Maciej Pinkwart

27 sierpnia 2021

Więcej światła!

 

Jakiś czas temu przypomniałem tu pierwszy występ Wandy Wiłkomirskiej w Atmie. Dziś wrócę do tej skrzypaczki i do tego samego roku 1978. W atmowskiej szatni zwiedzający muzeum mogli nie tylko zostawić płaszcze i parasole, ale także kupić płyty z muzyką Karola Szymanowskiego. Nie było ich wiele, ale wśród wystawionych tam na drucianych podpórkach longplayów szczególnie lubiłem ten, na którym zarejestrowano nagranie koncertów skrzypcowych dwóch tak bardzo związanych z Zakopanem kompozytorów – Mieczysława Karłowicza i Karola Szymanowskiego w wykonaniu Wandy Wiłkomirskiej. Nie było jednak płyty, na której znalazłyby się oba koncerty Szymanowskiego – op. 35 z 1916 r., czasem nazywany impresjonistycznym i op. 61, tzw. góralski. Dlatego też wymyśliłem sobie, że poproszę Wandę Wiłkomirską, żeby w czasie festiwalu Dni Muzyki Szymanowskiego w 1978 r. wykonała je oba na jednym koncercie. Rozpocząć program miała rzadko grywana II Symfonia B-dur op. 19. Do tego koncertu, poza skrzypaczką zaprosiliśmy orkiestrę Filharmonii Częstochowskiej pod dyrekcją Janusza Przybylskiego. Sali koncertowej w Zakopanem nie było (nie ma jej nadal!), więc imprezy z muzyką symfoniczną robiliśmy w kinie, wówczas oryginalnie nazywającym się „Giewont”.

Była niedziela, 12 marca 1978 r., ostatni dzień festiwalu. Obudziłem się z bólem głowy, nad Tatrami wisiał wał chmur, zapowiadający nadejście wiatru halnego, a ja byłem pełen najgorszych przeczuć. Co prawda, za sprawy organizacyjne symfonicznego koncertu finałowego odpowiadał kto inny, ale to się tak łatwo mówi: to ja miałem o 19-tej miałem stanąć na zaimprowizowanej kinowej estradzie i powiedzieć „dobry wieczór państwu”… Tymczasem musiałem jechać z Zakopanego do Ludźmierza, gdzie przedstawiciele kilku stowarzyszeń twórczych oraz Związku Podhalan mieli rozmawiać o współpracy przy popularyzowaniu muzyki Szymanowskiego, a mnie wrobiono w moderowanie dyskusji, interesującej co najwyżej kilku przemawiających, którzy nieoczekiwanie odkryli, że współpraca jest potrzebna i że Szymanowski „wielkim kompozytorem był”. Nie mogłem się urwać, ale poprosiłem kogoś, by z gabinetu dyrektora Domu Ludowego zadzwonił do Zakopanego, żeby się dowiedzieć, jak tam sytuacja „na froncie”. Dowiedziałem się po chwili, że w kinie nie ma światła, jest zimno, bo nie grzeją kaloryfery, Wiłkomirska i dyrygent, widząc co się dzieje, wrócili wściekli do hotelu, orkiestra poszła zwiedzać Krupówki i że koncert się prawdopodobnie nie odbędzie. Postanowiłem zamknąć dyskusję krótkim podsumowaniem. Krótkim, bo nie było czego podsumowywać. Nieco zdumieni dyskutanci zostali w Ludźmierzu na występie folklorystycznym, a ja okazyjną nyską wróciłem do Zakopanego.

W kinie „Sokół” było kilka stopni powyżej zera, bo niechętny naszej imprezie kierownik, zmuszony do odwołania dochodowych seansów, dał palaczowi wolne. Po włączeniu bezpieczników jedynymi światłami na scenie okazały się być żaróweczki na rampie, nie było pianina, przewidzianego w partyturze koncertów, nie było podestu dla dyrygenta, nie było schodów na estradę. Nie było też osób, które miały zająć się organizacją. Ale był operator, który przyszedł z ciekawości i jako mój sąsiad z pobliskiego osiedla, zgodził się mi pomóc. Napaliliśmy w hajcu, znaleźliśmy w piwnicy schodki, ze stołów ze szkoły muzycznej zrobiliśmy podest, straż pożarna przywiozła i wtaszczyła pianino, ściągnąłem stroiciela. Pozostał problem oświetlenia. Przypomniałem sobie, że niedaleko, w hotelu przy Krupówkach mieszka ekipa Telewizji Katowice, która nakręcała wczoraj koncert w Atmie i miała takie jasne lampy jodowe. Załatwiłem te lampy, ale okazało się, że jodówki mają krótki żywot, do pół godziny, ale nie wiadomo, ile paliły się wcześniej, więc mogą spokojnie zdechnąć w czasie koncertu. Nie było wyjścia, trzeba było koncert skrócić i zaryzykować.

