Maciej Pinkwart, Egipt dla początkujących


Watykan starożytności

 

Już przed ósmą na plaży niemal nie ma wolnych miejsc. Zobowiązałem się wstać pierwszy i zająć leżaki, ale z trudem zestawiam dwa wolne, rozrzucam na nich ręczniki, wchodzę do wody. Fal niemal się nie czuje, lekka mgiełka powoli ustępuje, a wraz z nią zmęczenie po wczorajszym dniu. Słońce coraz wyżej, ale upału nie ma, mimo wszystko jednak zabezpieczamy się olejkami, potem woda i tak je zmyje, a skóra widać przyzwyczajona do słońca przez całe lato, nie będzie protestować.

W przeciwieństwie do żołądka. Zgodnie z radami wszystkich doświadczonych egiptowiczów, unikałem picia soków i wody z kranu, jedzenia lodów i tp. Wzmacniałem swoją florę bakteryjną tabletkami biotyków, nie jadałem surowych warzyw i owoców, a niedobory płynów uzupełniałem głównie w hotelowych barach… No, ale uniknąć kontaktu z wodą nie sposób, nie da się myć zębów piwem, czy zaparzać herbaty na tutejszej cienkiej whisky. Zemsta faraona, czyli tzw. elegancko „sensacje żołądkowe” to efekt gwałtownej zmiany flory bakteryjnej, jaka zachodzi w naszych organizmach po kontakcie przede wszystkim miejscową wodą. Ale… Choroba dotyka (i to w różnym stopniu) mniej więcej połowę turystów. Są tacy, którzy prawie w stu procentach potrafią się wyizolować z otoczenia, nawet myją twarz wodą mineralną – i chorują, i tacy, którzy piją wodę z kranu i nie dzieje się im nic. Ciekawe, że przed laty, gdy odkrywano Egipt dla europejskiej kultury i nauki, jakoś nie było słychać o związanych z tym sensacjach żołądkowych. Możeśmy się za bardzo wydelikacili?

Tak czy inaczej, o wypoczynku przed następną wyprawą nie ma mowy, a i ona sama staje pod znakiem zapytania, kiedy budzik dzwoni po 3 w nocy i pora się szykować do drogi. Prawie kwadrans zastanawiam się, czy mogę ryzykować kolejnych 600 km tam i z powrotem w autokarze, a prócz tego wielogodzinne wędrowanie w upale i piasku Pustyni Zachodniej. Jednak wmawiam w siebie, że nie jest tak źle, że druga taka okazja się prędko nie trafi, że będę żałował potem do końca życia… A poza tym, mamy XXI wiek. I nifuroksazyd.

O czwartej rano – czyli w środku nocy – wyjeżdżamy. Tym razem zbieranie grupy trwa dużo dłużej – najpierw krążymy (tak mi się wydaje) po południowych przedmieściach Hurghady, zabierając z uśpionych hoteli niewielkie grupki ziewających polskich turystów, potem jedziemy na pustynię (tak mi się wydaje), gdzie na zupełnym odludziu świecą jak choinki kolejne resorty, nie mam pojęcia gdzie oni w ogóle mają dojście do morza, wreszcie gromadzimy komplet i wyruszamy na południe.

Jeszcze w nocy przejeżdżamy przez Safadżę, kiedyś niewielki port, obsługujący głównie pobliską kopalnię fosfatów, dziś miasteczko turystyczne, satelitarne wobec Hurghady (50 km na południe od hurgadzkiego lotniska), przyciągające głównie miłośników windsurfingu i nurkowania. Tu opuszczamy drogę wiodącą dotychczas wzdłuż Morza Czerwonego i skręcając na południowy zachód, wjeżdżamy między poszarpane przez erozję, groźne góry Pustyni Wschodniej. Droga jest dobra, ale dość wąska, i z każdą chwila robi się coraz bardziej tłoczna. To główna arteria komunikacyjna, łącząca wybrzeże z miejscowościami Górnego Egiptu, położonymi nad Nilem.

Ale do Nilu mamy jeszcze długą drogę. W ogóle trzeba pamiętać, że tutaj, w Środkowym i Górnym Egipcie dystans między wybrzeżem a doliną Nilu wynosi zwykle ponad 200 km, a najbardziej Nil zbliża się do morza w Luksorze, na odległość 137 km.

