Maciej Pinkwart
Krzyże Południa
Odcinek I – Włoski rozbieg
Wyprawa życia? Na pewno. Jedna z. Obok Rodos, Prowansji, Egiptu, Maroka, Krety. Były jeszcze Korfu i Tunezja, ale krótkie, łatwe i łączące się z tamtymi tylko okolicą: wszystko to jest basen Morza Śródziemnego. Frankofońskie Mediterranée. Mare Nostrum u Rzymian. I dla nas także Nasze Morze – przecież stamtąd wywodzi się wszystko ważne w naszej kulturze. To ta strefa, w której ludzie mają się najlepiej psychicznie, a także fizycznie – strefa, gdzie rosną oliwki i pinie, gdzie słychać cykady, a za euro z groszami można kupić wspaniałe wino.
Ale to także tajemnicza, groźna i niezbadana grecka Θάλασσα, Thalassa, bogini morza, a raczej: bogini-morze, strefa wpływów Posejdona i Pontusa, po której powierzchni pomykali odważni żeglarze kreteńscy, feniccy, greccy, rzymscy i arabscy, ale której bali się ludzie lądowi i zakładali swe sadyby daleko od brzegów, w górach, dokąd gniew Posejdona i pazerność okrutnych piratów nie docierały.
Tym razem naszym celem głównym jest Langwedocja – kraina obecnie leżąca we Francji, wraz z sąsiednim Roussillon stanowiąca wspólny obszar administracyjny, granicząca z Prowansją i Gaskonią, od południa opierająca się o potężny mur Pirenejów, poprzez góry sąsiadująca z Andorrą i Hiszpanią, a właściwie jej autonomiczną częścią – Katalonią. Francja? Tak, ale także Rzym, Wizygoci, Arabowie. I niezależne księstwa i hrabstwa: Rajmundów z Tuluzy, Trencavelów z Carcassonne, królów Navarry, Aragonii i Majorki… Miejsce krwawej i otoczonej legendami krucjaty przeciwko Albigensom, głównie – antykatarskiej, miejsce gdzie wdrażali się do fachu pierwsi inkwizytorzy, miejsce, gdzie pewnego burzliwego poranku w pierwszej połowie wieku pierwszego A. D. wylądował niesiony wiatrem i falami stateczek z Palestyny.
Kraj Marii, nazywanej też Magdaleną, po której śladach chcemy się poruszać.
Ale pod Pireneje nie da się tak hop-siup przeskoczyć w jeden dzień nawet najlepszym samochodem, więc czeka nas kilkudniowy rozbieg. Naszym głównym środkiem transportu będzie Michałowa toyota, Michał też będzie naszym kierowcą. Trasę opracowała Renata, ona też wyszukała i przez Internet zamówiła wszystkie hotele. Ja próbowałem być kimś w rodzaju konsultanta historycznego, podpowiedziałem też kilka punktów do zwiedzania, które wg mnie były kluczowe dla poznania najważniejszych miejsc na trasie. Miałem też parę własnych celów sentymentalnych, gdzie chciałem stanąć własną stopą, zobaczyć własnym okiem, odetchnąć własnymi płucami i wsłuchać się w echo czasów dawno minionych.
Bo to trochę jest taka metoda kolejnych przybliżeń. Najpierw widzisz w książkach nazwy miejscowości, które ci niewiele mówią, nawet nie wiesz jak się dokładnie je wymawia. Zainteresowany, sięgasz po mapę, by usytuować je w krajach i regionach. Ustalając trasę podróży wyznaczasz, co najpierw, co potem, sprawdzasz jakie są odległości między miasteczkami, po jakich drogach masz jechać, czy wysoko, czy nisko. Wybierasz hotele, pakujesz ciuchy i graty, ładowarki, karty, piguły i czarodziejskie urządzenia przeciw komarom. Jak jesteś optymistą, to dorzucasz krem do opalania.
A potem przychodzi moment, w którym wysiadasz na jakimś parkingu w miejscu, które w niczym nie przypomina twojego wyobrażenia o nim, rozglądasz się, szukając wskazówek jak dojść do zamku, katedry, portu, muzeum, robisz pierwsze zdjęcie i pytasz pierwszej napotkanej miejscowej pani:
- Excusez-moi, Madame,
comment prononcez-vous le nom de votre cité?
Dlaczego madame? No, bo teraz w ramach poprawności nie wolno mówić mademoiselle. A dlaczego pani? No, nie wiem. Wydaje mi się, że panie lepiej rozumiem po francusku. A panie lepiej rozumieją mnie.
