Herb Camargue

Maciej Pinkwart

Krzyże Południa

 

Odcinek II – Panie Morza

ØOdcinek I

 

(Większość zdjęć po kliknięciu powinna się powiększyć)

Mapa

 Wjazd do Francji

MPNa górnym corniche tłok robi się coraz większy, posuwamy się w ślimaczym tempie między kolejnymi tunelami i bramkami na autostradzie. Po prawej stronie niemal ocieramy się o strome stoki Alp Nadmorskich, po lewej pojawia się od czasu do czasu odblask Morza Śródziemnego. Wszystkie słynne miejscowości Lazurowego Wybrzeża objeżdżamy górą i tylko nazwy wyjazdów z autostrady wywołują z pamięci chwile tam przeżyte. Nie byłem tylko w jednej, pierwszej od granicy włoskiej - Mentonie, czego zresztą bardzo żałuję, bo miasto jest i piękne, i historycznie ciekawe. Naczytałem się i nasłuchałem o nim sporo, nawet miało stanowić jeden z celów prowansalskiego pleneru zakopiańskiej POSA, który przygotowywałem przed laty i który ostatecznie doszedł do skutku w znacznie okrojonej postaci. Tak mi ta Mentona siedziała w głowie, że kiedyś, dawno, dawno temu, kiedy jeszcze mieszkałem w Zakopanem, śniło mi się, że przeszedłszy na emeryturę po tylu latach pracy dostałem tak wysokie uposażenie, iż któregoś dnia wyszedłem z domu bez pożegnania, nawet bez rzeczy – tylko z kartą kredytową oczywiście – i osiadłem na tej wymarzonej Riwierze. Jeszcze dziś widzę to swoje mieszkanie – w hotelu rzecz jasna, gdzie zostałem rezydentem: dom był jakiś taki nowoczesny, z uskokiem ściany obok mojego balkonu, a z drugiej strony tego uskoku mieszkała… No, możecie się domyślić, co mi się śniło dalej.

I jestem na tej emeryturze, w Zakopanem już nie mieszkam, ale Mentonę mijam tylko jadąc cornichem. Może kiedyś…

Saint MaximinKolejne państwo na trasie pojawia się nagle, jakby mimochodem, i równie szybko znika. To oczywiście Monako, do którego kiedyś należała i Mentona, ale teraz ma tylko cztery miejscowości: stołeczne Monako, kasynowo-operowe Monte Carlo, La Condamine i Fontvieille – dwa ostatnie to obecnie dzielnice Monako. Mijamy zjazdy do Nicei i Antibes oraz – w przeciwną stronę – do Grasse, którego odwiedzenie planowaliśmy w Roku Szymanowskiego, ale nie wyszło, ani wtedy ani teraz, przypomina się nam mijane Cannes, gdzie spędziliśmy wiele miłych chwil. Dopiero na wysokości Fréjus autostrada trochę się rozluźnia. Dojeżdżamy do Saint-Maximien-la-Sainte-Baume, które chcieliSt. Victoireśmy zwiedzać, ale zrobiło się już późno, więc wizytę w teraz już na pewno zamkniętej bazylice, gdzie przechowywane są relikwie św. Marii Magdaleny, odkładamy na drogę powrotną, dziś tylko zauważając wysokie mury średniowiecznego kościoła, dominującego nad niewielką – jak nam się wydaje – miejscowością.

Po kilkudziesięciu kilometrach pojawia się przed nami potężny masyw góry Świętej Wiktorii, przysłonięty w dolnej partii pasmem górskim Cengle. To też obejrzymy staranniej innego dnia, na razie zatrzymujemy się na obiad na jednym z aires, zagospodarowanych parkingów, jakie co kilkanaście kilometrów usytuowane są przy francuskich autostradach. Miejsca dla samochodów są zwykle zacienione i przestronne, są stoły i ławy do urządzenia czegoś, co po francusku ładnie się nazywa pique-nique, toalety, zawsze czyste i darmowe, niekiedy ogródki zabawowe dla dzieci i… tereny wypoczynkowe dla Airepsów. Wyprzedzając fakty dodam, że drogi i otaczająca je infrastruktura są najlepsze we Francji właśnie: Włochy, Hiszpania czy Niemcy mogą się jeszcze sporo od Francji nauczyć.

O Polsce nie wspominam, bo to nie ta liga.

Przejeżdżając skrajem Aix-en-Province i obok Salon-de-Provence jedziemy jeszcze 70 kilometrów do Arles, na którego przedmieściach opuszczamy autostradę, bCamargueo na drogowskazach pojawia się cel naszej dzisiejszej podróży – Saintes-Maries-de-la-Mer. Trzeci ważny merytoryczny cel wyprawy. Przejeżdżamy przez główną odnogę Rodanu i wjeżdżamy na płaski, zielony, pełen oczek wodnych, młak i kanałów teren Camargue – jak nazywa się wielki obszar delty.

Jedna z największych rzek europejskich, wypływająca z Alp, tutaj właśnie dzieli się na dwie główne odnogi: Grand Rhône dopływa szerokim strumieniem prosto do morza w porcie St. Louis-du-Rhône, zaś Petit Rhône skręca w prawo, na zachód, rozpada się na szereg mniejszych rzeczek i w końcu wpada do Morza Śródziemnego koło miejscowości Saintes-Maries-de-la-Mer. Dziesiątki strug po drodze wsiąka w ziemię tworząc rozległe bagniska i blisko 300 stawów, spośród których największy, Étang de Vàccares zajmuje 6.500 hektarów powierzchni. Jesteśmy w departamencie Bouches-du-Rhône (czyli Ujście Rodanu. Po francusku bouches znaczy też „usta”), obejmującym wschodnią, prowansalską część RyżCamargue. Jest ona podzielona między dwie gminy, Arles i Saintes-Maries-de-la-Mer – największe w całej Francji. Niemal cały teren Camargue wchodzi w skład parku narodowego o tej samej nazwie, a restrykcje ochronne (regulujące m.in. kwestie zabudowy i poruszania się po terenie) wynikają z unikatowości flory i fauny.

Ta flora rzuca się nam w oczy zaraz po wyjeździe z Arles. Lśniące wodą łąki, a na nich trawa, rosnąca w dziwnie równych rządkach. Wygląda to jak w Chinach albo Wietnamie… To oczywiście ryżowiska. Ryż uprawiany jest tutaj od czasów, gdy ok. 880 r. Saraceni z kalifatu andaluzyjskiego dotarli niemal na Riwierę, po drodze zajmując także tereny pustaci ujścia Rodanu, które do niczego się im nie nadawały, z wyjątkiem uprawy ryżu właśnie. Prowansalczycy początkowo liczyli na pomoc bitnych Maurów w walce z Frankami, ale niedoszli sojusznicy zasiedzieli się na wybrzeżu tak mocno, że dopiero pod koniec X wieku hrabia Wilhelm z Arles zadał najeźdźcom zdecydowany cBambusyios koło Saint Tropez, wycinając w pień wojska Saracenów, chroniące się w masywie górskim, znanym do dziś jako Massif des Maures – Góry Maurów.

Tyle o ryżu, który podobno jest bardzo smaczny. Nie próbowałem, bo uważam, że ryż, jakikolwiek, w ogóle jest bez smaku, choć świetnie się nadaje do zapychania żołądka, pod warunkiem, że się do niego dorzuci czegoś smacznego. Krowę na przykład, w niewielkich odcinkach. Obrastające drogę gąszcze bambusowe nie robią na mnie już większego wrażenia, choć gdy je zobaczyłem w tej okolicy po raz pierwszy kilkanaście lat temu, myślałem, że to ewenement, bo w ogóle nie wiedziałem, że ta największa na świecie trawa rośnie też w Europie.

Renatka zauważa po prawej stronie drogi spore stadko czarnych byków, stanowiących kolejny „flagowy produkt” Camargue. Widywaliśmy je już wcześniej, ale zazwyczaj snuły się gdzieś daleko, po dwa-trzy, zwykle zresztą koło jakichś chałup, jak krasule na polskiej wsi. Tutaj wreszcie wygląda na to, że byków jest kilkadziesiąt i łażą sobie wolno po łące.

Byki z CamargueCiekawe, że zawsze mówi się „byki z Camargue”, a przecież chyba są tam też krowy? Samym bykom by było nudno, no i ciężko byłoby im się rozmnażać, a zapotrzebowanie na wołowinę jest tu nie mniejsze niż gdzie indziej. Poza befsztykami i szczególnie tu popularnymi żeberkami (côte du taureau, bok byka) w rozmaitych sosach, zwierzątka te (już na pewno tylko te płci byczej) dostarczają też rozrywki: co roku pewną liczbę byków odławia się na korridę. Ale nie ma co ronić nad nimi łez – ich przeznaczeniem jest zwykle sława, a nie śmierć. W przeciwieństwie bowiem do hiszpańskich krewniaków – nie są one zabijane przez torreadorów (po tutejszemu – raseteurs), którzy mają za zadanie tylko pozdejmować z byczych rogów osadzonCocardiere tam kolorowe kokardy i inne ozdoby. Ładne tylko! Torreador nie ma szpady, a jedynie coś w rodzaju sporego grzebienia, a byk ma rogi jak najbardziej prawdziwe i ostre. Jest rozdrażniony i walczy, raseteurs nieraz muszą salwować się ucieczką za bandę, a jeśli byk przez 15 minut nie pozwoli zdjąć sobie ozdób – to on wygrywa... Tego typu impreza nazywa się biegiem (course), lub korridą portugalską, bowiem w tym właśnie kraju już w 1928 r. publiczne zabijanie byków zostało zakazane przez prawo.