Tymczasem jednak przed nami góry. Droga wznosi się coraz bardziej, by na odcinku ok. 30 km przenieść nas od poziomu morza na wysokość 600-700 metrów. Otaczający nas dżebel niekiedy wznosi się ponad 1000 m. n.p.m., a górskie urwiska stanowiłyby niezłe wyzwanie nawet dla wytrawnych wspinaczy. Jeśli ktoś, oczywiście, chciałby się wspinać w rejonie, gdzie potoki górskie, jeziora polodowcowe i drugi stopień zagrożenia lawinowego można zobaczyć tylko w wywołanych upałem halucynacjach. Jednak woda zapewne kiedyś tu była w wielkich ilościach, a może i teraz się sporadycznie pojawia, o czym świadczą rozległe uadi – wypełnione jasnym piaskiem i szarym piargiem wąwozy i doliny, wytworzone właśnie przez spływające z gór strumienie.

Rozwidnia się i na drodze ruch coraz większy. Najwięcej oczywiście turystycznych autokarów, ale także mnóstwo ciężarówek, sporo też samochodów osobowych, przeważnie starych, zdezelowanych i wypakowanych do niemożliwości ludźmi i towarami. Mają wszystkie pewne wspólne cechy. To przede wszystkim prędkość i, jak się wydaje, kompletny brak instynktu samozachowawczego u kierowców. Teoretycznie wolno tu jeździć do 90 km/h na zwykłych drogach i 100 km na ekspresowych, a 120 na autostradach, ale chyba wszyscy mają zepsute prędkościomierze. Tak samo teoretycznie po zmroku trzeba używać świateł mijania, ale w praktyce często kierowcy jadą w ogóle bez świateł, tylko przy mijaniu włączając długie lub… klakson, który wydaje się być najbardziej użyteczną częścią samochodu. Benzyna jest tania, zaledwie 2,5 funta za litr (1,7 zł), ale stacji jest bardzo mało, w dodatku nie wszystkie mają benzynę bezołowiową, zresztą poruszanie się po Egipcie własnym samochodem wydaje mi się jednym z gorszych sposobów na popełnienie samobójstwa. Policja, mając na głowie znacznie poważniejsze rzeczy, jak wojnę z terroryzmem i opozycją polityczną, ochronę turystów przed tubylcami i zabytków przed turystami oraz konieczność zarabiania na własny bakszysz, nie zawraca sobie głowy kontrolami drogowymi i egzekwowaniem przestrzegania przepisów, stąd liczba śmiertelnych wypadków na drogach jest dwukrotnie większa niż w Polsce, czym się też nikt specjalnie nie przejmuje, bo i ludności mają dwa razy tyle co u nas.

Droga do LuksoruJednak droga przez góry do Luksoru ma pewne sposoby na wymuszenie przestrzegania przepisów. Otóż przed niebezpiecznymi zakrętami, gdzie obowiązuje zakaz wyprzedzania (którym przeważnie na innych drogach nikt się nie przejmuje), między podwójnymi liniami ciągłymi zrobiono… dziury w asfalcie. Wygląda to tak, jakby ktoś kilofem odkuł po kilkaset metrów drogi. No i na naszego kierowcę to działa. Na posiadaczy terenówek, niestety, nie…

Pustynia nie zawsze jest całkiem pusta. Dolina, którą jedziemy, rzadko kiedy jest wcięta bezpośrednio między dżeblami, czasami się rozszerza i wtedy pojawia się w niej jakieś życie. Po blisko stu kilometrach od Safadży, do naszej szosy dołącza linia kolejowa, która teraz będzie nam cały czas towarzyszyć, najpierw po lewej, potem po prawej stronie. Kolej ma przystanki, które tworzą takie niby nic pośrodku niczego, ale zawsze jest to kilka pomieszczeń skleconych z byle czego, niekiedy coś w rodzaju nędznego sklepiku, czasem ruina, ozdobiona reklamą coca-coli, lub dumnym napisem „WC”. Dojeżdżamy do czegoś na kształt oazy, autokar zatrzymuje się na parkingu, toaleta za funcika, bar z kawą, herbatą i coca-colą, sklepik z pamiątkami.

I miejscowa ludność beduińska, oczekująca na okazję do zarobienia paru groszy. Przede wszystkim licząc na bakszysz za pozowanie doJazda figurowa w oazie fotografii. Są to głównie kobiety i dziewczynki, w szczelnie okrywających je strojach, zwykle czarnych jak noc, zawsze w chustach na głowach, czasami w nikabach, osłaniających także twarz. Ale spod długiej sukni u młodszych pań pokazują się adidasy albo chińskie trampki. Inwestuję pięć funtów w najstarszą kobietę, która pozuje do zdjęć z osiołkiem, na którym stoi kózka, z uszami cocker-spaniela.