Ale to jeszcze wszystko daleko przed nami. Na razie jest ranek, 25 czerwca 2014, środa. Pogoda dobra do jazdy – słońce przez chmury. Upakowujemy szczelnie bagaże: ja mam dwie niewielkie walizki, torbę z butami i plecak, w którym są głównie aparaty fotograficzne i komórka. Sporą część tylnego siedzenia zajmuje lodówka samochodowa – niemal w ostatniej chwili kupiona przez Renatę. Przyda się nam bardzo: zimne piwo, albo nawet perrier po parunastu godzinach włóczęgi to frajda wyjątkowa.
Pierwszą granicę przekraczamy pół godziny po starcie, w Chyżnem. Tam w kiosku po polskiej stronie kupujemy pierwszą winietę, uprawniającą do przejazdu autostradami (dokładniej – jedną) na Słowacji. Kilkadziesiąt metrów dalej, już na terenie słowackim, winiety są o parę euro tańsze.
Ruch spory, pierwsze korki pojawiają się w okolicach zamku w Strecznie, przejazd przez Żylinę i kilka kilometrów za nią odbywa się w ślimaczym tempie, potem lepiej. Coś w rodzaju obiadu improwizujemy jeszcze przed Bratysławą, nabierając siły (i cierpliwości) do przejazdu przez stolicę, bo tam autostrada biegnie przez miasto, a dokładniej – ponad nim, po kilkupasmowym moście. Mamy pecha: po prawej stronie Dunaju jest jakiś wypadek, zwężenie jezdni, policja kieruje ruchem, w efekcie przez Bratysławę przebijamy się blisko godzinę.
Granicę przejeżdżamy po wschodniej stronie wieży widokowej w Petrżalce, winieta austriacka i zasuwamy dalej. Nad Wiedniem wiszą groźne, czarne chmury – mamy nadzieję, że umkniemy im, skręcając przed wjazdem do miasta na południe. W sumie udaje się uciec przed deszczem, ale nie na długo. Pierwsze krople spadają zaraz za Wiener Neustadt, a w pobliżu Grazu Michał włącza wycieraczki.
Przypomina mi się, że w 1902 r. w tym właśnie mieście obradował międzynarodowy trybunał rozjemczy w sprawie wytyczenia granicy między Austrią (Galicją – Polską) a Węgrami w rejonie Morskiego Oka. W skład trybunału wchodzili Polacy i Austriacy z jednej strony, i Węgrzy z drugiej, ekspertem strony austriackiej był prof. Oswald Balzer, a trybunałowi przewodniczył prezydent Szwajcarii Jan Winkler. Wygraliśmy wtedy, po wywodach historycznych Balzera oraz po wizji lokalnej w terenie (Balzera, który był sparaliżowany, wznoszono na zbocze Miedzianego na specjalnym krześle…). Drugim punktem wspomnieniowym na temat Grazu jest to, że na jego przedmieściach, w wiosce Thal urodził się (w 1947) Arnold Schwarzenegger. I od razu się zastanawiam jak to jest, że mu w Ameryce teraz nie kazali zmienić nazwiska. Dlaczego? A, inteligentni się domyślą, czyli sapienti sat.
Za Klagenfurtem leje już równo, pocieszamy się tym, że przejeżdżamy przez coraz więcej coraz dłuższych tuneli, w których jest suszej. Zastanawiamy się, jak to jest, że tunel za Lubniem na zakopiance ma stanowić taki ewenement i techniczną trudność zgoła szalloną, mówi się o nim od lat i na mówieniu się kończy. Na świecie zaś, jak droga ma przebiegać tunelem, to się ściąga odpowiednie maszyny, robi tunel i po problemie. Po powrocie do kraju dowiem się, że wicepremier Elżbieta Bieńkowska, na spotkaniu w Nowym Targu oświadczyła stanowczo, jak to ona, że dwukilometrowy tunel pod Małym Luboniem będzie, choć nie wcześniej niż w 2020 r. Ale już miejscowi działacze kłócą się o to, czyje imię nadać nieistniejącemu tunelowi: konkurują na razie generał Stanisław Maczek i pisarz Jalu Kurek. Gdyby to było w Austrii czy we Włoszech, tunel nazwany by był tak samo, jak góra, pod którą przebiega. Ciekawe, że nikt nie zaproponował (jeszcze?), żeby był to tunel imienia pewnego świętego.