Są w tych rozgrywkach (prowansalskich i langwedockich) – tak jak w hiszpańskiej corridzie - ulubieńcy publiczności, przyciągający tłumy, a niejednemu z nich nawet wystawiono po śmierci pomnik. Bykom, oczywiście. Tutaj, w Camargue mamy też swojego bohatera: jest to walczący byk Vovo, którego pomnik stoi w centrum Saintes-Maries-de-la-Mer. Opowiem o nim później.

Byki w Camargue to także produkt z importu, i to wcześniejszego niż ryż: dostały się do Galii w V w. wraz z Hunami, którzy w czasach Atylli krótko byli sojusznikami Rzymian w walkach z Wizygotami. Hunowie odeszli, trochę byków pozostało, skrzyżowano je potem z krowami z baskijskiej Nawarry i teraz są czymś w rodzaju atrakcji turystycznej.

KonieRodzimą faunę reprezentują równie słynne białe mustangi z Camargue, mieszkające tu ponoć od czasów prehistorycznych, w każdym razie podobne do tych, malowanych na ścianach grot w Lascaux, w jaskini Chauveta czy w langwedockim Niaux. Jest ich tu kilkaset, czy może kilka tysięcy sztuk, ale my widzimy tylko niewielkie stadka, zazwyczaj trzymane blisko domów czy stadnin.  Camargue to zarazem rasa koni, hodowanych także poza deltą Rodanu – niewielkie, wytrzymałe, o krótkich pyskach i niezbyt długich grzywach i ogonach. Rodzą się czarne lub ciemnobrązowe, z czaHotel Les Palmierssem sierść staje się coraz jaśniejsza, by u dorosłego osobnika przybrać barwę białą. Najczęściej wykorzystywane są do konnych wycieczek po okolicy.

Dojeżdżamy do hoteliku „Les Palmiers”, który mieści się przy ulicy Alfonsa Daudeta – jednego z niewielu XIX-wiecznych pisarzy prowansalskich, który (obok Frédérica Mistrala) zdobył sławę światową, głównie dzięki tomowi opowiadań Listy z mojego młyna oraz sztuce Arlezjanka, do której muzykę napisał Georges Bizet. Sztuka padła po 21 przedstawieniach, ale później Bizet na jej podstawie skomponował dwie znane suity pod tym samym tytułem, stała się też osnową dla opery włoskiego kompozytora Francesco Cilei.

Hotel jest miły, niewielki, prowadzony przez miejscową rodzinę, z którą dogadujemy się tylko po francusku. Inny język nie wchodzi w rachubę, bo my prowansalskiego nie znamy… Pokój na piętrze (domy tu w ogóle są niewysokie: jest zasada, że nic nie może być wyższe od kościoła, co raczej się nie zdarzy, bo świątynia jest spora), ma sympatyczny taras z wHotel Les Palmiersidokiem na ulicę i – fragmentarycznie – na bliskie stąd morze. I jest dwupoziomowy, co jest akurat mało wygodne dla gospodarowania wśród rzeczy, upychanych w walizkach…

Krótka toaleta, przebieramy się i wychodzimy na miasto. Najpierw tradycyjnie idziemy nad morze. Strasznie wieje, ale dość ciepło i nie pada.

Jestem tu już trzeci raz i zawsze podoba mi się niezwykła atmosfera tego mSpacer nad morzemiejsca. Miasteczko jest małe – zaledwie ok. 2,5 tysięcy mieszkańców - dziś żyjące głównie z turystyki, choć zapewne łowią tu też ryby, bo wydaje mi się, że widzę kilka kutrów. Rolnictwo to głównie uprawy ryżu i słoneczników (na terenie gminy obejmującej pół Camargue i będącej po Arles drugą co do wielkości we Francji), a także hodowla koni i bydła. Konie głównie pod wierzch dla turystów, byki… No, powiedzmy, że na użytek tutejszych korrid. O restauracjach na razie nie wspominajmy.

U wejścia do portu znajduje się arena, gdzie w sezonie odbywają się korridy, przeważnie raz w miesiącu. Spóźniliśmy się, czerwcowa impreza była wcześniej, nie wydaliśmy po 26 € na osobę. Uważa się, że prowansalskie korridy są bezkrwawe, polegają na igraszkach z bykami, w przeciwieństwie do tych hiszpańskich. To prawda tylko częściowa, czyli nieprawda… Po pierwsze, w tych bezkrwawych korridach często poszkodowani zostają matadorzy, bo oni nie mają szpad, a byk ma rogi i nie waha się ich używać. A po drugie – tauromachia jako jatka jest coraz częściej organizowana w różnych miastach Prowansji i Langwedocji, przede wszystkim w Arles i Nîmes, gdzie piasek areny nasącza się krwią od czasów rzymskich gladiatorów do dzisiaj.

Nad morzemA w ogóle mam wrażenie, że krwawe korridy stają się także w Prowansji coraz popularniejsze (w Nîmes w Zielone Świątki było ich kilka i oglądało je dziesiątki tysięcy widzów…), jeśli w reklamie zapowiadającej kolejną, sierpniową imprezę w Saintes-Maries-de-la-Mer, organizatorzy podkreślają, że będzie to Corrida portugaise sans mise à mort. Byk zatem ma szansę na wiele startów, a nawet na zaprzyjaźnienie się z matadorem. Tyle, że jego byczy charakter prowokuje go do walki, a ta często prowadzi do walenia łbem o ścianę. Dokładniej – rogami w barrerę. Im bardziej wściekły byk – tym bardziej lubi go publiczność. Podejrzewam, że w głębi duszy bywalcy korrid życzą matadorom wszystkiego najgorszego, choć w Hiszpanii ich uwielbiają i stawiają pomniki. Tutaj, jak już wiemy, pomniki stawiają bykom.

VovoJeszcze w 2008 roku, kiedy byłem tu poprzednio, ulica Espelly dochodziła koło Areny bezpośrednio do alei van Gogha, w pobliżu Pałacu Kongresowego, a jedyną ozdobą tej okolicy była kolorowa karuzela – taka, jakie towarzyszą niemal wszystkim ważnym miejscom turystycznym Francji. Dziś jest tu niewielkie rondo, w którym od 2010 roku stoi pomnik byka Vovo, wykonany z brązu przez angielskiego rzeźbiarza Petera Eugene Balla, skądinąd specjalizującego się w rzeźbie religijnej.

 

Dygresja dla wykształciuchów: Byk Vovo

 

Vovo urodził się w noc wigilijną w 1944 r. jako syn pięknej Gyptis, Egipcjanki, która podobno zakochała się w kawalerze z sąsiedniego stada, manady, uciekła z nim i tak narodził się syn, któremu wróżono wielką karierę reproduktora, ale jego przeznaczenie było inne. Gdy skończył rok, został cocardierem, czyli bykiem przeznaczonym do bezkrwawych walk na arenie, którego głównym atrybutem była czerwona kokardka na głowie i sznurkowe bransoletki lub wstążki na rogach. Jak już wiemy, torreador w takiej walce występuje bez broni, więc by zwiększyć nieco jego szanse – roczny cocardier zazwyczaj zostaje wykastrowany. Vovo uniknął tego losu, bo uważano, że po tatusiu będzie świetnym reproduktorem. No więc bynajmniej nie zmienił się w romantycznego Byczka Fernando: był szybki jak błyskawica i wkrótce zyskał przydomek czarny meteor, był też niezwykle silny: w czasie jednej tylko walki (22 kwietnia 1951 r. w Lumet) rozbił w drzazgi 48 drewnianych przeszkód i o mało nie przebił rogiem raseteura Paula Garrica, a gdy mu się to nie udało, zaatakował matadora… zębami, wyrywając mu kawał skóry ze skalpu. Garrica uratowali ludzie, wyciągając nieprzytomnego poza barierę, co nie powstrzymało furii Vova, który usiłował zdewastować ściany areny, czym wywołał panikę wśród widzów, ale gdy zauważył, że przeciwnicy zniknęli – uspokoił się i dał się potulnie wyprowadzić z areny. Tym razem tragedii udało się uniknąć dlatego, że był jeszcze młody i miał dość krótkie rogi.