Droga skręca na południe. Wjeżdżamy do prowincji Kena. Zaczyna się Górny Egipt. Przejeżdżamy przez pierwszy check-point, pokonując slalom między barierkami hamującymi, kierowca, znający się z kontrolerami z codziennych przejazdów, informuje dowódcę posterunku, że wiezie turystów z Polski. Nie wywołujemy zainteresowania, żołnierze z karabinami Kałasznikowa (dowódca z M-16) nawet nie zaszczycają nas spojrzeniem, którego nie odrywają od dalekich przestrzeni pustyni.

Mijamy spore miasteczko Kena, robi się zielono, jesteśmy tuż przy Nilu. Rzeki jeszcze nie widać, ale szosaKanał w Kenie biegnie wzdłuż sporego kanału, który nawadnia całą okolicę. Pojawiają się palmy, bambusy, niewielkie poletka zarośnięte trzciną cukrową. Wzdłuż cieku wodnego mniej czy bardziej gęsto rozrzucone gazdówki – parterowe chałupiny, zwykle bez dachu, dach jest drogi i w sumie zbyteczny, bo deszcz tu raczej nie pada, przyklejone do nich koślawe szopy, cień daje jedna czy dwie niewielkie palmy, pod którymi zaparkowany stoi osioł, niekiedy dwa. Woda pochodzi z kanału, którego leniwy nurt przeciąga przez wioskę wyłamane skądciś drzwi, starą balię do prania i jedną – dwie – trzy zdechłe krowy. Kolejne wioski, zabudowa jednej przechodzi w drugą, zdezelowane samochody mijają kroczące spokojnie osły, obładowane towarem i właścicielem, na słupach i domach plakaty z Hosni Mubarakiem. We wsi Chuzam przejeżdżamy na drugą stronę kanału i pojawia się szaro-zielona wstęga Nilu.

 

Dygresja dla wykształciuchów: Nil

 

  Przed nami Luksor – największe miasto (blisko pół miliona mieszkańców) Górnego Egiptu, usytuowane w miejscu dawnej stolicy kraju Uaset, przez Greków nazwane Tebami, bo przypominało im słynne miasto w Beocji. Z samego miasta widzimy niewiele i niewiele zobaczymy, a szkoda, bo podobno bardzo piękne i niezwykle stylowe. Współczesną karierę Luksor zawdzięcza egiptomanii z przełomu XIX i XX w., szczególnie rozwiniętej po odnalezieniu w pobliżu grobu Tutanchamona. Efektem wzmożonego zainteresowania tym miejscem stały się stylowe budynki, będące siedzibą władz, muzeum wzniesione w stylu „neofaraońskim” i hotele, spośród których najbardziej znany jest „Winter Palace”, który pokazują głównie dlatego, że tam mieszkała Agatha Christie i tam właśnie napisała jedną ze swoich najlepszych książek – Śmierć na Nilu. Kompleks miejski Luksoru obejmuje dziś teren po obu stronach Nilu, ale w starożytności rzeka stanowiła granicę między dwoma światami: wschodni brzeg było to miasto żywych, miejsce pałaców i wspaniałych świątyń, siedziba faraonów i potężnych kapłanów, zachodni zaś zajmowało miasto umarłych, usytuowane w postrzępionych skałach dżebla, gdzie zachodziło słońce i dokąd udawały się mumie faraonów w ceremonialnej procesji, by po złożeniu w wydrążonych w skałach grobowcach i po spełnieniu przepisanych rytuałów, połączyć się ze świętym ojcem – Ozyrysem. Na wschodnim brzegu w miejscu Teb powstały dwa miasta – Luksor i połączony z nim urbanistycznie Karnak.

Tam właśnie jedziemy.

Abdul (zapewniający nas, że jeśli chcemy, to możemy mówić do niego Artur, ale jakoś nie chcemy) podkreśla z naciskiem, że jest rodowitym Luksorczykiem, ale w zasadzie jego rodzinnego miasta nie mamy czasu zwiedzać – podjeżdżamy od razu na parking przed kompleksem świątynnym w Karnaku. W klimatyzowanej sali wejściowej, która przypomina salę przylotów niewielkiego lotniska, oglądamy najpierw makietę ośrodka sakralnego. To w zasadzie zespół czterech odrębnych terenów świątynnych, z których tylko największa, poświęcona Amonowi-Re, jest udostępniona do zwiedzania. Pozostałe – świątynie Mut, Montu oraz zniszczona świątynia Amenhotepa IV, są w trakcie rekonstrukcji. Poza tym kompleksem, otoczonym murem, jest jeszcze kilka mniejszych obiektów sakralnych, oraz procesjonalne trakty, prowadzące do świątyń, w tym powoli rekonstruowana wielka aleja sfinksów, łącząca Karnak ze świątynią w Luksorze. Jest to zatem największy na świecie ośrodek kultowy – ma przeszło 100 hektarów powierzchni i znajdują się tu tysiące bezcennych obiektów zabytkowych. Jednakże najbardziej fascynujące jest to, że świątynie w Karnaku rozbudowywali niemal wszyscy władcy od czasów XI dynastii (2100 r. p.n.e.) aż po Ptolemeuszy, a korzystali z niej nawet Rzymianie i Koptowie, czyli ośrodek kultowy działał tu dłużej, niż istnieje religia chrześcijańska…