Za Klagenfurtem zjeżdżamy z autostrady do malowniczej (przekonamy się o tym dopiero nazajutrz, jak się pogoda poprawi) miejscowości Krumpendorf, nad sporym jeziorem Wörthersee i trochę błądząc dojeżdżamy do hotelu o wdzięcznej nazwie Soleo. Wysiadam z samochodu prosto w sporą kałużę: „wyjściowe” letnie buty muszę wyprać i rano suszyć hotelową suszarką do włosów. Ale to drobiazg. Kończy się pierwszy dzień wyprawy.
Rankiem 26 czerwca 2014 pakujemy graty, zjadamy dobre hotelowe śniadanie i
jedziemy obejrzeć jezioro. Rozciąga się ono na południowy zachód od Klagenfurtu,
ma przeszło
Jest wcześnie rano, słońce świeci pięknie, choć nad wodą dość rześko i pustawo –
zaledwie kilka os
Kiedy jechałem tędy pierwszy raz był rok 1999 i podobało mi się wszystko. Pinie, oliwki, winnice… Kieliszek wina w restauracji kosztował 6.000 lirów, butelka w sklepie – od 4.000 do 10.000. Oczywiście, były też o wiele droższe, ale jakoś starałem się ich nie zauważać. Miejscowość Mestre była dla mnie brzydkim początkiem pięknej Wenecji, więc cieszyłem się, gdy tu wjeżdżałem. Teraz udajemy, że jej nie widzimy, ale nieuchronnie powracają wspomnienia z 2008 roku, kiedy to przy wyjeździe z wielopiętrowego parkingu w Wenecji Michałowi zerwała się w fordzie linka od sprzęgła, co unieruchomiło nas w podłym hotelu w Mestrze na cztery dni, zanim wspaniały warsztat na obrzeżach miasta, po drugiej strony autostradowego węzła, przez który teraz jedziemy, za około 400 euro zamontował linkę wartą może 40 €, rzekomo sprowadzając ją z Niemiec. Przy wyjeździe z Mestry zobaczyliśmy salon forda i sprawdziliśmy: linki były dostępne od ręki…
Pomykamy rączo w stronę Bolonii, potem Florencji. W Apeninach znów leje, widoczność kiepska, ale i tak korek hamuje nas do kilkunastu kilometrów na godzinę. Toskania wydaje się ładniejsza niż za naszego poprzedniego pobytu, pojawiają się „herbowe” dla tej prowincji pola słoneczników, wreszcie na drogowskazie widzimy Pizę. Po lewej stronie na moment z daleka „melduje się” Krzywa Wieża, obok kopuły renesansowej katedry. Parkujemy sporo od centrum, nad brzegami Arno, na ostatnim wolnym miejscu. Upał, jedynymi śladami niedawnej ulewy są spore kałuże i malowniczy afroitalczyk, handlujący parasolkami. Kosztem wmuszenia w nas zakupu sprzętu przeciwdeszczowego informuje nas, jak dojść do wieży i obiecuje popilnować nam samochodu. Auto rzeczywiście wyładowane naszymi bagażami mogłoby przyciągnąć złodzieja, zwłaszcza że okolica jest raczej peryferyjna. Potem się przekonamy, że kierując się znakami prowadzącymi od granicy miasta w stronę wieży (gdybyśmy je zauważyli), znaleźlibyśmy parking bliższy i wygodniejszy (choć płatny). Machamy ręką i maszerujemy parę kilometrów przez miasto, przypominające wszystko, co już we Włoszech kiedyś widziałem: najbardziej może Weronę. Meandrując ciasnymi zaułkami ulicą kardynała Maffi Pietro wychodzimy na Piazza del Duomo, nazywany też słusznie Campo dei Miracoli, Pole Cudów. Jest wieża. Krzywa rzeczywiście okropnie. Pierwszy z merytorycznych celów naszej wyprawy.
Żałuję, że jest już dość późno i – jak zwykle - nie ma czasu na poznanie okolicy. Miasto jest bardzo ładne i ciekawe: architektonicznie i historycznie.
Dygresja dla wykształciuchów: Krzywa wieża
Chyba Etruskowie Pizę założyli parę wieków przed naszą erą, potem Ligurowie
stworzyli tu port morski. Dziś centrum leży kilkanaście kilometrów od morza, ale
to wina rzeki Arno, która nanosząc muł, odsunęła morze od miasta. Dziś Marina di
Pisa, rzeczywiście mieszcząca port i plaże,
jest dzielnicą Pizy, choć w coraz większym stopniu przypomina samodzielne
miasto. Rzymianie włączyli tę okolicę do swego imperium w II wieku p.n.e., w
czwartym wieku naszej ery powstało tu biskupstwo, a największą karierę zrobiła
Piza w okresie krucjat, kiedy to funkcjonowała tu Republika Morska,
dostarczająca krzyżowcom transportu i zaopatrzenia. Podobnie jak w przypadku
Wenecji i Genui stało się to głównym źródłem bogactwa miasta, dzięki czemu w
latach 1063-1118 wybudowano tu ogromną katedrę (zniszczoną przez pożar pod
koniec XVI w. i odbudowaną w 1604 r. I przy tej właśnie katedrze w 1174 r.
rozpoczęto wznoszenie wielkiej dzwonnicy, która już w trakcie budowy zaczęła z
jednej strony osiadać na piaszczystym gruncie, odchylając się od pionu.
