Maciej Pinkwart
Żyletki akustyczne
Ktoś mimochodem wspomniał tu o taśmach magnetofonowych, które – w postaci kaset
– zaczynają zdają się też wracać do łask. Więc mając świadomość tego, że w
Klubie „Muzyki spod igły” jest to swojego rodzaju nietakt towarzyski, chciałbym
na krótko zaglądnąć do szafy z zakurzonymi nagraniami taśmowymi. Nie mam już w
domu ani jednej kasety – choć pamiętam czas, kiedy lada dzień miały w Polsce
zacząć obowiązywać przepisy antypirackie, więc na wszystkich bazarach,
jarmarkach czy na składanych łóżkach, ustawianych na chodnikach małych i
większych miast trwała paniczna wyprzedaż kaset. Pełny przegrany na kasetę dysk
Beatlesów, Skaldów, Bacha czy Mozarta można było dostać za piątaka, droższe były
kasety z muzyką biesiadną, czy – jak to wtedy mówiono – chodnikową, nagrywaną
(oczywiście nielegalnie) podczas wesel i ludowych uroczystości. Sprzedawcy
chcieli się prędko pozbyć trefnego towaru, kupujący chcieli tanio zgromadzić jak
największe kolekcje. Miałem tego mnóstwo. A potem nagle przyszła epoka płyt CD i
kasety gdzieś wyparowały. Kto z nas wówczas przypuszczał, że i kompakty szybko
staną się anachronizmem?
Świadom, że nic tak prędko się nie starzeje, jak nowinki techniczne, sięgam więc
do czasów, kiedy wszystko wydawało mi się ogromnie nowoczesne. Ja też… Od
dziecka kochałem radio, które towarzyszyło mi przez wiele godzin dnia i nocy,
więc kiedy po pierwszym roku studiów dziennikarskich niezapomniany redaktor
Zbigniew Lipiński zaproponował mi wakacyjną praktykę w Polskim Radiu – nie
posiadałem się ze szczęścia. Trafiłem do redakcji informacyjnej, w której miałem
się uczyć od najlepszych: Jacka Kalabińskiego, Jana Zakrzewskiego i Sławomira
Szofa. Zanim jednak rzucono mnie na głęboką wodę, pozwalając samemu pisać
wiadomości, trafiłem do redakcji „Z kraju i ze świata”, gdzie powierzono mi
ważną funkcję osoby, odpowiedzialnej za tzw. kable: materiały dźwiękowe,
nagrywane za granicą czy w innych niż Warszawa studiach krajowych. Były one
montowane na jednym końcu gmachu przy al. Niepodległości, a teksty
podprowadzające do nich pisali dziennikarze w drugim końcu. Ponieważ ambicją
redaktorów magazynu było to, żeby informacje były jak najbardziej aktualne –
cała ta procedura odbywała się na ostatnią chwilę, w wielkim pośpiechu. W tej
sytuacji ogromną rolę odgrywałem właśnie ja, bo do mnie należało przenoszenie
taśm (nie było oczywiście jeszcze kaset, a szpule stosowano tylko w
magnetofonach amatorskich) owiniętych wokół metalowego trzpienia i umieszczonych
w tekturowych pudełkach – z punktu A do punktu B i z powrotem. Biegiem, owszem,
ale ostrożnym, bo przewrócenie się groziło rozwinięciem taśmy, przekształceniem
jej w tzw. sałatę i zniszczeniem materiału. A więc pierwsza moja robota w radiu
polegała na pełnieniu odpowiedzialnej funkcji gońca, albo lepiej: biegłego.
Oczywiście, podczas przygotowywania taśmy do emisji starałem się patrzeć na ręce
montażystek. To było coś niesamowitego. Dziewczyny przesłuchiwały nagranie na
przyspieszonych obrotach, co dla mnie dawało w odsłuchu zupełny bełkot, a one
potrafiły zatrzymać taśmę w odpowiednim momencie, by wyciąć z niej jakieś
zbyteczne powtórzenie, niezgrabne zdanie, czy częste w normalnej mowie
akustyczne zastanawianie się, zwykle w formie pełnego namysłu „yyyyy” lub „eeeee”.
Przy czym słowo „wyciąć” należy traktować dosłownie: zbyteczny element dźwiękowy
wycinano niewielką gilotynką lub po prostu żyletką, a potraktowaną tak taśmę
łączono specjalną sklejką. Czasem – zwykłym skoczem. Sztuka polegała na
tym, by podczas emisji, kiedy taśma przechodziła przez głowicę odtwarzającą,
sklejki nie było słychać. To, że to się udawało precyzyjnie i szybko zrobić,
wydawało mi zupełną magią.
Z czasem nauczyłem się to robić sam, ale nigdy nie doszedłem w tym do jakiejś
biegłości. Udało mi się, co prawda, kiedyś wycięte z wywiadu te zbyteczne jęki
posklejać, przegrać na nowo i wysłać Andrzejowi Żabińskiemu, z którym
rozmawiałem jako z przewodniczącym ZMS. Miałem przechlapane… I dlatego, gdy
pojawiły się komputery, cyfrowe nagrania i cyfrowy montaż – natychmiast się na
to przesiadłem. Sztukę montażu komputerowego opanowałem błyskawicznie w czasach,
gdy pracowałem w zakopiańskim radiu Alex. Było to banalnie łatwe, w porównaniu z
cięciem taśmy żyletką. Jednak urządzenia do mechanicznego montażu utrzymały się
jeszcze długo potem: kiedy w połowie lat 90. przyjmowano mnie do pracy w
zakopiańskim studiu Radia Kraków – na ulicy Szlak w Krakowie żyletki jeszcze
hulały aż miło. Ale w Zakopanem dźwięk już obrabialiśmy cyfrowo. Romantyzm
minionej epoki przeszedł do szafy wspomnień i zapewne już nigdy z niej nie
wyjdzie.