Aleja sfinksów w KarnakuZa drzwiami sali wejściowej wchodzimy w gęsty upał, który uderza nas jak obuchem. Do alei wejściowej musimy pokonać kilkaset metrów dziedzińca, po terenie całkowicie odsłoniętym. Polityka racjonowania cienia należy także do kanonu kultowego, bowiem dotarcie do siedziby bóstwa musi się wiązać z pewnego rodzaju męczeństwem. Jednakże widok gigantycznych pylonów, stanowiących pierwszą bramę świątyni Amona, niweluje dyskomfort upału, Zresztą jest dopiero po 9-tej, więc słoneczko nie pokazuje całej swojej mocy, a poza tym, jakby nie patrzeć, jest jesień - 4 listopada. Do wejścia prowadzi aleja nieco zniszczonych sfinksów z głowami baranów. Niegdyś łączyła świątynię z portem na Nilu, który dziś „odsunął się” od niej o kilkaset metrów. Stajemy przed pierwszym pylonem. Jego budowę rozpoczęli ostatni rdzenni Egipcjanie na tronie królewskim – władcy XXX dynastii w IV w. p.n.e. W Atenach wtedy panował Perykles… Pylon ma 113 metrów szerokości i 15 metrów grubości, a wysokość doprowadzono do 44 metrów, po czym jego budowniczy faraon Nektanebo zmarł, kraj opanowali Persowie i budowę porzucono. Zresztą dzięki temu możemy zobaczyć w jaki sposób pylon, ułożony z wielkich bloków skalnych był wznoszony: po wewnętrznej stronie, z prawej, widać jeszcze resztki rampy, usypanej z ziemi i wzmocnionej cegłami mułowymi, po której budulec wciągano na górę. Notabene, pierwszy pylon jest tak naprawdę ostatnim, najmłodszym: postępując w głąb świątyni, posuwamy się bowiem w głąb jej historii, bowiem każdy, kto ją rozbudowywał, dostawiał kolejną salę i kolejny pylon od zachodu, czyli w tym przypadku – od zewnątrz.

Tłum wycieczek przepycha się przez bramę między pylonami i zapełnia szczelnie pierwszy wewnętrzny dziedziniec. Uciekamy w lewo, do małej kaplicy faraona Seti I, pięknie ozdobionej głęboko ciętymi hieroglifami, potem przechodzimy na prawą (południową) stronę, gdzie za kolejną aleją sfinksów usytuowano niewielką, ale klasyczną w kształcie świątynię Ramzesa III z XII w. p.n.e.

 

Dygresja dla wykształciuchów: Kanon świątyni egipskiej

 

Dziedziniec od zachodu ogranicza drugi pylon, wybudowany przez króla Horemheba pod koniec XVIII dynastii (XIV-XIII w. p.n.e.), któryRenatka w Wielkiej Sali Hypostylowej w Karnaku przez blisko tysiąc lat stanowił główne wejście do świątyni. Jego imię jest w wielu miejscach wymazane i zastąpione swoim przez jego następcę – Ramzesa I. Potem dzieło uzurpacji kontynuował Ramzes II, którego wielkie posągi stoją dziś przy pylonie. Przechodzimy przez ozdobny portal i poraża nas widok wspaniałej sali hipostylowej. Robi ogromne wrażenie. Najpierw, rzecz jasna, jest odczucie chaosu i pewnego zagubienia – spoza kolumn nie widać całości, a ich wielkość sprawia, że czujemy się nagle jak Alicja w krainie czarów, albo jak Guliwer w lesie wielkoludów. W dawnych dobrych czasach stało tu 140 kolumn o przeszło 20-metrowej wysokości i grubości jak dąb Bartek. Dziś ocalało 134, ale w sumie to nie ich liczba przytłacza turystów, tylko ogrom i gęstość usytuowania, a przede wszystkim – wspaniałe zdobienia, w postaci płaskorzeźb, malowideł i wszechobecnych hieroglifów. Większość z nich to reliefy wklęsłe, głęboko wycięte w podłożu (głównie w warstwie tynku, pokrywającej kolumny), co stanowi „wynalazek” artystów z czasów Ramzesa II, gdyż wcześniej przeważnie stosowano relief wypukły, co było o tyle gorsze, że taki napis było stosunkowo łatwo skuć, a to stanowiło najczęściej stosowaną zemstę na osobie, której napis dotyczył: w myśl wierzeń starożytnych Egipcjan zniszczenie zapisanego imienia niszczyło również życie pozagrobowe tego, kogo imię nazywało…