Projektowali ją dwaj miejscowi architekci, Guglielmo i Bonanno Pisano. Prace
ostrożnie kontynuowano przez 177 lat. A wieża wciąż się przekrzywiała. Mimo to
wybudowano osiem pięter, osiągając
Na trawniku,
na który nie wolno wchodzić, poleguje mnóstwo ludzi. Leży też spora rzeźba
polskiego artysty Igora Mitoraja, przedstawiająca upadłego anioła, bez głowy.
Obok dom oznaczony napisem: Opera
primaziale pisana. Włoski to piękny język, ale zmyłkowy:
opera to nie opera, tylko dzieła,
primaziale to nie prymasowski tylko
główne, pisana to nie coś z dziedziny
literatury, tylko przymiotnik od słowa Piza. A tak naprawdę to gromadzą tu
dokumentację i obiekty historyczne, związane z budową katedry i wieży, no i
sprzedają bilety do ich zwiedzania.
Z duszą na ramieniu wracamy do samochodu. Stoi jak stał, ani nikt nas nie okradł, ani nie dał mandatu. Afroitalczyk macha nam z daleka ręką, żegnamy Pizę i wyruszamy za drogowskazami w stronę Genui. Mijamy po drodze Carrarę – to właśnie tu są kamieniołomy, gdzie wydobywało się już w czasach etruskich i wydobywa się dzisiaj słynny marmur kararyjski. Tutaj miał swoją pracownię Michał Anioł, a dziś w pobliżu mieszka Igor Mitoraj. Tradycja, co się zowie.
Opuszczamy Toskanię, mijając granicę Ligurii i niebawem wjeżdżamy do położonego nad Morzem Liguryjskim dużego miasta La Spezia. Jedziemy koło wielkiego portu jachtowego, wzdłuż spacerowego nabrzeża i miejskiej plaży. Za skalistym cyplem, niewidoczny z miasta, znajduje się port handlowy oraz jeden z największych we Włoszech portów wojskowych. Mieści się tu też podobno największy arsenał marynarki włoskiej. A na ulicach paraduje mnóstwo marynarzy w malowniczych, białych mundurach.
Wspinamy się samochodem po zakosach wąskiej drogi, przypominającej nam dojazd do naszej „rezydencji” w Theoule-sur-Mer, jaką mieliśmy w 2008 roku koło Cannes. Dojeżdżamy do rejonu miejscowości Riomaggiore. Po kilkudziesięciu minutach odnajdujemy daleko poza miastem nasz hotel, tautologicznie nazywający się „Due Gemelli”, Dwaj Bliźniacy. Iluż może być bliźniaków, pięciu? Położony na klifie nad Morzem Liguryjskim ma dziwaczny układ: nasz pokój, z pięknym widokiem na morze, znajduje się na poziomie „minus trzy”. Schodzimy z walizkami trzy piętra w dół, starając się nie myśleć o tym, że za dwa dni będziemy je musieli wynosić na górę.
27 czerwca 2014, w piątek, wstajemy bladym świtem, jemy cokolwiek w pokoju i zjeżdżamy do Spezii. Parkujemy nieopodal dworca kolejowego i kupujemy bilety turystyczne, uprawniające do zwiedzania pięciu miasteczek malowniczego regionu Cinque Terre, Pięciu Ziem. Idea jest taka: wsiada się na jednym dworcu, po kilku minutach jazdy wysiada na następnym, zwiedza się miasto, po czym przejeżdża do następnego i tak dalej. Taka Carte Cinque Terre zwalnia od konieczności stania w kolejce do kasy, każdorazowego kasowania biletu, a poza tym jest tańsza od sumy biletów.