Z czasem rogi podrosły, a Vovo nauczył się nie tylko łamać, ale i przeskakiwać bariery. Ludzie przychodzili tłumnie na jego występy licząc zapewne na to, że będą świadkami tego, jak Vovo bierze krwawy odwet na matadorach, mszcząc się za śmierć wielu swoich kuzynów z korrid hiszpańskich. Areny zapełniały się już w południe, mimo, że korridy zaczynały się o 16-tej. Rekord frekwencji na jego walkach zanotowano w 1953 r. w Nîmes, kiedy to na widowni zasiadło 28.000 widzów. Debiutował w wieku dwóch lat na arenie w Saintes-Maries-de-la-Mer i przez osiem lat był najjaśniejszą gwiazdą w swoim zawodzie. W 1953 r. w Beaucaire  w Langwedocji rzucając się na barierę okazał się słabszy niż przeszkoda: złamał kość czołową i półprzytomny został wyprowadzony z areny. Jeszcze się pozbierał i kilka miesięcy później jeszcze walczył na tej samej arenie, na której oklaskiwano go po raz pierwszy. Ostatni raz pokazano go w Aimargues w 1958 r. Rok później w listopadzie 1959, poobijany, z połamanymi kośćmi rozstał się z życiem. Został pochowany w głębi Camargue, na terenie posiadłości pisarza i manadiera, czyli hodowcy bydła – markiza Fulko de Baroncelli-Javon. Dziś Baroncelli ma w Saintes-Maries-de-la-Mer muzeum, a Vovo – pomnik. A na arenach pojawiają się już wnuki słynnego cocardiera.

Tablica Vova Gardian Kotwica Arlezjanka

Parędziesiąt metrów dalej – kolejne rondo i kolejny pomnik, tym razem gardiana na koniu i byka, co jest symbolem Camargue. Autorem rzeźby ustawionej tu w 2000 roku jest miejscowy artysta, podpisujący siHerbę jako Ben K. GardianOpodal, przy alei prowadzącej wzdłuż plaży – wielka kotwica, przypominająca fakt, że jesteśmy w mieście morskim, a statki są tu ważnym elementem i historii, i teraźniejszości. Idziemy trochę wzdłuż brzegu, ale wieje okropnie, więc zawracamy do miasta. Po drodze jeszcze pomnik bohaterów II wojny światowej i dramatycznie upozowana figura kobiety. Wśród kilku pomników, przed którymi w Saintes fotografują się turyści najciekawsza jest może właśnie figura nazywana „Arlezjanką”, a tak naprawdę nosząca nazwę Mireille, lub – po prowansalsku – Mireio, ustawiona na cześć bohaterki poematu Frédérica Mistrala i przez niego ufundowana. To właśnie w trakcie pielgrzymki do Saintes-Maries-De-la-Mer, nieszczęśliwie zakochana bohaterka tego dzieła dramatycznie umiera na udar słoneczny. Mireio to jedyny utwór napisany po prowansalsku, za który w 1904 r. przyznano literacką Nagrodą Nobla. Rzeźbę, autorstwa  Mariusa Jeana Antonina Mercié, odsłonięto 26 września 1920 r. na placu Mistrala, w sześć lat po jego śmierci. Potem plac ten otrzymał imię Mireille.

Na frontowej ścianie budynku merostwa widnieje herb miasta – niewielka łódeczka, w której stoją dwie kobiety. To są te Święte Marie Morskie, figurujące w nazwie miejscowości. Przed Hôtel de Ville, która to nazwa wcale nie oznacza Hotelu Miejskiego, tylko „Pałac Miejski”, gdzie urzęduje mer i jego ludzie, jest spory spłachetek piasku, na którym widziałem kiedyś miejscowych emerytów, grających w pétanque, czyli w bule. Ta typowo prowansalska rozrywka ma już 2 tysiące lat. Do X wieku grywano w nią w zasadzie tylko w Prowansji, potem rozpowszechniła się we Francji i w innych krajach, a od 2002 r. w pétanque gra się także w Polsce. Polega ona z grubsza na tym, by żelazną kulę (średnica 70,5-80 mm, ciężar  0,65-0,8 kg) rzucić na odległość 5-10 m tak, by znalazła się ona jak najbliżej drewnianej kuli stanowiącej cel (średnica 25-35 mm), która Ulicanazywa się we Francji cochonet (prosiaczek; w Polsce obowiązuje nazwa „świnka”). Każdy z zawodników ma do dyspozycji 3 kule (w wersji dziecięcej – dwie), sztuka polega także na tym, by przy okazji rzucania własnej, umiejętnie wybić kule przeciwnika. Wygrywa ten zawodnik lub ta drużyna (2-3 graczy), którzy zdobyli więcej punktów w czasie rozgrywki. Naturalnie, reguły są bardzo skomplikowane i rozbudowane, a same rozgrywki budzą wiele emocji, choć uważa się pétanque za dyscyplinę relaksową, uprawianą przeważnie przez ludzi w sile wieku i będących na emeryturze. Dziś placyk, ocieniony platanami, z kilkoma ławkami dla wypoczynku, jest pusty: zrobiło się późno, za chwilę rozpoczyna się transmisja kolejnego meczu piłkarskich mistrzostw świata, emeryci pewno siedzą przed telewizorami.

Ale dzieci bawią się jeszcze na całego, grając w piłkę przed kościołem. Tutaj, na zachodzie, słońce zachodzi przynajmniej dwie godziny później niż w Polsce, poza tym są teraz najdłuższe dni w roku. O wpół do dziesiątej jest jeszcze całkiem jasno. Potężny, ufortyfikowany kościół, doskonale widoczny z terenów Camargue i oczywiście z morza, tutaj chowa się trochę między budynkami, jest zresztą zamknięty od 19.00. Otworzą go jutro o 8.00 i wtedy go będziemy zwiedzać. Notabene, przez cały okres pobytu we Francji obejrzeliśmy kilkadziesiąt kościołów i wszystkie – z wyjątkiem jednego – były w ciągu dnia otwarte dla turystów. A ten jeden zamknięty był na okres południowej sjesty…

Wychodzimy na „Krupówki” – kilka przecinających się wąskich uliczek ze sklepami pamiątkarskimi i niewielkimi restauracyjkami. Pora na kolację, tym razem na mieście. Renata i Michał zamawiają po wielkim garnku mules, małży, z frytkami, ja wybieram zupę rybną. Na stole ląduje najpierw karafka rosé, dobrze schłodzonego wina różowego,Vin de merde oraz obowiązkowa butelka mrożonej wody kranowej. Jest okazja porozmawiać o miejscu, które wszyscy troje lubimy, jesteśmy tu nie pierwszy raz, a które sprawia wrażenie niezwykle tajemnicze. Legendy przeplatają się tu z faktami, mity z dokumentami. Francuzi stosują rozgraniczenie między tradycją a historią. Jedna i druga współtworzą kulturę. A ja sądzę, że tradycja ma w tym względzie większe osiągnięcia…

Na szczęście, opisując te wszystkie miejsca, nie mam obowiązku dochodzenia do prawdy ostatecznej i informowania „jak było naprawdę”. Bo z tą naprawdą jest tu wyjątkowo trudno.

Kobiety u pustego grobu, Rubens

Dygresja dla wykształciuchów: Święta Rodzina na emigracji

 

A tradycja, wszechobecna w południowej Francji, jest taka: w latach 40., uciekając przed prześladowaniami chrześcijan w Palestynie, grupka najbliższych wyznawców i krewnych Jezusa wsiadła na statek i pożeglowała w stronę najdalszych rubieży Imperium Romanum, do Galii Narbońskiej, z którą Palestyna miała od dawna kontakty. Wersja alternatywna: ową grupę, kilkunastu, a może nawet około 30 osób, prześladowcy aresztowali, a następnie załadowali na stateczek bez steru i żagla, który niesiony wiatrami i prądami osiadł na łagodnym brzegu u ujścia Rodanu. Był rok 42, może 45 lub 46. W składzie owej grupy znalazły się trzy Marie: Magdalena, Maria Salomea (po hebrajsku – Sulamita), żona Zebedeusza, matka Jakuba (tzw. Większego, czczonego w Santiago de Compostella) i Jana Ewangelisty oraz Maria Jakubowa, żona Kleofasa, matka Jakuba Mniejszego, Judy i Szymona, niekiedy uważana za córkę Anny, a więc siostrę Marii Panny. Wszystkie te kobiety były świadkami Ukrzyżowania i pierwszymi głosicielkami Dobrej Nowiny o Zmartwychwstaniu. Tradycja, w którą wierzą nie tylko mieszkańcy Saintes-Maries-de-la-Mer, nazywający się sami Saintois (czyli po polsku jakby „Świętanie”) utrzymuje, że na statku, który dopłynął do ich miejscowości, byli także siostra i brat Magdaleny – Marta i Łazarz z Betanii, św. Maximin, św. Sydon z Jerycha oraz Józef z Arymatei. Według niektórych była z nimi jeszcze jedna osoba, dziewczyna o ciemnej skórze i imieniu Sara.

O niej różnie mówią. Podobno była służącą Marii Salomei i Marii Jakubowej. Albo egipską księżniczką, która zabrała się na statek, gdy ten po drodze do Galii zniosło do Aleksandrii, skąd Sara uciekała przed prześladowaniami Rzymian. Albo Egipcjanką, osiadłą w dzisiejszym Saintes-Maries, w czasach, gdy utrzymywało ono kontakty z Egiptem. Albo prześladowaną w Libii chrześcijańską mnŚw. Łazarz w Marsyliiiszką – Berberyjką. Albo potomkinią Atlantów. Albo urodziła się na statku, jako córka Magdaleny i Jezusa.