 

Dygresja dla wykształciuchów – Pismo święte

 

 Wielka sala hipostylowa powstała na początku XIX dynastii: jej część północną (z lewej strony) budował faraon Seti I, a po jego śmierci całość dokończył jego syn, Ramzes II. Hieroglify Setiego są jeszcze wypukłe, Ramzesa – wklęsłe. Zresztą kochany synek wyciął tatusia w głównej alei najwyższych kolumn, zastępując jego imiona swoimi, w pozostałych miejscach pozwolił mu nadal istnieć (oby żył wiecznie!). Na zewnętrznych ścianach sali kolumnowej namalowano sceny batalistyczne odnoszące się do panowania obu faraonów, a po stronie Ramzesa Wielkiego umieszczono także tekst słynnego traktatu pokojowego zawartego przezeń z Hetytami w 1280 r. p.n.e. Podziwu godna jest staranność, z jaką wycinano czy malowano hieroglify na kolumnach (niektóre zachowały bardzo żywe kolory), mimo, że ich przydatność dla lektury w górnych częściach sali hipostylowej wydaje się niewielka. Ale przecież nie mieli ich czytać zwykli śmiertelnicy, tych do tego miejsca nie dopuszczano – pismo było po to, by unieśmiertelnić faraona i oddać cześć bogom, no a w tym celu nie trzeba było znaków czytać – wystarczało, żeby tylko były… Kapitele kolumn mają kształt kwiatów papirusu – te wyższe, 23-metrowe w alei głównej to kwiaty zamknięte, pozostałe – otwarte.

Obelisk w KarnakuZa trzecim pylonem, wzniesionym przez Amenhotepa III (XIV w. p.n.e.), rozpościera się przestrzeń, zagospodarowana niejako przez XVIII dynastię. Wśród mieniących się już nam w oczach hieroglifów, zdobiących mniejsze kolumny i bloki skalne, między pylonami IV i V, wzniesionymi przez Totmesa I, spostrzegamy dwa spośród kilku istniejących wcześniej obelisków. Wyższy, ponad 30-metrowy kazała ustawić królowa Hatszepsut (były pierwotnie dwa, ale jeden, zniszczony, przeniesiono w okolice Świętego Jeziora na południe od świątyni), niższy – 23-metrowy (ocalał tylko jeden z czterech), postawił wcześniej jej ojciec, Totmes I.

Samo sanktuarium już nie robi wrażenia, jest to po prostu mała salka, bez żadnego nastroju, zresztą zbudowana w czasach macedońskich w miejscu wcześniejszej inwestycji Totmesa III, więc przechodzimy dalej, poza obszar świątyni. Ta pusta przestrzeń mogła kiedyś być zajęta przez najstarsze sanktuarium, może z czasów Średniego Państwa. Kilkanaście metrów dalej napotykamy dobrze zachowaną osobną świątynię Totmesa III. Może to nieco dziwić, że tuż obok miejsca kultu najważniejszego bóstwa tamtych czasów król każe uwielbiać siebie, ale w sumie czym to się różni od reszty świątyni? Amon Ra wyrozumiale się odnosił do przejawów próżności swoich królewskich adoratorów, którzy budując jemu świątynię, budowali pomniki własnej pychy… Totmes III zaś pewno chciał odreagować 21-letnią banicję, na którą skazała go ambitna ciotka, macocha i teściowa Hatszepsut, a poza tym chciał utrwalić dla przyszłości swoje dokonania wojenne, no i uczynił to w dość oryginalny sposób: dla uczczenia jubileuszu 30-lecia swego panowania kazał wznieść elegancką świątynię, w której najciekawszymi dekoracjami są wizerunki… roślin ze wszystkich terenów, w których walczyli jego żołnierze. Ten ogród botaniczny Totmesa miał pokazać, jak szeroko rozpościerała się jego władza.