Pociąg mija przedmieścia Spezii i wjeżdża w tunel, przebity w skałach półwyspu Portovenere, dzielącego Zatokę Spezii od Zatoki Poetów. Nad tą ostatnią leży Port Venery – miejsce ukochane przez m.in. brytyjskich pisarzy lorda George Byrona, Percy Shelleya i Johna Keatsa, którzy tu mieszkali i tworzyli. My jednak kierujemy się bardziej na północ. Tłok niewielki, ale kilka wycieczek zajęło wszystkie miejsca siedzące. Ponieważ część z naszej grupy nie może się powstrzymać od komentowania – po polsku – mijanych widoków, już po chwili dołącza się do nas inna Polka – dziewczyna pracująca we Florencji, która właśnie wyrwała się na urlop i też zwiedza Cinque Terre. W przeciwieństwie do nas jedzie do końca i zwiedzając będzie wracała do Spezii. My mamy inne plany i wysiadamy w pierwszym miasteczku – Riomaggiore. Podziemnym przejściem (obowiązkowy grajek – akordeonista!) przechodzimy z dworca do centrum.
Cały region Cinque Terre, wraz z niewchodzącym w jego skład Portovenere i sąsiednimi wyspami został w 1997 r. wpisany na listę światowego dziedzictwa kulturowego i przyrodniczego UNESCO, a okoliczne wzgórza stanowią park narodowy. Trudno się dziwić: miasteczka są niezwykle malownicze, przycupnięte przy maleńkich zatoczkach z naturalnymi portami, między którymi ulokowane są kamieniste, rzadziej piaszczyste plaże. Niezwykle kolorowe kamieniczki pną się w górę po skałach, wąskie, średniowieczne uliczki praktycznie bez ruchu samochodowego prowadzą stromo (niekiedy schodami) między portem, dworcem, merostwem i kościołem, a turyści okupują setki niewielkich knajpek i lodziarni. Wyżej, na zielonych tarasach górskich, usytuowane są winnice (główne lokalne wina z apelacją to Cinque Terre i Sciacchetrá) i plantacje oliwek. Zwiedza się przyjemnie, wszystko pięknie wygląda na zdjęciach, ale nie wyobrażam sobie, jak tu można normalnie mieszkać. A jednak Riomaggiore ma przeszło półtora tysiąca obywateli, nazywanych riomaggioresi, własnego burmistrza i świętego patrona, którym jest Jan Chrzciciel. Miejskie święto przypada na 24 czerwca i widzimy jeszcze pozostałości odpustu sprzed trzech dni. Riomaggiore to dawny, XIII-wieczny port rybacki z główną ulicą Via Colombo, pełniącą funkcję lokalnych Krupówek z restauracjami, sklepikami pamiątkarskimi i niewielkimi hotelikami. Nie bardzo wygodnie jest tu chyba się zatrzymywać na wakacje, bo droga jezdna ze Spezii doprowadza jedynie do górnej części miejscowości, skąd trzeba stromo schodzić do centrum.
Wracamy na dworzec, kilkanaście minut czekania (niestety, pociąg przez Cinque
Terre to nie paryskie metro…) i po kilku minutach wysiadamy w Manaroli. Jest to,
formalnie rzecz biorąc, dzielnica Riomaggiore, pochodząca z XIV wieku, z
kościołem św. Wawrzyńca z
1338 r. Nazwa – z łacińskiego magna rola,
wielkie koło – nawiązuje do młyna, znajdującego się w miejscowości. Tu także są
piękne, kolorowe kamieniczki przyczepione do skał, niewielki port i winnice na
górskich tarasach. Tutejsze wino
Sciacchetrá było podobno cenione już w okresie rzymskim. Wspaniałe widoki na
miasto, morze i góry mamy z romantycznej ścieżki, wyciętej w skale i nazywanej
sympatycznie Via dell’Amore, Droga
Miłości. Jest świetnie utrzymana i doskonale zabezpieczona, ale niestety
dostępna tylko na odcinku może stu kilkudziesięciu metrów od Manaroli. Droga
Miłości, między Riomaggiore i
Manarolą jest fragmentem Sentiero Azzuro,
Lazurowej Ścieżki, która teoretycznie łączy wszystkie miasteczka Cinque
Terre i pozwala je obejść w niewiele ponad godzinę (oczywiście bez zwiedzania),
ale akurat właśnie jest zamknięta z powodu remontu – skalne obrywy zniszczyły ją
w kilku miejscach. Ponad miastem, wysoko w górach przebiega także kilka dość
trudnych szlaków turystycznych (deniwelacja – przeszło
Kolejna
miejscowość to Corniglia, stanowiąca dzielnicę Vernazzy i trochę sztucznie
dołączona do zespołu Cinque Terre, bo w zasadzie wcale nie leży nad morzem,
tylko na cyplu, wznoszącym się ponad
Mimo niezbyt korzystnego położenia (z naszego punktu widzenia) Corniglia jest jedną z najstarszych miejscowości na trasie i jedną z najbardziej szacownych: założona w czasach antycznych przez patrycjuszowską rzymską rodzinę Cornelia (stąd nazwa), w średniowieczu własność rodziny Lavagna, potem przejściowo należała do papiestwa, wreszcie trafiła pod władzę Republiki Genui. W XIII w. wspominano o istnieniu tu zamku, ale dotąd na jego ślady nie natrafiono, są tu tylko ruiny fortyfikacji z czasów rządów Genui. W okolicy dworca kolejowego jest niewielka marina i prywatna posiadłość rybacka.
