Maciej Pinkwart
Więcej światła
Jakiś czas temu przypomniałem tu pierwszy występ Wandy Wiłkomirskiej w Atmie.
Dziś wrócę do tej skrzypaczki i do tego samego roku 1978. W atmowskiej szatni
zwiedzający muzeum mogli nie tylko zostawić płaszcze i parasole, ale także kupić
płyty z muzyką Karola Szymanowskiego. Nie było ich wiele, ale wśród wystawionych
tam na drucianych podpórkach longplayów szczególnie lubiłem ten, na którym
zarejestrowano nagranie koncertów skrzypcowych dwóch tak bardzo związanych z
Zakopanem kompozytorów – Mieczysława Karłowicza i Karola Szymanowskiego w
wykonaniu Wandy Wiłkomirskiej. Nie było jednak płyty, na której znalazłyby się
oba koncerty Szymanowskiego – op. 35 z 1916 r., czasem nazywany
impresjonistycznym i op. 61, tzw. góralski. Dlatego też wymyśliłem sobie, że
poproszę Wandę Wiłkomirską, żeby w czasie festiwalu Dni Muzyki Szymanowskiego w
1978 r. wykonała je oba na jednym koncercie. Rozpocząć program miała rzadko
grywana II Symfonia B-dur op. 19. Do tego koncertu, poza skrzypaczką
zaprosiliśmy orkiestrę Filharmonii Częstochowskiej pod dyrekcją Janusza
Przybylskiego. Sali koncertowej w Zakopanem nie było (nie ma jej nadal!), więc
imprezy z muzyką symfoniczną robiliśmy w kinie, wówczas oryginalnie nazywającym
się „Giewont”.
Była niedziela, 12 marca 1978 r., ostatni dzień festiwalu. Obudziłem się z bólem
głowy, nad Tatrami wisiał wał chmur, zapowiadający nadejście wiatru halnego, a
ja byłem pełen najgorszych przeczuć. Co prawda, za sprawy organizacyjne
symfonicznego koncertu finałowego odpowiadał kto inny, ale to się tak łatwo
mówi: to ja miałem o 19-tej miałem stanąć na zaimprowizowanej kinowej estradzie
i powiedzieć „dobry wieczór państwu”… Tymczasem musiałem jechać z Zakopanego do
Ludźmierza, gdzie przedstawiciele kilku stowarzyszeń twórczych oraz Związku
Podhalan mieli rozmawiać o współpracy przy popularyzowaniu muzyki
Szymanowskiego, a mnie wrobiono w moderowanie dyskusji, interesującej co
najwyżej kilku przemawiających, którzy nieoczekiwanie odkryli, że współpraca
jest potrzebna i że Szymanowski „wielkim kompozytorem był”. Nie mogłem się
urwać, ale poprosiłem kogoś, by z gabinetu dyrektora Domu Ludowego zadzwonił do
Zakopanego, żeby się dowiedzieć, jak tam sytuacja „na froncie”. Dowiedziałem się
po chwili, że w kinie nie ma światła, jest zimno, bo nie grzeją kaloryfery,
Wiłkomirska i dyrygent, widząc co się dzieje, wrócili wściekli do hotelu,
orkiestra poszła zwiedzać Krupówki i że koncert się prawdopodobnie nie odbędzie.
Postanowiłem zamknąć dyskusję krótkim podsumowaniem. Krótkim, bo nie było czego
podsumowywać. Nieco zdumieni dyskutanci zostali w Ludźmierzu na występie
folklorystycznym, a ja okazyjną nyską wróciłem do Zakopanego.
W kinie „Sokół” było kilka stopni powyżej zera, bo niechętny naszej imprezie
kierownik, zmuszony do odwołania dochodowych seansów, dał palaczowi wolne. Po
włączeniu bezpieczników jedynymi światłami na scenie okazały się być żaróweczki
na rampie, nie było pianina, przewidzianego w partyturze koncertów, nie było
podestu dla dyrygenta, nie było schodów na estradę. Nie było też osób, które
miały zająć się organizacją. Ale był operator, który przyszedł z ciekawości i
jako mój sąsiad z pobliskiego osiedla, zgodził się mi pomóc. Napaliliśmy w
hajcu, znaleźliśmy w piwnicy schodki, ze stołów ze szkoły muzycznej zrobiliśmy
podest, straż pożarna przywiozła i wtaszczyła pianino, ściągnąłem stroiciela.