 

Dygresja dla wykształciuchów: Jubileusz Wilka, czyli święto ogona…

 

Malowidło w kaplicy HatszepsutPodchodzi do nas starszy, szczupły Egipcjanin w długiej galabii i pociągając za rękę kieruje z powrotem, ale inną drogą. Pod rusztowaniami trwających na jednej ze ścian prac rekonstrukcyjnych, przechodzimy wąskim korytarzem na stronę północną, do niewielkiej, ale utrzymanej w dobrym stanie Czerwonej Kaplicy wzniesionej przez królową Hatszepsut. W XV w. p.n.e. mieściła się tu świątynia barki Amona. Malowidła, przedstawiające procesję posągu bóstwa między Karnakiem a Luksorem mają przepiękne kolory, choć ich podziwianie utrudnia szczupłość dość ciemnego pomieszczenia i… niemiecka wycieczka zapełniająca tłumie salkę i ze zrozumieniem wysłuchująca przewodnika, którzy wykrzykuje do nich informacje jak trener na zgrupowaniu kadry piłkarzy z NRD.

Nerwowo spoglądam na godzinę i na odległość, jaka nas dzieli od parkingu. Autokary stoją niby niedaleko, bo zaraz koło rekonstruowanej świątyni bogini Mut, ale jest to za płotem i trzeba dość do nich przez cały kompleks świątyni Amona, dziedziniec i salę recepcyjną. Ruszamy. Nawet nie patrzę w stronę usytuowanego na północ czegoś w rodzaju skansenu (Muzeum na Świeżym Powietrzu), którego główną częścią jest Biała Kaplica faraona Senusereta I z XII dynastii (ok. 2000 p.n.e.), wybudowana z alabastru, z podobno najpiękniejszymi hieroglifami w całym Egipcie. To zresztą zasługa nie tylko jej twórców, ale także – a może przede wszystkim – rekonstruktorów. Bowiem już w czasach Nowego Państwa świątynia została zniszczona, a kamienie, z których ją zbudowano zostały użyte do… wypełnienia Trzeciego Pylonu świątyni Amona. Odkryto ten fakt w latach 20-tych XX w., a francuski architekt Henri Chevier w latach 1924-1950 odnalazł wszystkie bloki świątyni i ją zrekonstruował w obecnym miejscu.

No nic, trudno – trzeba będzie przyjechać na dłużej. Ale teraz żałuję, że chociaż nie zajrzeliśmy do świątyni Senusereta czy położonej po południowej stronie rekonstruowanej świątyni Mut, o ile by nas tam wpuszczono. Bo pomijając już to, że tylko my byliśmy punktualni, a na resztę trzeba było przeszło kwadrans czekać, to mogliśmy sobie ładnie spointować podniosły nastrój, w jaki wprawiła nas niewątpliwie główna świątynia Karnaku.

Bo u Amona wszystko było pobożne i eleganckie, a u jego boskiej małżonki – nie koniecznie. Rzecz dotyczy królowej Hatszepsut, która była jedną z fundatorek również tej świątyni. W 2001 r. rozpoczęły się tu wykopaliska, w wyniku których prof. Betsy Bryan z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w Baltimore odkryła salę, gdzie w okresie XV-XII w. p.n.e. uroczyście obchodzono święto… pijaństwa, z freskami ilustrującymi ten festiwal. Na malowidłach widać mieszane towarzystwo (większość kobiet) oddające się nieumiarkowanej konsumpcji specyficznego egipskiego piwa, w przerwach wąchające kwiaty lotosu dla uzyskania efektu oszołomienia (w większych ilościach lotosy były używane do wywołania wymiotów), po czym wracającego do picia. Niektóre pary kochają się, inne sprawiają wrażenie, że łykają jakieś substancje odurzające. Po ciężko przespanej nocy towarzystwo przy dźwiękach żeńskiej kapeli budziło się, odprawiało modły, po czym wracało ponownie do normalnego, uregulowanego trybu życia.

