Maciej Pinkwart

20 sierpnia 2021

Wspaniały świat Louisa Armstronga

 

Niedawno w tym miejscu przyznałem się, że pierwszą moją własną, za własne pieniądze kupioną muzyką była pocztówka dźwiękowa z „Ramoną” w wykonaniu Louisa Armstronga. A własne pieniądze było to pierwsze honorarium, jakie otrzymałem za występ w telewizji. Rządowej, a jakże! Innych nie było, a i ta była ledwo-ledwo… Gdzieś tak na początku lat 60. z kilkoma koleżankami i kolegami z pierwszych klas Liceum w Milanówku trafiłem do programu Warszawskie legendy, gdzie pod kierunkiem Andrzeja Konica przedstawialiśmy kilkanaście bajek o Warszawie. Syrenka, Złota Kaczka, Duchy w podziemiach Zamku (jeszcze nie był odbudowany i stały tylko ruiny oraz Pałac pod Blachą), Wydra pana Paska itd. Telewizja raczkowała, wszystko szło na żywo z kamer stacjonarnych, gdy nad Teatrem na Wodzie w Łazienkach rozpętała się burza z ulewnym deszczem, ryzykowaliśmy życiem grając wśród piorunów, tekstów uczyliśmy się na pamięć, u mnie w domu nie było telewizora, więc żeby mnie oglądać Mama musiała chodzić do znajomych dwie ulice dalej… Nieważne. Pierwsze honorarium wynosiło zdaje się 460 złotych. Kupiłem za to radziecki aparat Smiena-2 (służył mi prawie 40 lat, aż mu się urwała za mocno naciśnięta dźwigienka od migawki…) i trzy pocztówki. W tym tę jedną z Armstrongiem. Od tego momentu datuje się moja nieuleczalna sympatia do Satchmo.

Dlatego, gdy programując telewizor w zapowiedziach jednej z telewizji zauważyłem film Good Evening Ev’rybody. W hołdzie Louisowi Armstrongowi, poświęcony jubileuszowi 70-lecia urodzin Satchmo, oczywiście go nagrałem i już po upływie półtora miesiąca zdołałem go obejrzeć. Jest to rejestracja specjalnego koncertu, który odbył się 10 lipca 1970 r. podczas Festiwalu Jazzowego w Newport pod nazwą A Beautiful Night. Salut to Satch. Organizatorem i producentem był George Wein, który wymyślił i przygotował całą imprezę, a później zmontował z niej film.

Ale tak naprawdę ten film zrobił Louis Armstrong. Jest w nim i głównym wykonawcą, i pomnikiem, przed którym składają kwiaty wspomnień, i narratorem, opowiadającym o festiwalowym koncercie, jego wykonawcach i związkach z nimi. Narracja Armstronga jest  niejako kontrapunktem do samego koncertu, którego główni soliści przed występem opowiadają – oczywiście anegdotycznie – o jubilacie. Wcześniej pokazane są kadry z próby przed festiwalowym występem. Satchmo początkowo ogląda występy zza kulis, a potem – niby niespodziewanie, ale publiczność z pewnością cały czas na to czekała – wchodzi bez zapowiedzi, przy pierwszych taktach When It’s Sleepy Time Down South, którym zwykle rozpoczynał swoje koncerty, z obowiązkową frazą, kończącą utwór Good Evening, Everybody – co, rzecz jasna wywoływało zawsze huragan oklasków.

Czy zawsze? Muzycy, opowiadający o Armstrongu i on sam krótko wspominali te lata początkowe, kiedy tak słodko nie było. Urodzony w Nowym Orleanie w rodzinie biednej i nie zawsze stojącej po właściwej stronie prawa, włóczył się bez opieki po ulicach, wreszcie trafił do poprawczaka. Miał wtedy sześć lat. Wykupiła go stamtąd żydowska rodzina pochodząca z Litwy, u której zyskał dom – i pożyczkę na zakup pierwszej trąbki. Dzięki swojemu opiekunowi, Morycowi Karnoffskiemu, zaczął grać i poszedł swoją drogą. Dzisiejsi słuchacze znają go przede wszystkim jako pieśniarza, a koneserzy jazzu kręcą na te jego piosenki nosem, uważając, że Armstrong zdradził grany na trąbce jazz na rzecz popowej komercji. Może. W filmie Armstrong mówi: Nie znoszę szufladkowania. Są tylko dwa rodzaje muzyki – dobra i zła. Nie interesują mnie analizy i definicje, wszystko się zmienia. O istocie jazzu nie świadczy instrument, na którym jest on wykonywany – a śpiew Sachmo, który niegdyś był po prostu jednym z chorusów w utworze, z czasem wyparł trąbkę. Mało kto wie, że nie był to wybór Armstronga: po prostu gry na trąbce zabronili mu lekarze. Śpiew dla jego schorowanego serca był mniej szkodliwy.