Zdjąłem z programu II Symfonię, za co dyrygent mnie niemal uściskał – była trudna, kiepsko przygotowana, no i prawdę powiedziawszy nijak się miała do tych koncertów. Wiłkomirska zaakceptowała zmiany i postanowiła w zasadzie grać bez próby. Zamiast Symfonii wstawiliśmy emisję dokumentalnego filmu Tadeusza Kopla, Janusza Mentla i operatora Norberta Boronowskiego Telewizji Katowice „Harnasiowa nuta”, co miałem zapowiedzieć jako niespodziankę, wyjątkową atrakcję itp., przez co z żalem zrezygnowaliśmy z Symfonii… Orkiestra nie została powiadomiona o kwestiach oświetlenia, żeby się nie stresowała. Poszedłem do domu wbić się w garnitur i o 19-tej się zaczęło.

Po emisji filmu weszła Wanda Wiłkomirska, włączyliśmy lewą jodówkę, nuty połowy orkiestry były jasne, drugiej połowy nieco ciemniejsze – w muzyce nigdy nie ma demokracji. Wanda grała z zamkniętymi oczami. Po 27 minutach utwór się skończył, jodówka zdechła w trakcie oklasków. Zapaliliśmy drugą. Wszyscy myśleli, że to takie efekty na użytek telewizji. Drugi koncert trwa ponad 20 minut. Na sali było nadal dość chłodno, ale pociłem się pod garniturem. Lampa zgasła po kwadransie i zrobiło się ciemno jak na seansie kinowego horroru. Jakim cudem częstochowianie skutecznie dojechali z tym do końca – nie mam pojęcia, ale Częstochowa ma swoje bliskie kontakty z organizatorami cudów. Poszło.

Zapaliliśmy światła na widowni, publiczność domagała się bisów, Wanda Wiłkomirska kłaniała się, po czym odłożywszy kwiaty, powiedziała:

- Jakby na sali był pan Jerzy Marchwiński i miał nuty…

Jerzy Marchwiński, jeden z najlepszych pianistów-kameralistów (nie znosi, kiedy nazywa się go „akompaniatorem”!) był na sali. Wstał, powiedział: „Wandeczko, dla Ciebie wszystko!” i wszedł na estradę. Ale nut nie miał. Nie potrzebował – zagrali cudownie „Źródło Aretuzy” z „Mitów” op. 30 Szymanowskiego, oboje z pamięci. Na wszelki wypadek wyskoczyłem do kinowego hollu, gdzie było stoisko Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, nie wdając się w dyskusje zwinąłem nuty z „Tańcem z Harnasiów”, no bo byłem pewien, że będzie drugi bis. Położyłem Jurkowi partyturę na pianinie, promiennie się uśmiechnął, ale najprawdopodobniej nie widział ani jednej nuty. „Harnasie” były wykonane rewelacyjnie. Oklaski ucichły, ważniejsi działacze stowarzyszeń twórczych poszli z wykonawcami na oficjalny bankiet, a ja z chłopakami z Katowic rozpiliśmy jakąś połóweczkę za zdrowie świętej pamięci jodówek, które bohatersko uratowały nam koncert.

Na zdjęciach: Wanda Wiłkomirska, u dołu - Jerzy Marchwiński i ja na Czerwonych Wierchach, archiwum autora.

 

Inne teksty pisane dla klubu "Muzyka spod igły" Wojciecha Padjasa:

1. Pierwsze nagrania

2. Hair

3. Nieużywany gramofon

4. Żyletki akustyczne

5. Na bis

6. Obiekt kultu

7. Przemiany ideowe artystów i ich fanów

8. Wspaniały świat Louisa Armstronga