Maciej Pinkwart
Na bis
Zawsze uważałem, że muzeum Karola Szymanowskiego w zakopiańskiej Atmie stanowi w
zasadzie scenografię dla muzyki tam prezentowanej, bo co prawda można o
kompozytorze opowiedzieć, można nawet analizować jego dzieła, ale prawdziwa
muzyka – czyli to białe, co jest między nutami – dzieje się w przestrzeni między
wykonawcą a słuchaczem. Wiem jednak, że są tacy uczeni, którzy wolą nuty od
żywych ludzi. Był taki zakopiański muzykolog, który przychodził do Atmy na
koncerty z partyturami będących w programie utworów, siadał w pierwszym rzędzie
i słuchając poszczególnych dzieł przesuwał paluchem po nutach, jak księgowy,
sprawdzający faktury. Niezapomniany Zdzisław „Dyzio” Sierpiński opowiadał mi,
jak to po Październiku przyjechał po raz pierwszy do Polski Artur Rubinstein i
dał koncert w Narodowej. Entuzjazm szalony, przed przerwą Polonez As-dur,
ludzie płaczą ze wzruszenia, na sali Sierpiński siedzi obok innego krytyka
muzycznego. W huraganie braw Dyzio ociera łzę i mówi do kolegi: Genialne, nikt
tego tak wspaniale nie zagrał i jeszcze ta atmosfera… Krytyk wzruszony wyciera
nos, kiwa głową i odpowiada: No, rewelacja, chociaż w połowie utworu zamiast c
zagrał cis…
Muzyka była w Atmie najważniejsza i najważniejsi byli muzycy. Tak uważałem, gdy
zacząłem tak pracować w lutym 1976 r. i tak samo myślałem po 36 latach, kiedy
musiałem stamtąd odejść, po przestałem pasować do obrazka, jaki zrobili z Atmy
moi szefowie z Muzeum Narodowego w Krakowie (Atma była jego oddziałem). Z
niektórymi z muzyków byłem blisko, a nawet zawierałem w Atmie cenne przyjaźnie,
które przetrwały co prawda tylko do momentu, kiedy z Atmy wyleciałem, ale i tak
było warto. Podczas drugiego festiwalu Dni Muzyki Karola Szymanowskiego poznałem
Wandę Wiłkomirską. Sporo pisałem o tej znajomości w swojej książce „Stara
Atma”, sięgnę więc do tamtego źródła.
Wiłkomirska wtedy najbardziej znaną polską skrzypaczką, ale była sławna także i
z tego, że niedawno rozwiodła się z Mieczysławem Rakowskim (za parę lat został
ostatnim premierem PRL i ostatnim I sekretarzem KC PZPR), a w tle rozwodu była
jej opozycyjna działalność przeciw partii, której filarem był jej mąż… W
programie koncertu były same przeboje skrzypcowe Szymanowskiego: Mity, Romans
oraz Nokturn i Tarantela. Przed koncertem popełniłem pierwsze faux pas,
wynikające z niewielkiego doświadczenia przy tego rodzaju imprezach: zapytałem
Wiłkomirską, co ma
przewidziane na bis.
–
Na bis? – oburzyła się.
– No, a jak mnie wygwiżdżą? Nie mówimy o bisach, dopóki nie zagramy…
Nie wygwizdali. Na bis był Taniec z Harnasiów, a Wanda Wiłkomirska stała
się wierną i wypróbowaną przyjaciółką Atmy i Zakopanego. Ale historię z bisem
zapamiętałem na zawsze.
Rok później występował w Atmie doskonały pianista Andrzej Tatarski.
Bardzo przystojny, bardzo elegancki i bardzo pewny siebie. I przed koncertem to
on mnie zapytał:
–
Jak pan myśli, panie
kustoszu, co będzie najlepsze na bis?
Opowiedziałem mu o tym, co mi powiedziała Wiłkomirska. Uśmiechnął się.
–
Nie, na pewno mnie nie
wygwiżdżą… Więc co? Może Etiuda b-moll?
Och, jak mi się nie podobał! Opowiedziałem mu, jak największe sławy
wysypywały się w Atmie na tym utworze. Ucieszył się.
–
No, widzi pan. To muszę
tę etiudę koniecznie zagrać na bis, żeby ją odczarować.
Zagrał świetnie, była Etiuda na bis i zabrzmiała przepięknie – jego
pewność siebie była uzasadniona. Bardzo się polubiliśmy, a Etiudę b-moll
grał już zawsze, gdy tylko występował w Atmie. I zawsze bezbłędnie. Jeśli nawet
kiedyś zamiast c zagrał cis – to żaden muzykolog mu tego nie wytknął.
Na zdjęciach: Wanda Wiłkomirska w Atmie w 1978 r., fot. Stanisław Chmiel, z
archiwum „Ruchu Muzycznego”, Andrzej Tatarski w Atmie w 1979 r., fot. Ludomir
Szwarc, archiwum autora.