Pozostał problem oświetlenia. Przypomniałem sobie, że niedaleko, w hotelu przy
Krupówkach mieszka ekipa Telewizji Katowice, która nakręcała wczoraj koncert w
Atmie i miała takie jasne lampy jodowe. Załatwiłem te lampy, ale okazało się, że
jodówki mają krótki żywot, do pół godziny, ale nie wiadomo, ile paliły się
wcześniej, więc mogą spokojnie zdechnąć w czasie koncertu. Nie było wyjścia,
trzeba było koncert skrócić i zaryzykować.
Zdjąłem z programu II Symfonię, za co dyrygent mnie niemal uściskał – była
trudna, kiepsko przygotowana, no i prawdę powiedziawszy nijak się miała do tych
koncertów. Wiłkomirska zaakceptowała zmiany i postanowiła w zasadzie grać bez
próby. Zamiast Symfonii wstawiliśmy emisję dokumentalnego filmu Tadeusza Kopla,
Janusza Mentla i operatora Norberta Boronowskiego Telewizji Katowice „Harnasiowa
nuta”,
co miałem zapowiedzieć jako niespodziankę, wyjątkową atrakcję itp., przez co z
żalem zrezygnowaliśmy z Symfonii… Orkiestra nie została powiadomiona o kwestiach
oświetlenia, żeby się nie stresowała. Poszedłem do domu wbić się w garnitur i o
19-tej się zaczęło.
Po emisji filmu weszła Wanda Wiłkomirska, włączyliśmy lewą jodówkę, nuty połowy
orkiestry były jasne, drugiej połowy nieco ciemniejsze – w muzyce nigdy nie ma
demokracji. Wanda grała z zamkniętymi oczami. Po 27 minutach utwór się skończył,
jodówka zdechła w trakcie oklasków. Zapaliliśmy drugą. Wszyscy myśleli, że to
takie efekty na użytek telewizji. Drugi koncert trwa ponad 20 minut. Na sali
było nadal dość chłodno, ale pociłem się pod garniturem. Lampa zgasła po
kwadransie i zrobiło się ciemno jak na seansie kinowego horroru. Jakim cudem
częstochowianie skutecznie dojechali z tym do końca – nie mam pojęcia, ale
Częstochowa ma swoje bliskie kontakty z organizatorami cudów. Poszło.
Zapaliliśmy światła na widowni, publiczność domagała się bisów, Wanda
Wiłkomirska kłaniała się, po czym odłożywszy kwiaty, powiedziała:
- Jakby na sali był pan Jerzy Marchwiński i miał nuty…
Jerzy Marchwiński, jeden z najlepszych pianistów-kameralistów (nie znosi, kiedy
nazywa się go „akompaniatorem”!) był na sali. Wstał, powiedział: „Wandeczko, dla
Ciebie wszystko!” i wszedł na estradę. Ale nut nie miał. Nie potrzebował –
zagrali cudownie „Źródło Aretuzy” z „Mitów” op. 30 Szymanowskiego, oboje z
pamięci. Na wszelki wypadek wyskoczyłem do kinowego hollu, gdzie było stoisko
Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, nie wdając się w dyskusje zwinąłem nuty z
„Tańcem z Harnasiów”, no bo byłem pewien, że będzie drugi bis. Położyłem Jurkowi
partyturę na pianinie, promiennie się uśmiechnął, ale najprawdopodobniej nie
widział ani jednej nuty. „Harnasie” były wykonane rewelacyjnie. Oklaski ucichły,
ważniejsi działacze stowarzyszeń twórczych poszli z wykonawcami na oficjalny
bankiet, a ja z chłopakami z Katowic rozpiliśmy jakąś połóweczkę za zdrowie
świętej pamięci jodówek, które bohatersko uratowały nam koncert.