Maria Madgalena, ToruńRóżnie potoczyły się potem losy imigrantów. Zapewne w obawie przed prześladowaniami postanowili się rozproszyć. Wszyscy byli wiarygodnymi świadkami śmierci i zmartwychwstania Jezusa, więc stanowili poważne zagrożenie dla zwolenników starego rzymskiego porządku. Maria Magdalena powędrowała ze swoim bratem Łazarzem do Marsylii, później z Maximinem do Aix-en-Provence, a na koniec unikała kontaktu z ludźmi i wybrała pustelniczą samotność w wysoko położonej grocie w masywie górskim La Baume (co właśnie po prowansalsku znaczy „grota”), gdzie pokutowała za grzechy, za jedyne okrycie mając niezwykle długie, gęste włosy i żywiąc się korzonkami, a po 33 latach (chyba nieprzypadkowa zbieżność z wiekiem Chrystusa) trafiła do miejscowości, gdzie wówczas nauczał święty Maximin. Tam zmarła i została pochowana, a jej relikwie są do dziś prezentowane bazylice w mieście, która otrzymała nazwę Saint-Maximin-La-Sainte-Baume. Sam Maximin, który według legendy był służącym w Betanii, u Marty, Marii i Łazarza, należał do 72 uczniów Jezusa i był także świadkiem Ukrzyżowania, początkowo obrał jako swoją siedzibę spore już wówczas rzymskie miasto Aquae Sextie, dziś Aix-en-Provence, wybudował tam pierwszy kościół (dziś: katedra Świętego Zbawiciela), a gdy zmarł – został pochowany obok swojej dawnej pani, Marii Magdaleny, w mieście, które otrzymało jego imię. Na stanowisku biskupa Aix zastąpił go inny z pasażerów słynnej łodzi – święty Sydon. I on także pochowany został koło Magdaleny.

Łazarz, wskrzeszony przez Jezusa po trzech dniach od śmierci w Betanii, pozostał w Marsylii i został jej pierwszym biskupem (historia jednak widzi początki chrześcijaństwa w tym mieście dopiero w IV wieku). Dla ścisłości dodajmy, że wg tradycji wschodniego chrześcijaństwa, św. Łazarz dojechał statkiem tylko do Cypru, tam osiadł i nauczał, a jego szczątki pokazywane są w Larnace, która to nazwa ma się brać od przechowywanych tam jego relikwii (greckie λάρναξ oznacza sarkofag lub relikwiarz).

Jego siostra, święta Marta znalazła się najpierw w Awinionie, a potem zaproszono ją, jako sławną towarzyszkę czyniącego cuda Jezusa, do prowansalskiego miasteczka Tarascon (jest też takie w Langwedocji), którego mieszkańcy cierpieli strasznie z powodu mieszkającego w wodach Rodanu straszliwego płaza imieniem Tarasque, który wynurzał się z rzeki, by porywać dzieci i bydło. Inni mówili, że mieszkał w lesie między Awinionem a Arles i był zwykłym smokiem: większy niż byk, dłuższy niż koń, z zębami ostrzejszymi od miecza, z żółwim pancerzem na grzbiecie, z rogami na głowie, przypominającej lwa i ogonem jak wąż. Jak się dowiaduję od swojego poliglotycznego przyjaciela Wiesia Piechockiego, nazwa Tarascon pochodzi od greckiego słowa teras, co znaczy potwór. W pierwszej wersji legendy wystarczyło, że pokazała mu krzyż, a diabelski pomiot zniknął i więcej się nie pokazał. W drugiej skropiła smoka święconą wodą, a ten stał się potulny jak baranek. Marta owinęła mu wokół szyi swoją wstążkę do włosów i na tej smyczy przeprowadziła go, jak pieska, przez miasto. Co się ze zwierzątkiem potem stało – nie wiJózef z Arymateiadomo, ale Marta – żeńska wersja Świętego Jerzego -  otoczona czcią dokonała w świętości żywota w tym właśnie mieście i w Tarascon została pochowana.

TarasqueJózef z Arymatei to spośród pasażerów statku najbardziej tajemnicza postać. Bogacz, członek Sanhedrynu, czyli najwyższego trybunału żydowskiego, oficer armii rzymskiej i żydowskiej, tajny uczeń Jezusa, jeden z tych, co nie tylko uwierzyli, ale i wspierali go czynnie. Wg tradycji był młodszym bratem Joachima, ojca Marii Panny – czyli zapewne trochę starszym od Jezusa jego stryjecznym dziadkiem. Po wylądowaniu w Prowansji dość szybko przeniósł się do Rocamadour, na północ od Albi, potem był w Limoges, skąd pojechał do Morlaix w Bretanii. W zasadzie wygląda to na ucieczkę i pewno tak było, bo Józef chyba najbardziej musiał obawiać się zemsty Rzymian, a niemniej – własnych współbraci z władz żydowskich. Z Morlaix jest tylko 200 kilometrów morzem do Kornwalii, gdzie Józef osiadł w miasteczku Glastonbury, identyfikowanym z legendarnym Avalonem, miejscem, gdzie rozpoczęła się historia chrześcijaństwa na Wyspach Brytyjskich. Zmarł tamże w wieku 82 lat. I pewno tam Józef pozostawił – do dyspozycji króla Artura i Rycerzy Okrągłego Stołu – najważniejszy może element swojego bagażu, wywieziony sekretnie z Jerozolimy: kielich, a może wazę, z którego korzystał Jezus podczas ostatniej wieczerzy (także przez Józefa urządzonej) i do którego zebrano trochę krwi z przebitego na krzyżu boku Jezusa.

Wiecie, naturalnie, jak kielich ów popularnie jest nazywany?

Jedzenie muliObie Marie, Salomea i Jakubowa były już starszymi osobami, kiedy dotarły do Camargue. Postanowiły zostać na miejscu, została z nimi także Sara. Urządziły się jakoś, miejscowa ludność szanowała ich wiek i doceniała dobroć, a z czasem zaczęła przyjmować ich wiarę, zwłaszcza, że opowiadały im nie jakąś wyidealizowaną ortodoksję, tylko wydarzenia, których same były świadkami i przesłanie, jakie one niosły. Dla modłów wybudowały coś w rodzaju własnego wieczernika, z małą kaplicą i własnym źródłem, dostarczającym słodkiej wody z podziemnego strumienia, wypływającego z Rodanu. Obie Marie mieszkające w małej miejscowości portowej były otoczone ogromnym szacunkiem i już za życia przyciągały tu mnóstwo pielgrzymów, pragnących na własne oczy zobaczyć osoby, które były świadkami męczeńskiej śmierci Jezusa na krzyżu i jego zmartwychwstania. Gdy zmarły w kilkumiesięcznym odstępie (a wkrótce po nich odeszła Sara) – uroczyście pogrzebano je kaplicy, którą same kazały zbudować. W ceremonii brał udział Święty Trofim, dawny współtowarzysz podróży św. Pawła, a po 46 r. biskup Arles, który przedtem udzielił im ostatnich sakramentów. Choć w myśl innej tradycji, święty Trofim żył dopiero III w. i był jednym z legatów rzymskiego papieża Fabiana, wysłanym do ewangelizacji Galii (obok św. Saturnina z Tuluzy i Św. Denisa z Paryża), a pierwszym biskupem Arles miał być ok. 250 r. Po raz pierwszy w literaturze cała ta opowieść pojawia się w drugiej połowie XIII w. w niezwykle popularnej Złotej legendzie, autorstwa włoskiego domRenatka i muleinikanina i arcybiskupa Genui – Jacopo da Voragine, zbiorze przemieszanych legend, bajek i hagiografii, który w postaci pięknie iluminowanych rękopisów w wielu egzemplarzach krążył po całej zachodniej Europie. Wartość historyczna dzieła jest, oględnie mówiąc, odwrotnie proporcjonalna do jego popularności…

Wjeżdżają na stół wielkie, żeliwne gary z mulami. Muszle są pootwierane jak rozdziawione paszcze, pierwszą grudkę małżowego mięska, wielkości co najwyżej pestki moreli, wydłubuje się Krzyż z Camarguepalcyma, a opustoszonej w ten sposób muszli używa się jak szczypców do wyciągania zawartości następnych. Zupę rybną, na szczęście, można jeść zwykłą łyżką, co też czynię. Wszystko zakąsza się kawałkami bagietki, mimo nocy wyglądającej na świeżą i tak też smakującą.

Jeszcze łyk wina i powoli trzeba będzie się zbierać. Już zamykają sklepy i z ulicy znikają biegające dzieci – to znak, że Świętanie szykują się do kilkugodzinnej przerwy nocnej. Jutro niedziela – pewno będą mogli pospać dłużej. My, niestety, nie: w planie jest sporo do zrobienia, mimo święta.

Same święta, święte i święci. Święte Marie to najlepiej sprzedający się tutaj towar, a ciekawie zmodyfikowany krzyż jest wszechobecnym tu herbem Camargue.

