., po dwu miesiącach wspólnego
mieszkania, między artystami zaczęło dochodzić do poważnych sprzeczek, wreszcie
23 grudnia van Gogh rzucił się na przyjaciela
z brzytwą. Gauguin uciekł i wynajął pokój w hotelu. Tej samej nocy van
Gogh tą samą brzytwą odciął sobie część ucha, zapakował w papier i chciał
podarować znajomej prostytutce Rachel. W efekcie trafił do szpitala Hôtel
Dieu w Arles, gdzie stwierdzono u niego ciężką chorobę psychiczną. Jeszcze
dwukrotnie leczył się w Arles, ataki furii, halucynacje i bezsenność jednak
powracały, a mieszkańcy Arles pisali petycje do władz, by niebezpiecznego
furiata wywieźć z miasta. W końcu dobrowolnie wyjechał do szpitala
psychiatrycznego w St. Rémy-de-Provence. Jak wiemy, kuracja okazała się w sumie
nieskuteczna – niespełna rok po wyjeździe z Arles malarz popełnił
samobójstwo w Auvers-sur-Oise, na północ od Paryża.
Popołudnie w Arles jest coraz gorętsze. Wybierając zacienione strony ulicy, snujemy się w stronę centralnego w mieście Placu Republiki, pointowanego w centrum rzymskim obeliskiem, okolonym fontanną. Lwie paszcze na obelisku tryskają wodą, którą piją psy i którą ochładzają się ludzie. Po północnej stronie budynek merostwa, po wschodniej – skromnie wciśnięta między inne budynki romańska katedra pod wezwaniem św. Trofima – najstarszy kościół Arles.
Obecny kształt budynku pochodzi z XII wieku, ale został zbudowany w miejscu wcześniejszej bazyliki św. Stefana z V wieku. Kościół musiał być tu jednak wcześniej, bo święty Trofim, który tu niewątpliwie działał, to bohater zupełnie innych czasów. I znów mamy pewien rozdźwięk między historią a tradycją, przy czym nawet ta historia jest trochę tradycyjna. Otóż według tradycyjnej historii Kościoła w III wieku papież Fabian wysłał do Galii siedmiu biskupów, a wśród nich Trofima, który został twórcą kościoła w Arles. Natomiast wg lokalnej tradycji, wspartej przez św. Grzegorza z Tours, moralistę i historyka z czasów Merowingów, żyjącego i piszącego w VI w. – Trofim był wysłany do Galii przez samego św. Piotra. Ale wówczas musiałby być tym Trofimem, którego wspomina w swych listach św. Paweł, co jest mało prawdopodobne, bo Piotr i Paweł raczej się nie lubili.
Jak już wiemy, ten wcześniejszy Trofim, miał być znajomym i spowiednikiem Świętych Marii Morskich.
W dziejach kościoła, będącego siedzibą pierwszej parafii Arles, jest jeszcze jeden moment szczególny: otóż z Arles związany był Augustyn z Canterbury, który w 597 r. powrócił do bazyliki po tym jak w Anglii ochrzcił króla, królową i wielu członków dworu królewskiego i tutaj właśnie został przez arcybiskupa Arles Virgila wyświęcony na pierwszego biskupa Anglii.
A w 1152 roku szczątki świętego Trofima, pochowanego na miejskim cmentarzu Alyscamps przeniesiono do katedry, która odtąd nosi jego imię.
Tak czy inaczej, katedra, w której styl romański przeplata się z wczesnym gotykiem, jest przepiękna i robi wielkie wrażenie. W jednej z bocznych kaplic odnajdujemy miejsce kultu św. Jana Pawła II. Ozdobą kościoła są także wspaniałe arrasy, wczesnochrześcijańskie sarkofagi oraz średniowieczne grobowce biskupów i wielmożów prowansalskich.
Z placu Republiki mamy już niedaleko do teatru rzymskiego. Jestem tu trzeci raz (poprzednio, w 2008, tylko zaglądaliśmy przez płot), i odnoszę wrażenie, że zabytek jest w coraz gorszym stanie. Niby cały czas remontowany, a ciągle zrujnowany. Teraz zdaje się szykuje się tu jakiś występ muzyczny: znaczną część sceny zajmuje sprzęt nagłaśniający, właśnie wypróbowywany.
Powstał w czasach Augusta, ok. 20 r. p.n.e. W V w. n.e.
biskupi Arles zabronili wykorzystywać go dla wszetecznej sztuki aktorskiej,
potem zaczęto go
traktować jako skład materiałów budowlanych przy wznoszeniu kościołów, a także
domów miejscowych dostojników. Zostały nienaruszone tylko dwie korynckie
kolumny, spośród ośmiu zdobiących niegdyś scenę. Arlezjanie nazywają je Dwie
Wdowy... Teraz teatr jest intensywnie wykorzystywany dla rozmaitych przedstawień
i występów, szczególnie pięknie współgra z głównymi imprezami lipcowego
Festiwalu Sztuki, a także w czasie Prowansalskiego Przeglądu Folklorystycznego,
kiedy wybierana jest
m.in. Królowa Arles...
