Maciej Pinkwart
Wspaniały świat Louisa Armstronga
Niedawno w tym miejscu przyznałem się, że pierwszą moją własną, za własne
pieniądze kupioną muzyką była pocztówka dźwiękowa z „Ramoną” w wykonaniu
Louisa Armstronga. A własne pieniądze było to pierwsze honorarium,
jakie otrzymałem za występ w telewizji. Rządowej, a jakże! Innych nie było, a i
ta była ledwo-ledwo… Gdzieś tak na początku lat 60. z kilkoma koleżankami i
kolegami z pierwszych klas Liceum w Milanówku trafiłem do programu
Warszawskie legendy, gdzie pod kierunkiem Andrzeja Konica przedstawialiśmy
kilkanaście bajek o Warszawie. Syrenka, Złota Kaczka, Duchy w podziemiach Zamku
(jeszcze nie był odbudowany i stały tylko ruiny oraz Pałac pod Blachą), Wydra
pana Paska itd. Telewizja raczkowała, wszystko szło na żywo z kamer
stacjonarnych, gdy nad Teatrem na Wodzie w Łazienkach rozpętała się burza z
ulewnym deszczem, ryzykowaliśmy życiem grając wśród piorunów, tekstów uczyliśmy
się na pamięć, u mnie w domu nie było telewizora, więc żeby mnie oglądać Mama
musiała chodzić do znajomych dwie ulice dalej… Nieważne. Pierwsze honorarium
wynosiło zdaje się 460 złotych. Kupiłem za to radziecki aparat Smiena-2 (służył
mi prawie 40 lat, aż mu się urwała za mocno naciśnięta dźwigienka od migawki…) i
trzy pocztówki. W tym tę jedną z Armstrongiem. Od tego momentu datuje się moja
nieuleczalna sympatia do Satchmo.
Dlatego, gdy programując telewizor w zapowiedziach jednej z telewizji zauważyłem
film Good Evening Ev’rybody. W hołdzie Louisowi Armstrongowi,
poświęcony jubileuszowi 70-lecia urodzin Satchmo, oczywiście go nagrałem i już
po upływie półtora miesiąca zdołałem go obejrzeć. Jest to rejestracja
specjalnego koncertu, który odbył się 10 lipca 1970 r. podczas Festiwalu
Jazzowego w Newport pod nazwą A Beautiful Night. Salut to Satch.
Organizatorem i producentem był George Wein, który wymyślił i przygotował całą
imprezę, a później zmontował z niej film.
Ale tak naprawdę ten film zrobił Louis Armstrong. Jest w nim i głównym
wykonawcą, i pomnikiem, przed którym składają kwiaty wspomnień, i narratorem,
opowiadającym o festiwalowym koncercie, jego wykonawcach i związkach z nimi.
Narracja Armstronga jest niejako
kontrapunktem do samego koncertu, którego główni soliści przed występem
opowiadają – oczywiście anegdotycznie – o jubilacie. Wcześniej pokazane są kadry
z próby przed festiwalowym występem. Satchmo początkowo ogląda występy zza
kulis, a potem – niby niespodziewanie, ale publiczność z pewnością cały czas na
to czekała – wchodzi bez zapowiedzi, przy pierwszych taktach When It’s
Sleepy Time Down South, którym zwykle rozpoczynał swoje koncerty, z
obowiązkową frazą, kończącą utwór Good Evening, Everybody – co, rzecz
jasna wywoływało zawsze huragan oklasków.
Czy zawsze? Muzycy, opowiadający o Armstrongu i on sam krótko wspominali te lata
początkowe, kiedy tak słodko nie było. Urodzony w Nowym Orleanie w rodzinie
biednej i nie zawsze stojącej po właściwej stronie prawa, włóczył się bez opieki
po ulicach, wreszcie trafił do poprawczaka. Miał wtedy sześć lat. Wykupiła go
stamtąd żydowska rodzina pochodząca z Litwy, u której zyskał dom – i pożyczkę na
zakup pierwszej trąbki. Dzięki swojemu opiekunowi, Morycowi Karnoffskiemu,
zaczął grać i poszedł swoją drogą. Dzisiejsi słuchacze znają go przede wszystkim
jako pieśniarza, a koneserzy jazzu kręcą na te jego piosenki nosem, uważając, że
Armstrong zdradził grany na trąbce jazz na rzecz popowej komercji. Może. W
filmie Armstrong mówi: Nie znoszę szufladkowania. Są tylko dwa rodzaje
muzyki – dobra i zła. Nie interesują mnie analizy i definicje, wszystko się
zmienia. O istocie jazzu nie świadczy instrument, na którym jest on
wykonywany – a śpiew Sachmo, który niegdyś był po prostu jednym z chorusów w
utworze, z czasem wyparł trąbkę. Mało kto wie, że nie był to wybór Armstronga:
po prostu gry na trąbce zabronili mu lekarze. Śpiew dla jego schorowanego serca
był mniej szkodliwy.