 

Dygresja dla wykształciuchów: Miasto świętych Marii

 

Miasto po raz pierwszy oficjalnie zostało zauważone w IV wieku n.e., kiedy to rzymski geograf Avienus w swoim dziele „Brzeg morski”, opisując wybrzeża Galii nazywa je oppidum priscum Ra, starożytna forteca Ra. Historycy uważają, że na pewno dotyczy to Saintes Maries i że nazwa ta oznacza, iż miasto założyli może Egipcjanie, oddający cześć bogu Ra, albo ludzie, z Egiptem utrzymujący związki. W VI wieku za sprawą biskupa Arles Cezarego powstaje tu klasztor Świętej Marii od Barki, Santa Maria de Ratis, być może, żeby wykorzenić z nazwy pogańskie „Ra”, a może po prostu ze względu na rybaków, jakich sporo było w okolicy. Potem na chrześcijańsKrzyż Camargueką zmienia się nazwa miasta: najpierw jest to po prostu okcytańskie La Vila de la Mar, Miasto Morza, potem Sainte Marie, święta Maria, a potem – Notre-Dame-de-Ratis, czyli jakby Matka Boska z Barki. Barka wkrótce znika z nazwy i w XII w. pojawia się Notre-Dame-de-la-Mer. Typowa dla nowopowstających miejscowości rybackich…

Po inwazjach Wizygotów (IX w.) i Saracenów (IX-X), wobec rosnącego niebezpieczeństwa ze strony katalońskich piratów w XI i XII wieku kościół zostaje przebudowany w twierdzę, gdzie w razie ataku pod opiekę Marii Panny mogli schronić się wszyscy, nieliczni zresztą mieszkańcy.

Tabliczka na domuAle legenda o „ludziach z morza” krążyła po różnych miejscach Prowansji i coś z tym trzeba było zrobić. W 1448 r. sprawę wziął w swoje ręce władca regionu, „dobry król Réné”, Andegaweńczyk rządzący w Aix-en-Provence i nakazał przeprowadzenie wykopalisk, które w jednej z naw kościoła odkryły trzy (początkowo utrzymywano, że cztery) szkielety kobiece. Znajdowały się one w miejscu starego kościoła, który zidentyfikowano z budynkiem, wzniesionym w czasach Merowingów w VI wieku. Być może na miejscu wcześniejszej kaplicy. Znaleziono więc szczątki świętych Marii i świętej Sary, tak jak oczekiwał król. Czwartym szkieletem (wszystkie bez głów!) miała być Maria Magdalena, którą jednak niebawem zapomniano, a potem „odkryto” w Saint-Maximien. Legat papieski i dwaj biskupi potwierdzili wyniki wykopalisk swoim i kościelnym autorytetem, co 500 lat później, w 1948 r. autoryzował jeszcze nuncjusz watykański we Francji Angelo Giuseppe Roncalli – przyszły papież i obecny święty Jan XXIII.

Pewnie dlatego plac wokół kościoła od niedawna nosi jego imię.

Ale obecną nazwę, uhonorowującą Święte Marie z Morza miasto przyjęło dopiero w 1838 r.

*Ołtarz główny

Niedziela wstaje piękna, choć na razie nie upalna. Po śniadaniu idziemy zwiedzać kościół, bo chcemy zdążyć przed mszą, zapowiadaną na 10.30. Nie potrafię się połapać nawet we współczesnym nazewnictwie, wydaje mi się to strasznie zagmatwane. I – jeśli mogę sobie poGardianzwolić na taką uwagę: nieco nieszczere. No bo oficjalnie, wg publikacji kościelnych, jest tak: parafia nazywa się Paroisse des Saintes-Maries-de-la-Mer. W Parafii mieści się Sanctuaire des Saintes-Maries. Czyli do tej pory wszystko w porządku, zgodnie z „tradycją” i z oficjalną nazwą miejscowości. Ale Sanktuarium mieści się w kościele, noszącym tytuł Église Notre-Dame-de-la-Mer. Czyli "nasza Pani z morza", w liczbie pojedynczej. Notre-Dame to Matka Boska... Strona internetowa parafii nosi tytuł: Sanctuaire des Saintes-Maries-de-la-Mer. A poniżej, mniejszym drukiem: Notre Dame de la Mer. Na ścianie zewnętrznej kościoła jest tablica, informująca o tym, że jest to kościół Świętych Marii z Morza.

Przypuszczam, że to nie jakieś celowe działanie, czy błędy, tylko próba poradzenia sobie z „zaszłościami” historycznymi: w kościele rzymskim od pewnego czasu jedyną kobietą, której kult mógł być swobodnie rozwijać, była Matka Jezusa. Zapewne to reakcja na niebezpieczeństwo, jakie dla Piotrowej spuścizny mogła stanowić pamięć po Marii Magdalenie… Tutaj Magdalena w ogóle nie jest wspominana, tylko w legendzie, zamieszczanej nawet w oficjalnej ulotce parafialnej, jest o niej jedna wzmianka, jako o współpasażerce Świętych Marii. A świętymi Mariami są tylko Salomea i Jakubowa, przy czym zawsze się podkreśla, że są one matkami apostołów i – krewnymi Marii Panny.

Mniejsza z tym. To temat na osobne opowiadanie. Faktem jest, że w wysokim, dość ciemnym i raczej z wyglądu gotyckim, niż romańskim kościele nadmorskim Matka Boska króluje wysoko, w ciemnej niszy głównego ołtarza, gdzie mało ją widać, podczas gdy mocno rozświetlona jest boczna kaplica, w której na symbolicznej, małej łódeczce widnieją nieco jarmarczne rzeźby dwóch Marii. Salomea dzierży w rękach kielich, drugi taki sam stoi za burtą łodzi. Graale? Nie, raczej wspomnienie faktu, że obie Marie w niedzielę Zmartwychwstania poszły do grobu, chcąc namaścić ciało Jezusa wonnościami. Kielichy to też symbol tego, że te dwie damy, jako pierwsze w Europie odprawiały, tutaj właśnie, liturgię mszy świętej.

Ołtarz Marii z Morza Medalion Podgłówek Relikwie

No, bo jeśli przez chwilę uwierzymy w tę legendę, albo jak chcą Francuzi – tradycję – to chrześcijaństwo do Europy weszło tędy, przez ujście Rodanu. Tu po raz pierwszy europejscy poganie usłyszeli „dobrą nowinę”, i to głównie z ust kobiet, które tutaj, w Saintes-Maries były pierwszymi kapłankami. Na blisko 20 lat przed przybyciem Świętego Piotra do Rzymu. Nawet na kilka lat przed ewangelizacyjnymi podróżami świętego Pawła na tereny greckie.Sara Van Gogh, Cyganie koło ArlesZapamiętajmy: to właśnie kobiety, owe Marie z Morza, odprawiały pierwsze msze i dokonywały pierwszych chrztów w Europie.

Opodal w ścianę kościoła wmurowany jest dziwnie ukształtowany marmurowy kamień, podpisany „Poduszka świętych Marii”, z uwagą, że odnaleziono go w czasie wykopalisk w 1448 r. Schodzimy do podziemnej krypty, gdzie pochowana jest podobno Sara. Nad wejściem medalion, na którym w łodzi znajdują się dwie stojące kobiety z aureolami, a obok – siedząca, a może klęcząca niewiasta – bez aureoli. Obok postumentu ołtarzowego stoi figura młodej kobiety o bardzo ciemnej cerze, z czarnymi włosami i w bardzo kolorowych sukniach, z licznymi naszyjnikami korali, krzyżem i talizmanami. Też nie ma aureoli, ale na głowie nosi koronę.

Bo według hagiografii chrześcijańskiej jedyną świętą Sarą była piękna, choć bezpłodna (początkowo) żona praojca Abrahama. „Nasza” Sara w tradycji Świętych Marii pojawia się stosunkowo późno, bo w początkach XVI w., i wówczas mówi się o niej jako o ciemnoskórej służącej Marii Salome. Potem pojawiają się inne wersje: o Sarze – egipskiej księżniczce, egipskiej lub libijskiej mniszce lub teraz najczęściej opowiadana historia o tym, że była ona przywódczynią – księżniczką? – plemienia przybyłego z Egiptu i zamieszkującego teren Camargue, których główną boginią była Izyda. Na pewno nie byli to Cyganie, bo ci przybyli do Europy Zachodniej dopiero w I połowie XV wieku. Na skutek wizji dowiedziała się o tym, że do wybrzeża zbliża się łódź ze świadkami Jezusa na pokładzie. Pomogła w jego bezpiecznym wylądowaniu, wysłuchała Dobrej Nowiny, po czym nawróciła się wraz z całym plemieniem i od tamtej pory sama stała się jedną z apostołek nowej wiary.