Fresk pijacki w świątyni MutBryan podkreśla, że przypadku tego święta, przypadającego w pierwszym miesiącu każdego roku, zaraz po zakończeniu wylewu Nilu, nie chodziło wcale o jakieś zwykłe przyjęcie, zakrapiane alkoholem i połączone z towarzyską zabawą – celem było właśnie picie na umór. Co więcej, była to w pewien sposób celebracja religijna, wykonywana na pamiątkę jednej z legend z czasów mitologicznej przeszłości Egiptu. Otóż pewnego razu spragniona krwi bogini Sachmet, o ciele kobiety z głową lwicy, rzuciła się na ludzi i byłaby pozabijała ich wszystkich, gdyby bóg słońca Ra nie stworzył piwa, zabarwionego ochrą na czerwono, Sachmet, myśląc że to krew, opiła się trunkiem i po pijanemu zamieniła się w łagodną, sprzyjającą ludziom boginię miłości Hathor, z głową krowy – i tak dzięki piwu ludzkość ocalała. Wprowadzanie się w stan upojenia alkoholowego było więc doświadczeniem zbiorowym, w czasie którego uczestnicy święta mieli doznawać uczucia przekształcania się w istotę boską, a ludzkość mogła przez następny rok być spokojna o swoje istnienie.

 

Dygresja dla wykształciuchów: No to na zdrowie!

 

Jak się wydaje, pod koniec Nowego Państwa festiwal pijaństwa przestał być obchodzony, ale powrócono do niego nie później niż w V w.Urocza piwowarka p.n.e., bowiem Herodot relacjonuje w swoich Dziejach, że w 440 r. w festiwalu pijaństwa uczestniczyło nie mniej niż 700.000 osób, w tym mnóstwo pijanych kobiet, szczodrze obdarzających swymi wdziękami obecnych. Tym razem jednak konsumowano ogromne ilości wina, nie piwa. Podobny opis mamy z r. 200 n.e. Egiptolodzy coraz częściej znajdują dowody na to, że Egipcjanie po prostu lubili alkohol i związane z nim wyluzowanie obyczajów. W grobowcu Tutanchamona, jak już wiemy, znaleziono dzbany ze śladami czerwonego wina, a ponadto uroczą figurkę… nagiej piwowarki (patrz obok). Poza wiosennym świętem pijaństwa, korzystającego z dobrodziejstw jęczmiennego piwa, kilka miesięcy później celebrowano w Tebach „Festiwal pięknej doliny”, w czasie którego upijano się winem, oraz korzystano z halucynogennych efektów lotosu. Akty seksualne, do jakich dochodziło w czasie zabawy raczej nie były elementem liturgii (bo święta pijaństwa, tak jak niemal wszystko w Egipcie, miały wymiar religijny), tylko niejako efektem ubocznym alkoholowego wyluzowania… Ale zjawisko to było na tyle częste, że informowano o nim w opisach celebracji, i na tyle „bezpieczne”, że egiptolodzy sądzą, iż nad Nilem znano zasady kontroli urodzeń, a Egipcjanki stosowały skuteczne środki antykoncepcyjne w postaci past z wyciągów niektórych roślin (np. zmielone ziarno akacji), czopków domacicznych oraz… kamiennych amuletów, bynajmniej zresztą nie noszonych na szyi. Aborcję miało powodować łajno krokodyla…

Faraońskie przyjemnościBy osiągnąć przyjemność erotyczną, Egipcjanie często uciekali się do stosowania afrodyzjaków, wśród których na pierwszym miejscu znajdowała się sałata, której jedna z odmian miała wysoką, prostą i sztywną łodygę, która po naciśnięciu wydzielała płyn, podobny do mleka. Często stosowano również cebulę (zakazaną dla tych kapłanów, którzy ślubowali celibat…), a także koper włoski (fenkuł), imbir, granaty i kolendrę dodawane do wina, a także korzenie tych roślin, zmielone i zmieszane z miodem. Jednakże najpopularniejszym afrodyzjakiem był wszechstronny lotos, zapewne z powodu jego kształtu, przypominającego penis. Wśród licznych ilustracji erotycznych jedną z najlepszych jest niewielkie grafitti, przedstawiającego najprawdopodobniej słynnego architekta Senmuta, zabawiającego się w pozycji na stojącego pieska z nagą niewiastą, ubraną w faraoński nemes. Przypuszcza się, że jest to wszechstronna Hatshepsut. O tym, że seks miał według Egipcjan stanowić jeden z najważniejszych elementów życia na tym – jak i na tamtym świecie (zresztą tak wśród ludzi, jak i wśród mocno wszetecznych bogów, niestroniących od żadnych rodzajów przyjemności) świadczy fakt, iż sztuczne narządy płciowe umieszczano nawet w sarkofagach. Zapewne na wszelki wypadek – można się domyślać, że mumii sałata mogła pomóc tyle, co umarłemu kadzidło…

Autokar wreszcie się wypełnia, Mohammed i Abdul liczą obecnych, przejeżdżamy do Luksoru. Po drodze Abdul pokazuje właśnie odkopywaną aleję sfinksów, łączącą Karnak ze świątynią w Luksorze – tędy co roku w czasie święta Opet barka z posągiem Amona była ceremonialne przenoszona przez kapłanów do Luksoru, skąd powracała do Karnaku płynąc Nilem. Dziś część alei ukryta jest pod blokami osiedla mieszkaniowego i pod nawierzchnią ulic, ale – jak nas zapewnia przewodnik – rząd wyasygnował wielkie środki na zbudowanie nowego osiedla i stara droga liturgiczna stanie się już niebawem nową atrakcją turystyczną.