Komentarze Armstronga, nagrywane po koncercie już w Nowym Jorku, pokazują go jako człowieka ciężko chorego, co widać i w każdym grymasie jego twarzy, i w tonie głosu. Ale gdy wychodzi na scenę w Newport, jest uśmiechnięty całym sobą, gdy śpiewa – daje z siebie może nie wszystko, ale tyle, ile siedemdziesięcioletni schorowany człowiek jest w stanie dać, gdy słucha entuzjastycznych oklasków publiczności i stojących obok kolegów - wygląda na szczęśliwego. Ale i wtedy co jakiś czas przez twarz przebiega bolesny skurcz, oczy uciekają w bok i czujemy, że to łabędzi śpiew wielkiego muzyka. Już na wiele miesięcy przed tymi urodzinami – notabene o rok wyprzedzającymi faktyczne siedemdziesięciolecie – wydawało się, że Armstrong już nie wyjdzie ze szpitala, a potem – że już nie znajdzie się na estradzie. Ale dał radę i cieszył się obecnością tych, których lubił i cenił. W pierwszej części, poprzedzającej występ głównej gwiazdy występują Bobby Hacket, Joe Newman, Dizzy Gillespie (świetnie parodiujący Armstronga), Wild Bill Davison, Jimmy Owens, Ray Nance. Potem na scenę wchodzi Sachmo – w eleganckim garniturze, z nieodłączną chusteczką, którą co chwilę ociera czoło i po wstępnym utworze, którym wita się ze wszystkimi, śpiewa dalej. We wstępnych ustaleniach miały być to tylko dwie pieśni (drugą jest kawałek Pennies from haeven), ale Armstrong i muzycy nie chcą na tym skończyć i słyszymy jeszcze znany standard Blueberry Hill. Louis schodzi ze sceny, po czym w swojej „zapowiedzi wstecznej” opowiada, jak to pierwszy raz spotkał Mahalię Jackson. Wspomina też, że właśnie niedawno kupił płytę Let it be Beatlesów i mówi, że to może być taka sama pieśń religijna, jak piosenki, które on sam śpiewał, sprzedając gazety na ulicach Nowego Orleanu, i jak utwory, śpiewane przez Mahalię. I Mahalia wchodzi na scenę w Newport. Boże, koszmar… Ale gdy tylko otwiera usta – zapominamy o wszystkim i jej głos unosi nas do nieba. Więc porównajmy za Armstrongiem utwór Lennona i McCartneya z utworem gospel Mahalii Jackson:

Beatless, Let it be:

When I find myself in times of trouble, Mother Mary comes to me

Speaking words of wisdom: let it be…

And in my hour of darkness she is standing right in front of me

Speaking words of wisdom: let it be…

 

Mahalia, Just a Closer Walk With Thee:

Just a closer walk with Thee

Grant it, Jesus, is my plea

Daily walking close to Thee

Let it be, dear Lord, let it be…

 

Louis Armstrong wychodzi zza kulis i padają sobie w objęcia. Oczy szklą się nie tylko im – niebo też płacze, bo w Newport zaczyna padać deszcz. Satchmo przełamuje nastrój, brawurowo podejmując najpierw „klasykę klasyki” – When the Saint Go Marching in, potem Balladę o Mackie Majchrze. Sekwencja kończąca film nie pochodzi z  koncertu, tylko z próby – Armstrong, w zasadzie tylko dla siebie, już na napisach końcowych śpiewa What a Wonderfull World.

George Wein chciał, żeby koncert w Newport był naprawdę wielkim hołdem dla Armstronga i chyba mu się udało. Mimo, że dla jazzowych starych wygów i samego Satchmo taki występ to w sumie bułka z masłem, przygotowywali się do niego starannie. Armstrong przyjechał do Newport tydzień wcześniej, wytrzymywał upały, tylko na próby przychodził w krótkich spodenkach i sandałach. Oraz – uważajcie! – długich czarnych podkolanówkach. A jubilat podczas koncertu nie był tylko obiektem kultu: zachował się kontrakt, w myśl którego Armstrong za udział w programie (nie sprecyzowano liczby śpiewanych utworów) otrzymał 6500 dolarów. Na dzisiejsze pieniądze byłoby to podobno blisko 43 000… Publiczność przyjęła go entuzjastycznie. Charakterystyczne: na widowni byli niemal sami biali. Na scenie – niemal sami kolorowi. I to zarówno na koncercie, jak i na rejestrowanej próbie. 50 lat jednak to wielki szmat czasu.

Tak naprawdę Louis Armstrong urodził się w Nowym Orleanie 4 sierpnia 1901 r. Zmarł we śnie na atak serca pół wieku temu w Queens w Nowym Jorku, niemal dokładnie w rok po owym pamiętnym koncercie w Newport – 6 lipca 1971 r. Film George’a Weina i Sidneya J. Stibera w nowej wersji dźwiękowej i wizualnej ukazał się w 2008 r. Ostatnia płyta, nagrana staraniem Weina na dwa tygodnie przez festiwalem z udziałem Satchmo nosi tytuł Louis Armstrong i jego przyjaciele (Philips – 6369 401). Interesujące szczegóły na temat tego koncertu i rozmaitych nagrań można znaleźć na stronie Muzeum Armstronga, jakie mieści się w jego dawnym domu w nowojorskim Queensie.

 

Inne teksty pisane dla klubu "Muzyka spod igły" Wojciecha Padjasa:

1. Pierwsze nagrania

2. Hair

3. Nieużywany gramofon

4. Żyletki akustyczne

5. Na bis

6. Obiekt kultu

7. Przemiany ideowe artystów i ich fanów