Prawdopodobnie już od wczesnego średniowiecza kościół w Saintes-Maries-de-la-Mer był celem pielgrzymek – albo jako miejsce, gdzie czczono pamięć rodziny Jezusa, albo jako przystanek w pielgrzymkowej drodze do grobu świętego Jakuba w Santiago de Compostela: odwiedzenie prochów jego matki wydawało się doskonałym uzupełnieniem tamtej pielgrzymki, którą odprawiała wówczas – i odprawia teraz - znaczna część Europy. A od mniej więcej Cygankapołowy XV w., po wykopaliskach króla René, pielgrzymowanie do Świętych Marii stało się dorocznym zwyczajem chrześcijan z całej Prowansji. Od XVIII w. datuje się też tradycja pielgrzymek rozmaitych środowisk romskich do posągu Sary, nazywanej już dziś (bez kościelnego imprimatur) świętą. Święta czy nie – jest patronką Cyganów, Romów, Manuszów, ludu Sinti i innych szczepów, tutaj określanych ładnie jednym zwrotem: les gens du voyage, ludzie podróży. Ale już dawno drogami Prowansji nie ciągną cygańskie wozy, takie, jak je koło Arles malował szalony Vincent – dziś są to pielgrzymki samochodowe, autokarowe, co najwyżej karawaningowe…

Pielgrzymka Romów (pozostańmy już przy tym, poprawnym politycznie, choć może nie zawsze stosownym określeniu; powie ktoś o operetce Johanna Straussa Baron romskiWidok z wieży?) do ich patronki, nazywanej przez nich Sara Kali, czarna Sara - odbywa się co roku 24-25 maja. W owym określeniu Sary niektórzy widzą powiązanie z dawną ojczyzną tego wędrownego ludu – Indiami, gdzie przecież czczona jest bogini Kali, inni wiążą to z popularnym w Europie i Afryce kultem czarnej dziewicy, czy czarnej Madonny. Cóż – niech każdy to rozumie jak chce, choć wielebny Marc Prunier, proboszcz miejscowej parafii stanowczo (tłustym drukiem) zapewnia w materiale informacyjnym kościoła: Il n’y a pas de vierge noire aux Saintes-Maries-de-la-Mer! – Nie ma żadnej czarnej dziewicy z Saintes-Maries-de-la-Mer.

Myślę, że Kościół jest trochę alergiczny na wszystkie przejawy kultu osób, które mogą być interpretowane, jako związane z Jezusem nie tylko komunią mistyczną i wspólnotą duchową: irytują go zapewne ogromnie wszystkie przypomnienia o naprawdę wielkiej i ważnej roli, jaką w pierwszych latach chrześcijaństwa odgrywały kobiety, o tym, że Maria Magdalena była kimś znacznie ważniejszym niż tylko tą osobą, z której Nauczyciel wyganiał demony i która obmywała mu stopy drogim nardowym olejkiem. Za niemal świętokradztwo uważa się, przynajmniej w Polsce, mówienie o tym, że święty Piotr miał żonę, a nawet teściową – chociaż zaświadcza o tym sama Ewangelia. Naturalnie, późniejsze elukubracje stwierdzające nieomal ex cathedra, że Jezus był żonaty z Magdaleną, a Sara była ich córką – są czystymi spekulacjami, nie mającymi żadnych dowodów ani w dokumentach, ani w historii materialnej. Przynajmniej tu, w Prowansji, nic z tych rzeczy nie jest przedmiotem dyskusji. Ale skąd się bierze ten mizoginizm oficjalnego kościoła, ta jego nienormalność erotyczna? Może baby odciągały od modlitw i prowokowały do kultu ciała fizycznego, nie zaś substancji duchowej? Wrócę do tego, gdy wjedziemy do kraju katarów.

Inna pielgrzymka, związana z kultem Morskich Marii, odbywa się 18 i 19 października. Po ceremonii w kościele odbywa się procesja nad morze, a potem nocne nabożeństwo na plaży. To zresztą jest także jednym z elementów pielgrzymki majowej: różnica jest tylko taka, że w październiku procesjonalnie zanurza się w morzu podstawę figur Świętych Marii na statku, zaś w maju – figurę Czarnej Sary.

Relikwie Marii Salomei i Marii Jakubowej przechowywane są w zamkniętej dla zwiedzających (ale można poprosić proboszcza, to otworzy) kaplicy, usytuowanej w wieży kościelnej. ŹródłoW niektóre święta odbywają się tam nabożeństwa. Można jednak wejść tuż obok – na taras na dachu kościoła, skąd jest wspaniały widok na miasto i na morze. Dziwne uczucie: taras nie jest płaski: wydaje się, że znajduje się nad kaplicą, a jego podłoga do dach tej kaplicy…

Słyszymy dźwięki rytmicznej i melodyjnej pieśni – to miejscowy chór ćwiczy przed występem w trakcie niedzielnej mszy. Wychodzimy z krypty Świętej Sary. Postanawiamy zostać na nabożeństwie. Siadam w ławce koło obudowanego metalem i szkłem źródła słodkiej wody w środku kościoła, z którego podobno przed niemal dwoma tysiącami lat Święte Marie Morskie czerpały wodę, którą chrzciły pierwszych neofitów europejskiego chrześcijaństwa. Nawet jeśli jest to tylko tradycja, to ta świadomość robi spore wrażenie.

Kościół powoli się zapełnia. Członkowie rady parafialnej rozdają teksty liturgii (jest święto Piotra i Pawła, więc o tym są czytania) i pieśni. Mamy śpiewać refreny… Proszą nas też, żeby podczas mszy nie robić zdjęć. Chór składa się z miejscowych „gaździn”, które przyszły do kościoła w zwyczajnych ubraniach, nie mają specjalnych kostiumów, zasiadają w ławkach i na krzesłach w obszernym prezbiterium, obok organisty, obsługującego niewielki instrument elektroniczny. Także w prezbiterium siada kilku mężczyzn, zapewne z rady parafialnej, wszystko to raczej w kategorii 50+. Zaczyna się msza, prowadzona przez samego curé, proboszcza. Ministrantów brak. Młodzieży w kościele w zasadzie nie widać, są za to młodzi turyści. Chór śpiewa pięknie, charyzmatyczna dyrygentka włącza do akcji także biernych uczestników mszy. Lekcje czytają kobieta z rady parafialnej i jedna z chórzystek. Także ofiary zbierają świeckie osoby. Nie klęka się, nawet podczas podniesienia czy komunii ani przy błogosławieństwie.

Po mszy ksiądz Prunier francuskim zwyczajem wychodzi przed kościół na swobodną pogawędkę z wiernymi. Jeszcze parę zdjęć. Niedługo południe, pora jechać: czeka nas jeszcze długi dzień.

 

*Alpiki

ArenaDo Arles dojeżdżamy w niecałe pół godziny i parkujemy, jak poprzednio, w pobliżu hotelu o wdzięcznej nazwie „Juliusz Cezar”, w pobliżu murów miejskiej starówki i pozostałości dawnego gallo-rzymskiego akweduktu, doprowadzającego dwa tysiące lat temu wodę z górskiego pasma Alpilles (jak to przetłumaczyć? Alpiki?), będącego częścią masywu Luberon, stanowiącego serce Prowansji. Między wąskimi uliczkami przeciskamy się do centrum, którego część stanowi rzymska arena.

 

Dygresja dla wykształciuchów: Arles

 

W ogóle Arles jest bardzo rzymskie, choć osada  powstała tu co najmniej 800 lat przed naszą erą, za sprawą bardzo aktywnych w tym terenie Liguryjczyków, których osady zwiedzaliśmy dwa dni temu. Potem pojawili się tu Celtowie, wreszcie wszędobylscy Fenicjanie. Camargue było wtedy mniejsze, Rodan nie zdążył jeszcze nanieść piachu z połowy Francji, więc nieopodal Arles można było usytuować morski port, co dało Fenicjanom zaplecze handlowe i militarne. Co okazało się łakomym kąskiem dla rosnących w siłę Rzymian, którzy w kilkadziesiąt lat po zniszczeniu Kartaginy stali się jedynymi liczącymi się graczami w rejonie. W 123 r. p.n.e. zajęli miasto i zmienili w nim wszystko z wyjątkiem nazwy, bo tę nadali mu jeszcze Celtowie. Nazywało się wtedy Arelate, co miało oznaczać miejsce, usytuowane obok rozlewiska. Zapewne słynne étangs, stawy, dziś będące ozdobą Camargue, rozciągały się bliżej owego oppidum Arelate, jak je nazywa w 50 roku przed Chrystusem Juliusz Cezar w swoich pamiętnikarskich KomeArenantarzach o wojnie domowej. Owa wojna, toczona między Cezarem a Pompejuszem, dała zresztą Arles spory bonus: konkurująca z nim od lat, założona przez Greków Massalia miała lepsze, nadmorskie położenie i przyciągała więcej kupców i inwestorów. Ale w sporach między Rzymianami postawiła na niewłaściwego konia, popierając Pompejusza. Cezar, wygrywając, skasował dochody ArenaMarsylczyków (bo Massalia to oczywiście dzisiejsza Marsylia) i w Arles utworzył rzymską kolonię dla weteranów wojennych, jak wiadomo obficie dofinansowywanych przez państwo.

Arles weszło w skład pierwszej rzymskiej prowincji pozaitalskiej, no bo nazwa Prowansja pochodzi od słowa Provincia Romana, jak określano teren Galii Narbońskiej, ze stolicą w dzisiejszym langwedockim Narbonne. To była ta „trzecia” część Galii, o której pisał Cezar, co wkuwałem na lekcjach łaciny u pani Ireny Gołębiowskiej w milanowskim liceum: Galia est omnis divisa in partes tres. Quarum unum incolunt Belgae, aliam Aquitanii, tertiam, qui ipsorum linguae Celtae nostri Galii appeluntur. Potem oczywiście panoszyli się tu Wizygoci i Ostrogoci, pojawiali się długowłosi Merowingowie, aż wreszcie całe to towarzystwo wziął za twarz Karol Wielki, Germanin jak się patrzy, z plemienia Franków się wywodzący.

