Maciej Pinkwart
Zielonym do góry
Zmarła
Teresa Żylis-Gara. 91 lat to piękny wiek, ale nie ma dobrego wieku na śmierć.
Gdy ją poznałem, miała 49 lat i wydawała mi się, no – dojrzałą kobietą. Była
wielką gwiazdą – i co dla tej opowieści ważne – gwiazdą polską, ale już
zagraniczną. Mieszkała w Niemczech, rozumie się zachodnich – i uważałem za swój
wielki sukces, że udało mi się ją ściągnąć na dwa koncerty do Zakopanego. Był
rok 1979 – trzeci festiwal Szymanowskiego. Ostatni, który organizowała Atma
(kolejne, aż do dziś, realizuje Towarzystwo Muzyczne im. K. Szymanowskiego). To,
żeby ją zaprosić do udziału w festiwalu – który dzięki temu można było
snobistycznie nazywać odtąd „Międzynarodowym” – podpowiedział mi chyba Jerzy
Marchwiński, który Żylis-Garę do udziału namówił i miał towarzyszyć śpiewaczce
na fortepianie. Największe kłopoty były z pieniędzmi, a właściwie nie z
pieniędzmi (kłopoty z pieniędzmi były czymś zupełnie naturalnym), tylko z czymś
gorszym – z walutami wymienialnymi. Ministerstwo Kultury początkowo chciało
pokryć koszty podróży gwiazdy tylko na terenie Polski – resztę w ich mniemaniu
powinna wyłożyć Teresa Żylis-Gara, żeby dostąpić zaszczytu wystąpienia w
Zakopanem. Jakoś się udało przekonać urzędników, że można inaczej, śpiewaczka
dojechała pod Giewont w czwartek, 8 marca 1979 i myślała, że w Polsce jest już
normalnie. Dostała niezły hotel, miała w pokoju telewizor i telefon, i właśnie
na ten telefon zadzwonił jej niemiecki impresario, mówiąc że w niedzielę wieczór
musi być z powrotem w Niemczech, bo w poniedziałek przed południem ma we
Frankfurcie nad Menem ważną próbę. U nas występowała w piątek i w sobotę, więc
musiała lecieć w niedzielę. Powiedziała mi to w czwartek wieczór podczas próby i
uśmiechając się mile poprosiła, żebym jej załatwił na tę niedzielę bilety na
trasie z Polski do Frankfurtu. Mało nie zemdlałem, ale odruchowo powiedziałem:
- Jasne, proszę się niczym nie przejmować, my się wszystkim zajmiemy.
Teresa Żylis-Gara i Żorż Marchwiński zaczęli próbę, a ja postanowiłem popełnić
samobójstwo. Najpierw jednak musiałem spróbować.
Młodsi czytelnicy zapewne wzruszą ramionami – cóż to za problem! Sięgasz po
smartfona, googlujesz listę połączeń, wybierasz najkorzystniejsze, rezerwujesz i
pozamiatane. Piętnaście minut powinno wystarczyć. No ale, niestety, Internet
miał zostać wynaleziony dopiero za dziesięć lat, pierwszy komputer miałem mieć
dopiero za lat siedem, a i to z mojego Atari mogłem się połączyć co najwyżej z
Pacmanem, samoloty latające po świecie znałem tylko z filmów… Ale miałem 31 lat,
dużą ambicję, sporo determinacji i niezłą wyobraźnię. W Warszawie miałem
zaplecze w zaprzyjaźnionej redakcji „Życia Warszawy”, w Atmie był telefon bez
limitu połączeń, no i nie było jeszcze wolnych sobót, więc mogłem liczyć na to,
że mam do dyspozycji aż półtora dnia. Pewien kłopot sprawiał fakt, że trwał
festiwal Szymanowskiego, a ja byłem jego dyrektorem artystycznym, w dodatku
prowadziłem prawie wszystkie imprezy.
Samoloty do Niemiec latały tylko z Warszawy, na czas śpiewaczka mogła się dostać
na miejsce tylko Lufthansą, na którą bilety płaciło się w dewizach. Nic
prostszego, takie rzeczy załatwiał w Ministerstwie Kultury Departament
Współpracy Kulturalnej z Zagranicą, tylko że zwykle z półrocznym wyprzedzeniem.
Nie wiem, jak to za
Jerzy Marchwiński, gdy o tym się dowiedział, powiedział do gwiazdy:
- Widzisz? Atma to taka firma, gdzie rzeczy niemożliwe załatwiają od ręki, a na
cuda potrzebują niecałych 48 godzin.
Podziękowała, ale dowcipu chyba nie zrozumiała. W świecie, w którym żyła, bilety na samolot załatwiała recepcjonistka w hotelu, a nie dyrektor artystyczny festiwalu muzycznego.
Na koncercie inauguracyjnym, który odbył się 9 marca 1979 roku w sali galerii
Biura Wystaw Artystycznych przy Krupówkach, w pierwszej części występował
skrzypek Konstanty Andrzej Kulka, w drugiej śpiewała Teresa Żylis-Gara. Obojgu
akompaniował Jerzy Marchwiński. Zwykle ustawiano tam co najwyżej 250 krzeseł.
Wcisnęliśmy 400. Weszło 500 osób. Przed wejściem, przy ul. Weteranów Wojny,
zostało jeszcze ponad 300 osób, które wejść nie dały rady. Doszło do
przepychanek, wybuchła bójka. Przyjechała milicja i rozgoniła tłum. Na koncercie
były wyłącznie utwory Szymanowskiego, a impreza była biletowana. Byłem
szczęśliwy i dumny, gdy wręczałem śpiewaczce kwiaty. Nie były to chyba goździki,
ale podałem je tak, jakby były – zielonym do góry. I tak mnie, psiakrew,
uwiecznił fotograf.
Nazajutrz ten sam zestaw wykonawców wystąpił – rzecz jasna, z innym repertuarem
– na koncercie w Atmie, gdzie wstęp był tylko za zaproszeniami. Tym razem jako
pierwsza występowała Żylis-Gara. Otarłem pot z czoła – mimo zimy było mi
okropnie gorąco – poprawiłem krawat, przepchnąłem się przez tłum, znalazłem
trochę miejsca koło fortepianu i opowiedziałem o pieśniach, które miały być
zaprezentowane w pierwszej części. Po czym chciałem efektownie, w stylu Lucjana
Kydryńskiego zakończyć zapowiedź:
- Panie i panowie! A teraz, dla państwa, zaśpiewa… Teresa Żylis-Gara!
Akompaniuje… Konstanty Andrzej Kulka!
Takiego śmiechu chyba nigdy przedtem i nigdy potem w Atmie nie słyszano. Nie
zapadłem się pod ziemię, bo podłoga była solidnie zrobiona, a dom nie miał
podpiwniczenia. Uratował mnie jakimś bon-motem kochany „Dyzio” - Zdzisław
Sierpiński, ale doszedłem do siebie dopiero długo po koncercie, kiedy Żylis-Garę
wyprawiliśmy do Warszawy, a potem grubo po północy, zasiedliśmy przy kominku u
mojego przyjaciela Krzysia Rettingera, wielkiego melomana i sprawnego
organizatora, który wraz z żoną Alicją pomagał nam przy festiwalu, i po kolejnym
kieliszku wina przeszliśmy „na ty” z Żorżem Marchwińskim i Konstantym Andrzejem
Kulką. Ale nie dosłyszałem, czy do wybitnego skrzypka mam mówić Konstanty, czy
Andrzej. Prawdę mówiąc, nie wiem tego do dziś.