Komentarze Armstronga, nagrywane po koncercie już w Nowym Jorku, pokazują go
jako człowieka ciężko chorego, co widać i w każdym grymasie jego twarzy, i w
tonie głosu. Ale gdy wychodzi na scenę w Newport, jest uśmiechnięty całym sobą,
gdy śpiewa – daje z siebie może nie wszystko, ale tyle, ile
siedemdziesięcioletni schorowany człowiek jest w stanie dać, gdy słucha
entuzjastycznych oklasków publiczności i stojących obok kolegów - wygląda na
szczęśliwego. Ale i wtedy co jakiś czas przez twarz przebiega bolesny skurcz,
oczy uciekają w bok i czujemy, że to łabędzi śpiew wielkiego muzyka. Już na
wiele miesięcy przed tymi urodzinami – notabene o rok wyprzedzającymi faktyczne
siedemdziesięciolecie – wydawało się, że Armstrong już nie wyjdzie ze szpitala,
a potem – że już nie znajdzie się na estradzie. Ale dał radę i cieszył się
obecnością tych, których lubił i cenił. W pierwszej części, poprzedzającej
występ głównej gwiazdy występują Bobby Hacket, Joe Newman, Dizzy
Gillespie (świetnie parodiujący Armstronga), Wild Bill Davison,
Jimmy Owens, Ray Nance. Potem na scenę wchodzi Sachmo – w eleganckim
garniturze, z nieodłączną chusteczką, którą co chwilę ociera czoło i po wstępnym
utworze, którym wita się ze wszystkimi, śpiewa dalej. We wstępnych ustaleniach
miały być to tylko dwie pieśni (drugą jest kawałek Pennies from haeven),
ale Armstrong i muzycy nie chcą na tym skończyć i słyszymy jeszcze znany
standard Blueberry Hill. Louis schodzi ze sceny, po czym w swojej
„zapowiedzi wstecznej” opowiada, jak to pierwszy raz spotkał Mahalię
Jackson. Wspomina też, że właśnie niedawno kupił płytę Let it be
Beatlesów i mówi, że to może być taka sama pieśń religijna, jak piosenki, które
on sam śpiewał, sprzedając gazety na ulicach Nowego Orleanu, i jak utwory,
śpiewane przez Mahalię. I Mahalia wchodzi na scenę w Newport. Boże, koszmar… Ale
gdy tylko otwiera usta – zapominamy o wszystkim i jej głos unosi nas do nieba.
Więc porównajmy za Armstrongiem utwór Lennona i McCartneya z utworem gospel
Mahalii Jackson:
Beatless, Let it be:
When I find myself in times of trouble, Mother Mary comes to me
Speaking words of wisdom: let it be…
And in my hour of darkness she is standing right in front of me
Speaking words of wisdom: let it be…
Mahalia, Just a Closer Walk With Thee:
Just a closer walk with Thee
Grant it, Jesus, is my plea
Daily walking close to Thee
Let it be, dear Lord, let it be…
Louis Armstrong wychodzi zza kulis i padają sobie w objęcia. Oczy szklą się nie
tylko im – niebo też płacze, bo w Newport zaczyna padać deszcz. Satchmo
przełamuje nastrój, brawurowo podejmując najpierw „klasykę klasyki” – When
the Saint Go Marching in, potem Balladę o Mackie Majchrze.
Sekwencja kończąca film nie pochodzi z
koncertu, tylko z próby – Armstrong, w zasadzie tylko dla siebie, już na
napisach końcowych śpiewa What a Wonderfull World.
George Wein chciał, żeby koncert w Newport był naprawdę wielkim hołdem dla
Armstronga i chyba mu się udało. Mimo, że dla jazzowych starych wygów i samego
Satchmo taki występ to w sumie bułka z masłem, przygotowywali się do niego
starannie. Armstrong przyjechał do Newport tydzień wcześniej, wytrzymywał upały,
tylko na próby przychodził w krótkich spodenkach i sandałach. Oraz – uważajcie!
– długich czarnych podkolanówkach. A jubilat podczas koncertu nie był tylko
obiektem kultu: zachował się kontrakt, w myśl którego Armstrong za udział w
programie (nie sprecyzowano liczby śpiewanych utworów) otrzymał 6500 dolarów. Na
dzisiejsze pieniądze byłoby to podobno blisko 43 000… Publiczność przyjęła go
entuzjastycznie. Charakterystyczne: na widowni byli niemal sami biali. Na scenie
– niemal sami kolorowi. I to zarówno na koncercie, jak i na rejestrowanej
próbie. 50 lat jednak to wielki szmat czasu.
Tak naprawdę Louis Armstrong urodził się w Nowym Orleanie 4 sierpnia 1901 r.
Zmarł we śnie na atak serca pół wieku temu w Queens w Nowym Jorku, niemal
dokładnie w rok po owym pamiętnym koncercie w Newport – 6 lipca 1971 r. Film
George’a Weina i Sidneya J. Stibera w nowej wersji dźwiękowej i wizualnej ukazał
się w 2008 r. Ostatnia płyta, nagrana staraniem Weina na dwa tygodnie przez
festiwalem z udziałem Satchmo nosi tytuł Louis Armstrong i jego przyjaciele
(Philips – 6369 401). Interesujące szczegóły na temat tego koncertu i rozmaitych
nagrań można znaleźć na stronie
Muzeum Armstronga, jakie mieści się w jego dawnym domu w nowojorskim
Queensie.