Niecałe pięć minut dalej, koleją oczywiście, jest miasto Vernazza, liczące tysiąc mieszkańców i chyba bardzo dumne ze swego adresu, w którym brzmi łacińskie słowo verna, oznaczająca tubylca, rodaka, kogoś lub coś miejscowego. A zaczęło się od tak familiarnego nazywania produkowania tutejszego wina, które po prostu nazywało się „Nasze”, vernaccia. Miejscowość, będące symbolem naszości po raz pierwszy była wzmiankowana w 1080, już jako miasto ufortyfikowane, w następnych stuleciach stanowiące silną bazę do walki z piractwem w tej części Morza Śródziemnego. Na początku XIII wieku miasto przeszło pod władzę Republiki Genueńskiej. Miejscowy kościół pod wezwaniem św. Małgorzaty z Antiochii pochodzi początków XIV w., ale został wzniesiony na miejscu świątyni z XII w. Wznoszący się nad miastem zamek rodziny Doriów powstał w XV w. i służył do obserwacji morza, w ramach walki z piractwem. Jeszcze wyżej – godzinę drogi krętymi ścieżkami od centrum – usytuowane jest sanktuarium pod wezwaniem Nostra Signora di Reggio, czyli w wolnym tłumaczeniu – Matki Boskiej Naszej… W centrum, przy uliczce prowadzącej do portu jest oczywiście mnóstwo sklepów, lodziarni i restauracji. Z jednej z nich korzystamy w celach obiadowych. Może to sugestia, ale powietrze wydaje mi się tu najczystsze: w mieście nie ma samochodów.
Słońce już dawno pochyliło się w stronę zachodu, nas dworcu spory tłok, dominują obwieszeni aparatami fotograficznymi Japończycy. Ostatnią miejscowością Cinque Terre jest Monterosso al Mare, czyli jakby Czerwona Góra nad Morzem. Miejscowość jest rzeczywiście malownicza i dość spora: ponad 1500 stałych mieszkańców, w sezonie oczywiście o wiele więcej, ma wydzieloną starówkę i strefę mieszkalną w czymś w rodzaju przedmieścia. Plaża jest tu niewielka, ale wyjątkowo piaszczysta. Parafialny kościół św. Jana Chrzciciela pochodzi z XIII w., podobnie jak zrujnowany dziś zamek Genueńczyków. Na okolicznych wzgórzach znajdują się winnice, plantacje oliwek i drzewa cytrynowe. Wśród nich widać szlaki turystyczne, niegdyś wykorzystywane przez karawany mulników, będących – poza statkami – jedynymi łącznikami Monterosso ze światem. Dziś muły poszły się paść, najpopularniejszą komunikację zapewnia kolej, jest też 22-kilometrowa, wąska i niebezpieczna szosa łącząca miasto z autostradą genueńską. My jednak korzystamy z najstarszej drogi – morskiej. Wsiadamy na statek, płynący z powrotem do Riomaggiore.
Widoki z morza na poszczególne miejscowości Cinque Terre nie są tak piękne, jak
się spodziewałem, podróż zresztą trwa zaledwie niecałe pół godziny. Pociągiem
dojeżdżamy do Spezii, robimy w mieście zakupy i na kolację wracamy do naszych
hotelowych Bliźniaków.
Kolejny dzień, 28 czerwca 2014, wstaje pogodny, choć nie upalny. Jest sobota,
spodziewamy się weekendowych korków, więc wyruszamy wcześnie, bo droga przed
nami dość daleka. Zjeżdżamy do Spezii, potem do autostrady, którą jedziemy na
północny-zachód w kierunku Genui i po przeszło
Nie wiedziałem jednak, że jest to piękny nadmorski kurort, urodą przewyższający Cannes czy Monako, to ostatnie zresztą mocno przypominający, ze względu na to, że najpiękniejsze wille wybudowane są na zboczach gór, schodzących tu niemal wprost do morza. Jedziemy wzdłuż wybrzeża, najeżonego lasem masztów w porcie jachtowym, meandrując nad morzem jadąc dość wąskim i zatłoczonych cornichem. Zabudowa przeważnie z lat międzywojennych i współczesna, zupełnie nie przypomina o tym, że miasto ma szacowną historię, sięgającą VIII wieku p.n.e., kiedy to zaczęli tu się osiedlać Etruskowie, a potem Grecy.