Pierwszy odnotowany historycznie przywódca chrześcijański Arles (pomijając mitycznego trochę Trofima, czy będziemy go widzieć w I czy w III wieku) to biskup Marcjanus z 254 r. Nasze drogi skrzyżują się tu jeszcze z XIX-wiecznymi malarzami, którzy szukać będą w Arles nadzwyczajnego światła, wspaniałego powietrza i inspiracji, ulokowanych w tutejszym, podobno niezwykle silnie działającym, absyncie.

Amfiteatr rzymski Arles powstał w północno-wschodniej części miasta, lekko pochylonej w stronę Rodanu. Wybudowano go w I wieku naszej ery, mniej więcej w tym samym czasie, gdy powstawało rzymskie Kolosseum. Jest dobrze zachowany, a raczej nieźle odbudowany. Dłuższa oś jego elipsoidalnego kształtu ma 136 metrów, krótsza – 106 m, wysokość 21 metrów. 36 rzędów siedzeń, o wysokości 40 centymetrów, co jest dość wygodne do siedzenia, ale niezbyt dla schodzenia. Konstrukcja wzniesiona z miejscowego kamienia, prawdopodobnie Śpiewaczkaz okolic Fontvieille lub Baux. Widownia usytuowana na trzech kondygnacjach podzielona była na 4 sekcje, stosownie do klasy społecznej widzów. Liczne bramy i korytarze pozwalały na szybkie opuszczenie amfiteatru tak, że i w tym przypadku nie następowało mieszanie się kast.

 

 

Dziś arena wykorzystywana jest przede wszystkim dla organizacji walki byków (niestety, głównie w stylu korridy hiszpańskiej) i dużych widowisk, także muzycznych. No i dziś także od dłuższego czasu dobiegają nas sounds of music, przeważnie piosenki Edith Piaf, także jakaś klasykaNadRodanem hiszpańska. Rozglądam się, kto sobie tu przyszedł z walkmanem, ale nie – dźwięk dobiega z zewnątrz, z miasta. Wychodzimy i wtedy ją spostrzegamy: niemłoda już kobieta, śpiewa na żywo z gitarą i niewielkim wzmacniaczem. Boże, co za głos! Przysłuchuje się jej spora grupa ludzi, w futerale już leży sporo eurosów: i Arlezjanka, i jej piesek na pewno nie pójdą dziś głodni spać.

Za drogowskazami idziemy w stronę szerokiego tu Rodanu i napotykamy kolejny rzymski zabytek – Termy Konstantyna. Wybudowane w IV wieku naszej ery, a więc sporo młodsze od areny, zachowane są w znacznie gorszym stanie. Niegdyś zabudowane wysoko i kryte dachem, dziś stanowią w zasadzie tylko romantyczne ruiny, obejmujące zaledwie 1/3 pierwotnej powierzchni. Wstęp, podobnie jak do areny, płatny (dziennikarze mają entrée gratuite, hurra!), choć prawdę powiedziawszy pobieranie opłat za połażenie w ruinach uważam za naciąganie. No, chyba że zbierają w ten sposób pieniądze na rekonstrukcję.

Rzymianie w ogóle mieli hopla na punkcie czystości, a ciepłe kąpiele były nie tylko miejscem wypoczynku strudzonych legionistów czy patrycjuszy (ci pewno mieli swoje własne łaźnie w domach), ale i miejscem spotkań towarzyskich, co w zasadzie popieram. O ile wiadomo, pierwsze termy powstały w nieszczęsnych Pompejach, pewno dzięki wodzie ogrzewanej przez lawę z wątpi Wezuwiusza, która ich potem zalała… Statystykę też wynaleźli Rzymianie, dzięki czemu wiemy, że w 33 roku p.n.e. kąpielisk w całym imperium było 170, a w czasie, gdy panował Konstantyn Wielki, czyli w IV w. – prawie tysiąc. Największe były oczywiście w Rzymie – kąpielisTermyko Dioklecjana zajmowało blisko 15 hektarów, miało 380 m długości i Termy370 m szerokości i naraz mogło się tam kąpać wygodnie 3000 osób. Czytacie to, Białczanie?

Arles miało co najmniej trzy termy: poza oglądanymi teraz, kąpać się można było jeszcze w rejonie dzisiejszego merostwa przy placu Republiki oraz koło murów miejskich. Pluskano się głównie przed kolacją, mogli tu przychodzić przedstawiciele wszystkich klas społecznych, poza myciem i relaksem w wodzie były możliwości uprawiania gimnastyki, no i oczywiście rozmaitego typu spotkań towarzyskich. Przy termach były też sale sportowe i teatralne, biblioteka i sklepy, wszystko pięknie dekorowane kolorowymi kamieniami, freskami i mozaikami, kolorowymi kolumnami i rzeźbami… Aha, kobiety i mężczyźni mieli wyznaczone inne godziny kąpieli. Na teren term wchodziło się nago. A dzieci z rodzicami miały zawsze wstęp darmowy. Inni płacili symboliczne kilka kwadransów. No, co najwyżej parę semisów. A później trochę minimusów. Bywały jednak lata, w których wolny wstęp był dla wszystkich.

Wiedziony nieomylnym instynktem (a także doświadczeniem z poprzednich dwóch pobytów) kluczę tak, żeby dojść do kolejnego rzymskiego zabytku – Place du Forum. Tu rzeczywiście znajdowało się miejsce, gdzie można było pogadać na sucho, wymienić myśli, a może nawet pospiskować. Ale tym mnie nie ciągnie tu ani rzymska tradycja, ani nawet pomnik największego barda Prowansji Frédérica Mistrala, ze wzruszającą apostrofą do Arle, jak miasto nazywa się w języku lokalnym. Bynajmniej. Po wschodniej stronie placu znajduje się słynna Café van Gogh, dawniej nazywająca się Café de la Nuit, miejsce gdzie Vincent namalował słynną Nocną kawiarnię. Wystrój jest oczywiście na żółto, a to wszystko nie ma nic, ale to nic wspólnego z van Goghiem. Kawiarnia, podobnie jak Żółty Dom, gdzie malarz mieszkał, oraz piękny most w Langlois pod Arles, będący także motywem jego obrazów, zostały kompletnie zniszczone w czasie amerykańskiego bombardowania pod koniec II wojny światowej. Odbudowano je dla celów symbolicznych stosunkowo niedawno. Jak wiadomo jednak, symbole mają większą wartość niż realia. A ta kawiarnia jest dla mnie symbolem.

 

Kawiarnia W kawiarni Nocna Kawiarnia Mistral

 

Pora obiadowa, kawiarnia się zapełnia. Siadamy przy tym samym stoliku, co przed sześciu laty, obok nas – tak samo jak wtedy – spora grupa Japończyków. Renata zamawia sałatkę van Gogha, my jakieś dania prowansalskie, ja Żółty domoczywiście – też tradycyjnie – pastis. Ciekawe, że tego anyżkowego aperitifu nie lubię pić w Polsce, a jedynie tam, gdzie powstaje…Most w Langlois

Chyba Henri Toulouse-Lautrec namówił Vincenta van-Gogha do wyjazdu na południe Francji, gdzie są niezrównane kolory, wspaniały klimat i przyjaźni ludzie. Przyjechał do Arles w lutym 1888 r. i już zaczęło się pechowo – Prowansja była pod śniegiem... Początkowo mieszkał kątem w różnych miejscach, wreszcie we wrześniu 1888 r. osiadł w Żółtym Domu przy placu Lamartine, gdzie za 15 franków miesięcznie miał do dyspozycji cztery pokoje w prawym skrzydle domu. Mieszkał w Arles ponad rok, niekiedy podejmował krótkie wycieczki w pobliskie okolice, także do Camargue, namalował tu przeszło 200 obrazów – i nie sprzedał ani jednego. Myślał, że mieszkanie w Żółtym Domu stanie się azylem także dla innych artystów, ale udało mu się namówić do przyjazdu tylko Paula Gauguina. Pod koniec 1888 r., po dwu miesiącach wspólnego mieszkania, między artystami zaczęło dochodzić do poważnych sprzeczek, wreszcie 23 grudnia van Gogh rzucił się na przyjaciela z brzytwą. Gauguin uciekł i wynajął pokój w hotelu. Tej samej nocy van Gogh tą samą brzytwą odciął sobie część ucha, zapakował w papier i chciał podarować znajomej prostytutce Rachel. W efekcie trafił do szpitala Hôtel Dieu w Arles, gdzie stwierdzono u niego ciężką chorobę psychiczną. Jeszcze dwukrotnie leczył się w Arles, ataki furii, halucynacje i bezsenność jednak powracały, a mieszkańcy Arles pisali petycje do właFontannadz, by niebezpiecznego furiata wywieźć z miasta. W końcu dobrowolnie wyjechał do szpitala psychiatrycznego w St. Rémy-de-Provence. Jak wiemy, kuracja okazała się w sumie nieskuteczna – niespełna rok po wyjeździe z Arles malarz popełnił Autoportretsamobójstwo w Auvers-sur-Oise, na północ od Paryża.

