Maciej Pinkwart

6 sierpnia 2021

Na bis

 

Zawsze uważałem, że muzeum Karola Szymanowskiego w zakopiańskiej Atmie stanowi w zasadzie scenografię dla muzyki tam prezentowanej, bo co prawda można o kompozytorze opowiedzieć, można nawet analizować jego dzieła, ale prawdziwa muzyka – czyli to białe, co jest między nutami – dzieje się w przestrzeni między wykonawcą a słuchaczem. Wiem jednak, że są tacy uczeni, którzy wolą nuty od żywych ludzi. Był taki zakopiański muzykolog, który przychodził do Atmy na koncerty z partyturami będących w programie utworów, siadał w pierwszym rzędzie i słuchając poszczególnych dzieł przesuwał paluchem po nutach, jak księgowy, sprawdzający faktury. Niezapomniany Zdzisław „Dyzio” Sierpiński opowiadał mi, jak to po Październiku przyjechał po raz pierwszy do Polski Artur Rubinstein i dał koncert w Narodowej. Entuzjazm szalony, przed przerwą Polonez As-dur, ludzie płaczą ze wzruszenia, na sali Sierpiński siedzi obok innego krytyka muzycznego. W huraganie braw Dyzio ociera łzę i mówi do kolegi: Genialne, nikt tego tak wspaniale nie zagrał i jeszcze ta atmosfera… Krytyk wzruszony wyciera nos, kiwa głową i odpowiada: No, rewelacja, chociaż w połowie utworu zamiast c zagrał cis…

Muzyka była w Atmie najważniejsza i najważniejsi byli muzycy. Tak uważałem, gdy zacząłem tak pracować w lutym 1976 r. i tak samo myślałem po 36 latach, kiedy musiałem stamtąd odejść, po przestałem pasować do obrazka, jaki zrobili z Atmy moi szefowie z Muzeum Narodowego w Krakowie (Atma była jego oddziałem). Z niektórymi z muzyków byłem blisko, a nawet zawierałem w Atmie cenne przyjaźnie, które przetrwały co prawda tylko do momentu, kiedy z Atmy wyleciałem, ale i tak było warto. Podczas drugiego festiwalu Dni Muzyki Karola Szymanowskiego poznałem Wandę Wiłkomirską. Sporo pisałem o tej znajomości w swojej książce „Stara Atma”, sięgnę więc do tamtego źródła.

Wiłkomirska wtedy najbardziej znaną polską skrzypaczką, ale była sławna także i z tego, że niedawno rozwiodła się z Mieczysławem Rakowskim (za parę lat został ostatnim premierem PRL i ostatnim I sekretarzem KC PZPR), a w tle rozwodu była jej opozycyjna działalność przeciw partii, której filarem był jej mąż… W programie koncertu były same przeboje skrzypcowe Szymanowskiego: Mity, Romans oraz Nokturn i Tarantela. Przed koncertem popełniłem pierwsze faux pas, wynikające z niewielkiego doświadczenia przy tego rodzaju imprezach: zapytałem Wiłkomirską, co ma przewidziane na bis.

Na bis? – oburzyła się. – No, a jak mnie wygwiżdżą? Nie mówimy o bisach, dopóki nie zagramy…

Nie wygwizdali. Na bis był Taniec z Harnasiów, a Wanda Wiłkomirska stała się wierną i wypróbowaną przyjaciółką Atmy i Zakopanego. Ale historię z bisem zapamiętałem na zawsze.

Rok później występował w Atmie doskonały pianista Andrzej Tatarski. Bardzo przystojny, bardzo elegancki i bardzo pewny siebie. I przed koncertem to on mnie zapytał:

Jak pan myśli, panie kustoszu, co będzie najlepsze na bis?

Opowiedziałem mu o tym, co mi powiedziała Wiłkomirska. Uśmiechnął się.

Nie, na pewno mnie nie wygwiżdżą… Więc co? Może Etiuda b-moll?

Och, jak mi się nie podobał! Opowiedziałem mu, jak największe sławy wysypywały się w Atmie na tym utworze. Ucieszył się.

No, widzi pan. To muszę tę etiudę koniecznie zagrać na bis, żeby ją odczarować.

Zagrał świetnie, była Etiuda na bis i zabrzmiała przepięknie – jego pewność siebie była uzasadniona. Bardzo się polubiliśmy, a Etiudę b-moll grał już zawsze, gdy tylko występował w Atmie. I zawsze bezbłędnie. Jeśli nawet kiedyś zamiast c zagrał cis – to żaden muzykolog mu tego nie wytknął.

 

Na zdjęciach: Wanda Wiłkomirska w Atmie w 1978 r., fot. Stanisław Chmiel, z archiwum „Ruchu Muzycznego”, Andrzej Tatarski w Atmie w 1979 r., fot. Ludomir Szwarc, archiwum autora.