Ostrożnie zjeżdżamy na południe półwyspu, mijając kilka połączonych ze sobą ścieżką spacerową kurortów, wreszcie mijamy tablicę z napisem „Portofino”. To drugi punkt w moim merytorycznym planie podróży.
To zarazem kolejne miasteczko, które dotąd było dla mnie tylko nazwą, znaną wyłącznie z tytułu słynnej od 1950 r. piosenki „Miłość w Portofino”, śpiewanej w wersji oryginalnej przez Freda Buscaglione, zarazem autora muzyki, do słów Leo Chiosso, niedawno ponownie spopularyzowanej przez Andreę Bocelli. Polską, jeszcze bardziej sentymentalną wersję z tekstem Agnieszki Osieckiej, śpiewały m.in. Sława Przybylska i Anna German. Wiedziałem, naturalnie, że to snobistyczne miasteczko dla bogaczy, ale snobizm też może być niezłym bodźcem.
Podoba mi się już od samego początku. Pewno też jestem snobem. Ciasna droga, na której z trudem mijamy się z autokarami, doprowadza do niewielkiego placyku, w zasadzie bez przejazdu. W dół, w stronę portu, mogą jechać tylko samochody zaopatrzenia i inne z uprawnieniami, pozostałe kierowane są przez policję municypalną na parkingi – największy jest podziemny i tam właśnie wjeżdżamy. Wąską uliczką z rynsztokiem przez środek schodzimy nad zatokę.
Miasteczko jest małe – zabudowa obejmuje tylko dwa ramiona gruntu otaczającego zatokę z mariną, kilka eleganckich willi usytuowanych jest na sąsiednich wzgórzach. Lokalnych obywateli, nazywających siebie portofinesi, jest ledwo pół tysiąca. Po raz pierwszy o Portofino pisał Pliniusz Starszy (żyjący w czasach Jezusa), będący nie tylko pierwszym encyklopedystą (Historia naturalis), ale i jednym z dowódców floty rzymskiej. Według niego założyli je Rzymianie i nazwali Portus Delphini, z czego poszło późniejsze skrócone Port-ofino. Zapewne jednak Pliniusz pomija wcześniejsze czasy w historii miasteczka, bowiem ma ono pochodzenie prawdopodobnie fenickie, a przed Rzymianami osiedli tu także Grecy. Wszystkich przyciągało tu wyjątkowo korzystne ukształtowanie terenu, tworzące w tym miejscu doskonały i bezpieczny naturalny port.
W X i XI wieku gospodarzyli tu piraci i z tych właśnie czasów (1154) pochodzi niewielki kościółek św. Jerzego, chlubiący się posiadaniem relikwii patrona, rzekomo przywiezionych tu właśnie przez piratów. San Giorgio jest także patronem całego miasta. Starszy, bo wywodzący się z 986 r. jest kościół parafialny Św. Marcina z Tour, rozbudowany w XII w. i zawierający interesującą barokową drewnianą rzeźbę autorstwa Antoniego Maragliano z przełomu XVII i XVIII w., przedstawiającą zdjęcie Chrystusa z krzyża. Zbawicielowi towarzyszą tu ciekawe figury, w tym przedstawiające postaci, których śladów będziemy dalej poszukiwać: św. Maria Magdalena, św. Jan, Matka Boża Bolesna i Jan z Arymatei. U wejścia do zatoki znajduje się twierdza z X w., usytuowana w miejscu, gdzie wieżę obronną postawili jeszcze Rzymianie w II lub III wieku n.e. W XIX wieku zamek kupił konsul brytyjski Montague Yeats Brown, brytyjski konsul w Rzymie, który go częściowo odbudował, częściowo odrestaurował. Od 1961 zabytek jest własnością miasta Portofino, ale wciąż nazywa się go Castello Brown.