Popołudnie w Arles jest coraz gorętsze. Wybierając zacienione strony ulicy, snujemy się w stronę centralnego w mieście Placu Republiki, pointowanego w centrum rzymskim obeliskiem, okolonym fontanną. Lwie paszcze na obelisku tryskają wodą, którą piją psy i którą ochładzają się ludzie. Po północnej stronie budynek merostwa, po wschodniej – skromnie wciśnięta między inne budynki romańska katedra pod wezwaniem św. Trofima – najstarszy kościół Arles.

Obecny kształt budynku pochodzi z XII wieku, ale został zbudowany w miejscu wcześniejszej bazyliki św. Stefana z V wieku. Kościół musiał być tu jednak wcześniej, bo święty Trofim, który tu niewątpliwie działał, to bohater zupełnie innych czasów. I znów mamy pewien rozdźwięk między historią a tradycją, przy czym nawet ta historia jest trochę tradycyjna. Otóż według tradycyjnej historii Kościoła w III wieku papież Fabian wysłał do Galii siedmiu biskupów, a wśród nich Trofima, który został twórcą kościoła w Arles. Natomiast wg lokalnej tradycji, wspartej przez św. Grzegorza z Tours, moralistę i historyka z czasów Merowingów, żyjącego i piszącego w VI w. – Trofim był wysłany do Galii przez samego św. Piotra. Ale wówczas musiałby być tym Trofimem, którego wspomina w swych listach św. Paweł, co jest mało prawdopodobne, bo Piotr i Paweł raczej się nie lubili.

Jak już wiemy, ten wcześniejszy Trofim, miał być znajomym i spowiednikiem Świętych Marii Morskich.

W dziejach kościoła, będącego siedzibą pierwszej parafii Arles, jest jeszcze jeden moment szczególny: otóż z Arles związany był Augustyn z Canterbury, któStatua JP 2ry w 597Katedra r. powrócił do bazyliki po tym jak w Anglii ochrzcił króla, królową i wielu członków dworu królewskiego i tutaj właśnie został przez arcybiskupa Arles Virgila wyświęcony na pierwszego biskupa Anglii.

A w 1152 roku szczątki świętego Trofima, pochowanego na miejskim cmentarzu Alyscamps przeniesiono do katedry, która odtąd nosi jego imię.

Tak czy inaczej, katedra, w której styl romański przeplata się z wczesnym gotykiem, jest przepiękna i robi wielkie wrażenie. W jednej z bocznych kaplic odnajdujemy miejsce kultu św. Jana Pawła II. Ozdobą kościoła są także wspaniałe arrasy, wczesnochrześcijańskie sarkofagi oraz średniowieczne grobowce biskupów i wielmożów prowansalskich.

Z placu Republiki mamy już niedaleko do teatru rzymskiego. Jestem tu trzeci raz (poprzednio, w 2008, tylko zaglądaliśmy przez płot), i odnoszę wrażenie, że zabytek jest w coraz gorszym stanie. Niby cały czas remontowany, a ciągle zrujnowany. Teraz zdaje się szykuje się tu jakiś występ muzyczny: znaczną część sceny zajmuje sprzęt nagłaśniający, właśnie wypróbowywany.

 Powstał w czasach Augusta, ok. 20 r. p.n.e. W V w. n.e. biskupi Arles zabronili wykorzystywać go dla wszetecznej sztuki aktorskiej, potem zaczęto go traktować jako skład materiałów budowlanych przy wznoszeniu kościołów, a także domów miejscowych dostojników. Zostały nienaruszone tylko dwie korynckie kolumny, spośród ośmiu zdobiących niegdyś scenę. Arlezjanie nazywają je Dwie Wdowy... Teraz teatr jest intensywnie wykorzystywany dla rozmaitych przedstawień i występów, szczególnie pięknie współgra z głównymi imprezami lipcowego Festiwalu Sztuki, a także w czasie Prowansalskiego Przeglądu Folklorystycznego, kiedy wybierana jest m.in. Królowa Arles...

Z tyłu, za Dwiema Wdowami są schodki i niewielka platforma, na której upozowują się do fotografii turyści. Patrzę na ten teatr pamiątkarski i myślę, jakie dziwne to miasto. Rola, jaką odgrywało i odgrywa Arles od blisko 3 tysięcy lat jest niTeatreproporcjonalna do jego wielkości. Ulokowane w wierzchołku delty Rodanu, stanowi klucz do tego terenu, a jednocześnie jest ważnym punkKolumnytem po drodze z Włoch do Hiszpanii, z Paryża i Berlina do Santiago de Compostella. Ma przy tym kapitalny klimat – zimą jest tu średnio 11 stopni, w lipcu i sierpniu – powyżej 30.

Jakoś tak przez te pielgrzymki Cyganów od XIX wieku z nimi się to miasto kojarzy, choć na ulicach ani Cyganów ani ciemnoskórych Afro-Francuzów w większej liczbie nie widać. Pewno znów to zasługa literatury i sztuk wszelakich, bo jak już wiemy piewca Prowansji Alphonse Daudet napisał kiedyś mało znaną sztukę Arlezjanka, do której bardzo hiszpańsko-cygańską muzykę stworzył George Bizet. No, a Bizet to także Carmen, Carmen to Cyganka, więc... Arlezjanka van Gogha także ma rysy starej Cyganki, no a doroczne majowe święta Arles, podczas których odbywa się parada gardians - tutejszych ujeżdżaczy koni z Camargue i osób pilnujących czarnych byków - to przegląd najwspanialszych typów cygańskich męskich – i kobiecych, w czasie wyborów królowej...

Tuż poza miastem leżą Alyscamps, nieco zniekształcona po prowansalsku wersja Pól Elizejskich, ale nie tej alei paryskiej, tylko miejsca zadumy i smutku, dokąd udają się dusze zmarłych. Tutaj właśnie znajdowała się słynna już w czasach galijskich nekropola, gdzie chowano Celtów, Liguryjczyków, Greków i Fenicjan, potem oczArlezjankaywiście Rzymian, zaś od IV wieku – chrześcijan. Wtedy powstało tu całe miasto umarłych, z siedemnastoma kościołami i kaplicami, a o niesamowitej atmosferze tego miejsca wspomina nawet mistrz Dante Alighieri w IX pieśni Piekła. Był to może najważniejAlyscanteszy cmentarz południowej Europy, według legendy pochowano tu najwaleczniejszych bohaterów bitwy z Saracenami pod Roncesvalles w 778 r. – Rolanda i Oliviera, a przez całe średniowiecze być pochowanym w Alyscamps to był prawdziwy szpan. Bywały dni, że Rodanem – jak Gangesem – spławiano do Arles kilka trumien... W Alei Sarkofagów stało niegdyś 1000 grobowców – dziś pozostała tylko część, są puste i w większości mniej zabytkowe: te cenniejsze trafiły do muzeów.

Byliśmy tam zeszłym razem. Teraz odpuszczamy: słońce chyli się ku zachodowi, a my mamy jeszcze pewne plany w Camargue.

Odnajdujemy samochód na podziemnym parkingu, przejeżdżamy z powrotem przez główne ramię Rodanu i wracamy w stronę naszych ukochanych Świętych Marysiek. I w pewnym momencie natrafiamy na niebywałe pole słoneczników. Słońce jeszcze wyraźnie jest widoczne nad horyzontem, ale żaden z kwiatów nie jest obrócony w jego kierunku. Żaden. Sprawdzimy to potem w Langwedocji, która także złoci się słonecznikami. Jeśli w ich ułożeniu jesteśmy w stanie znaleźć jakąś prawidłowość to tę, że ustawione są zwykle tyłem do słońca…

Tak czy inaczej, Renatka wygląda w nich przepięknie, więc trzaskają migawki aparatów fotograficznych, ale po chwili jedziemy dalej, skręcając w kierunku największego étangu Camargue – jeziora Vaccares. Jest najwyraźniej susza (mimo padających od jakiegoś czasu deszczy), bo brzeg odsunął się dość daleko od szosy. Znajdujemy wreszcie miejsce, gdzie w wodzie, spory kawał od nas, „pasą się” flamingi. Efektowne to nie jest specjalnie i nie robi na nas już takiego wrażenia jak kiedyś. A na włóczęgę po Parku Ornitologicznym Pont de Gau znów brakło czasu…

Pora wracać do domu. Jeszcze jakieś konie pasące się przy sklepiku regionalnym trafiają przed obiektywy, ale słońce zachodzi i trzeba się zbierać. Zostawiamy samochód pod hotelem, przebieramy się i idziemy na pożegnalny spacer na nadmorską promenadę. Jest cisza i spokój jak w Mielnie po sezonie, turystów tyle co nic – pewno wszyscy siedzą w knajpkach na kolacji. Dobry pomysł.

Rano pakujemy graty do auta, jemy śniadanie – i w drogę. Przejeżdżamy przez most na Petit Rhône – Małym Rodanie, zostawiając piękną i bardzo nam bliską Prowansję za sobą. Wjeżdżamy do departamentu Gard. Jesteśmy w Langwedocji – głównym celu naszej wyprawy.

 

Flamingi Słoneczniki Flamingi Van Gogh

 

 

Most na Rodanie

 

 

 

8 Odcinek III

8 Powrót do spisu treści