Z tyłu, za Dwiema Wdowami są schodki i niewielka
platforma, na której upozowują się do fotografii turyści. Patrzę na ten teatr
pamiątkarski i myślę, jakie dziwne to miasto. Rola, jaką odgrywało i odgrywa
Arles od blisko 3 tysięcy lat jest nieproporcjonalna do jego wielkości.
Ulokowane w wierzchołku delty Rodanu, stanowi klucz do tego terenu, a
jednocześnie jest ważnym punktem po drodze z Włoch do Hiszpanii, z Paryża i
Berlina do Santiago de Compostella. Ma przy tym kapitalny klimat – zimą jest tu
średnio 11 stopni, w lipcu i sierpniu – powyżej 30.
Jakoś tak przez te pielgrzymki Cyganów od XIX wieku z nimi się to
miasto kojarzy, choć na ulicach ani Cyganów ani ciemnoskórych Afro-Francuzów w
większej liczbie nie widać. Pewno znów to zasługa literatury i sztuk wszelakich,
bo jak już wiemy piewca Prowansji Alphonse Daudet napisał kiedyś mało znaną
sztukę Arlezjanka, do której bardzo
hiszpańsko-cygańską muzykę stworzył George Bizet. No, a Bizet to także
Carmen, Carmen to Cyganka, więc...
Arlezjanka van Gogha także ma rysy
starej Cyganki, no a doroczne majowe święta Arles, podczas których odbywa się
parada gardians - tutejszych ujeżdżaczy koni z Camargue i osób
pilnujących czarnych byków - to przegląd najwspanialszych typów cygańskich
męskich
– i kobiecych, w czasie wyborów królowej...
Tuż poza miastem leżą Alyscamps, nieco zniekształcona po prowansalsku wersja Pól Elizejskich, ale nie tej alei paryskiej, tylko miejsca zadumy i smutku, dokąd udają się dusze zmarłych. Tutaj właśnie znajdowała się słynna już w czasach galijskich nekropola, gdzie chowano Celtów, Liguryjczyków, Greków i Fenicjan, potem oczywiście Rzymian, zaś od IV wieku – chrześcijan. Wtedy powstało tu całe miasto umarłych, z siedemnastoma kościołami i kaplicami, a o niesamowitej atmosferze tego miejsca wspomina nawet mistrz Dante Alighieri w IX pieśni Piekła. Był to może najważniejszy cmentarz południowej Europy, według legendy pochowano tu najwaleczniejszych bohaterów bitwy z Saracenami pod Roncesvalles w 778 r. – Rolanda i Oliviera, a przez całe średniowiecze być pochowanym w Alyscamps to był prawdziwy szpan. Bywały dni, że Rodanem – jak Gangesem – spławiano do Arles kilka trumien... W Alei Sarkofagów stało niegdyś 1000 grobowców – dziś pozostała tylko część, są puste i w większości mniej zabytkowe: te cenniejsze trafiły do muzeów.
Byliśmy tam zeszłym razem. Teraz odpuszczamy: słońce chyli się ku zachodowi, a my mamy jeszcze pewne plany w Camargue.
Odnajdujemy samochód na podziemnym parkingu, przejeżdżamy z powrotem przez główne ramię Rodanu i wracamy w stronę naszych ukochanych Świętych Marysiek. I w pewnym momencie natrafiamy na niebywałe pole słoneczników. Słońce jeszcze wyraźnie jest widoczne nad horyzontem, ale żaden z kwiatów nie jest obrócony w jego kierunku. Żaden. Sprawdzimy to potem w Langwedocji, która także złoci się słonecznikami. Jeśli w ich ułożeniu jesteśmy w stanie znaleźć jakąś prawidłowość to tę, że ustawione są zwykle tyłem do słońca…
Tak czy inaczej, Renatka wygląda w nich przepięknie, więc trzaskają migawki aparatów fotograficznych, ale po chwili jedziemy dalej, skręcając w kierunku największego étangu Camargue – jeziora Vaccares. Jest najwyraźniej susza (mimo padających od jakiegoś czasu deszczy), bo brzeg odsunął się dość daleko od szosy. Znajdujemy wreszcie miejsce, gdzie w wodzie, spory kawał od nas, „pasą się” flamingi. Efektowne to nie jest specjalnie i nie robi na nas już takiego wrażenia jak kiedyś. A na włóczęgę po Parku Ornitologicznym Pont de Gau znów brakło czasu…
Pora wracać do domu. Jeszcze jakieś konie pasące się przy sklepiku regionalnym trafiają przed obiektywy, ale słońce zachodzi i trzeba się zbierać. Zostawiamy samochód pod hotelem, przebieramy się i idziemy na pożegnalny spacer na nadmorską promenadę. Jest cisza i spokój jak w Mielnie po sezonie, turystów tyle co nic – pewno wszyscy siedzą w knajpkach na kolacji. Dobry pomysł.
Rano pakujemy graty do auta, jemy śniadanie – i w drogę. Przejeżdżamy przez most na Petit Rhône – Małym Rodanie, zostawiając piękną i bardzo nam bliską Prowansję za sobą. Wjeżdżamy do departamentu Gard. Jesteśmy w Langwedocji – głównym celu naszej wyprawy.