Port, otoczony kolorowymi domami przypomina mi nieco główną zatokę na greckiej wyspie Symi, ale zacumowane tu jachty są większe, najwyraźniej Porotofino podobnie jak Monaco czy Saint Tropez przyciąga milionerów. Nie ma tu, co prawda, zaparkowanych na nabrzeżu luksusowych ferrari, rolsów czy lamborghini, ale to pewno dlatego, że molo Umberta I jest ciasne i samochody tu nie jeżdżą. Ale stoją: pod tablicą z napisem Marina di Portofino ładnie prezentuje się nowiutki, ogrodzony linami model sportowy alfy romeo, reklamujący Yacht Club Portofino. Nad nim, za wysokim murem rozciąga się teren muzeum w parku (Museo del Parco), dziwacznie ozdobiony kolorowymi, plastikowymi figurkami zwierząt: podwieszony na pasach wielki biały nosorożec, różowe świnki… Wszystko to sprawia wrażenie gigantycznego kiczu i pewno tak ma być, bo w środku, wśród niemal tropikalnej gęstwy zieleni znajduje się plenerowa ekspozycja dość nowoczesnej rzeźby. Wśród blisko 150 autorów wypatruję tylko dwa polsko brzmiące nazwiska: Anna Chromy i Tamara Bialecka. Pierwsza jest Czeszką, druga, urodzona w Polsce, reprezentuje Szwajcarię.
Siadamy w jednej z kawiarenek na nabrzeżu, z widokiem na port. Z prawej, wysoko widać skromny kościół św. Jerzego (Chiesa di San Giorgio). Dalej, na końcu cyklu jest zamek lorda Browna, z powiewającą włoską flagą, ocieniony wysmukłymi cyprysami i piniami. Z lewej, w obrębie miasta, wysmukła wieża określa miejsce, gdzie stoi Chiesa di San Martino. Ciekawe, czy jeszcze ktoś tu łowi ryby? Piraci zapewne są głównie w knajpkach: dwie kawy i herbata to prawie 15 euro… Wygląda na to, że Portofino sprzedaje głównie snobizm, w ładnej oprawie scenograficznej. Niezwykle modne są małżeństwa, tutaj właśnie zawierane: miasto szczyci się na przykład tym, że w 2008 roku pobrali się tu angielski piłkarz Wayne Rooney i telewizyjna prezenterka Coleen McLoughlin, a w 2013 miodowy miesiąc spędziła tu piosenkarka i aktorka Avril Lavigne z Chadem Kroegerem. Ale czad... Willę miał tu wybitny brytyjski aktor Rex Harrisson, człowiek niezwykle religijny (sześć żon! ale po kolei…), który swój dom nazwał imieniem świętego Genezjusza z Rzymu, patrona aktorów, błaznów, muzyków, stenografów, epileptyków, prawników i złodziei.
Ech, zamieszkać by tu choć na jedną noc, nie koniecznie w willi świętego patrona złodziei… Czemu nie! Jest tu kilkanaście hoteli, w większości cztero- i pięciogwiazdkowych, ceny do 900 € za noc, ale jest też agroturystyka, nieco poza miastem w górach, za niecałą stówkę. Piękny wieczór w Portofino, w dobrym towarzystwie… Docenił to Andrea Bocelli, który w sierpniu 2012 dał tu na Piazzetta, placyku, koncert z towarzyszeniem 40-osobowej orkiestry i kilku wspomagających go solistów. Oczywiście był wieczór, przepięknie oświetlone kolorowe renesansowe kamieniczki (część, niestety, ma tylko malowane na tapecie zabytkowe fasady…) tworzyły wspaniałą scenografię, a śpiewaka słuchała doborowa publiczność (m.in. Paul Anka) na krzesłach, przy stolikach z winem i szampanem, a także w oknach kamieniczek i na jachtach. No, więc taką frajdę można sobie zafundować już za 40 złotych, kupując DVD z rejestracją koncertu. Szampan, niestety, trzeba dorzucić dodatkowo.
Ale my nie możemy czekać do wieczora. Nie dziś. Wracamy do auta, z powrotem do
Rapallo i na autostradę A-12, prowadzącą w kierunku Genui. Miasto rodzinne
Krzysztofa Kolumba przejeżdżamy peryferiami, ale korki i tak zatrzymują nas co
chwilę. Nie lepiej jest dalej, kiedy to „przesiadamy się” na A-10, prowadzącą
równolegle do morza. Jedziemy górą, poza tym częściowo w tunelach, więc niewiele
widać. Mijamy od góry San Remo, jeszcze dwadzieścia kilometrów i widzimy znaki,
oznaczające zbliżanie się do miasteczka Ventimiglia, ostatniej włoskiej
miejscowości przed granicą. Arrivederci,
Italia! Wjeżdżamy do Francji.