Zatrzymujemy się przed sklepem i wytwórnią kolorowych papirusów, ale ponieważ jest to oddział tego samego przedsiębiorstwa, którePrzed sklepem z papirusami zwiedzaliśmy w Gizie – zostajemy w autokarze, parkującym wprost na ulicy koło sklepu z luksusowym wejściem, które prowadzi albo do suteryn, gdzie sprzedają papirusy, albo na pięterko, gdzie sprzedają wyroby ze złota. Ani jednego, ani drugiego nie mamy zamierzamy odwiedzać. Koło nas, na chodniku, znajduje się przedsiębiorstwo z nieco innej półki: starsza kobieta w szaro-brązowej abaji, siedzi na składanym stołeczku przy zdezelowanym wózku z okularami przeciwsłonecznymi i widokówkami. Za nią odrapany płot, w płocie dziura, przez którą widać podwórko, wyglądające jak wysypisko śmieci. Właśnie stamtąd dwójka dzieci w wieku przedszkolnym przynosi kobiecie dzbanek z jedzeniem. Je, nie próbując nawet mieć nadziei, że ktoś z klientów sklepu z papirusami (z których każdy kosztuje pewno tyle, co jej tygodniowy dochód) chociaż rzuci okiem na jej ofertę. Opodal, pod jakąś pseudoegipską reklamą, siedzi starszy mężczyzna w białej, długiej do ziemi diszdaszy, w zwoju na głowie, z fantazyjnie przerzuconym przez szyję biało-brązowym szalikiem. Rzeczywiście, pochłodniało – w cieniu jest tylko jakieś 30 stopni…

Niemiecka felukaObiad w restauracji nad Nilem. Postny ryżyk bez sosu z postnym kurczaczkiem (zemsta faraona drzemie...), tradycyjnie bez picia, ale za to z ciasteczkami. Mieścimy się wszyscy w dwóch dużych motorówkach, które w kilka minut przeprawiają nas na zachodni brzeg. Rzeka ma tu pół kilometra szerokości i stalowo-zielony odcień wody. Szyper bezskutecznie namawia nas do tego, żeby przejąć stery i samemu pożeglować sobie po Nilu, ale chętnych nie ma, może następnym razem. Mijamy klasyczną felukę, płynącą w przeciwną stronę, z Miasta Umarłych do Miasta Żywych. Na białym żaglu wyraźna naszywka z flagą niemiecką. Drang nach Osten?

Lądujemy, marynarze wyciągają ręce po bakszysz, przechodzimy kilka metrów i wsiadamy do autokaru, który w międzyczasie objechał kilkanaście kilometrów, by Mostem Luksorskim między Al Baghdadi a Dabiją dostać się na zachodni brzeg. Po trzech kilometrach parking, wysiadamy i poraża nas wielkość posągów Amenhotepa III, od czasów Herodota nazywanych Kolosami Memnona. Ustawione w XIV w. p.n.e., stanowią jedyne pozostałości świątyni grobowej tego króla, zniszczonej sto lat później przez trzęsienie ziemi. Posągi – symetrycznie ustawione kolosalne wizerunki siedzącego faraona (wraz z podstawamiKolosy Memnona mają po prawie 18 metrów) – ocalały, choć ich stan nie jest najlepszy. Widać dokładnie, że i one, podobnie jak piramidy w Gizie i kolumny w Karnaku, powstały z wielkich bloków kamiennych, choć tu budulcem był kwarcyt. Po obu stronach nóg faraona usytuowano szczupłe posągi dwóch najważniejszych kobiet jego życia – matki, o imieniu Metemuja i pierwszej żony – Teje. Damy mają wysokość równą goleniowi faraona. Oba kolosy kierują głowy bez twarzy dokładnie na wschód. Grecy uważali posągi w Tebach za wizerunki legendarnego uczestnika wojny trojańskiej, króla Etiopów Memnona, syna różanopalcej Jutrzenki Eos, zabitego przez Achillesa. W okresie panowania Ptolemeuszy uważano je za cudowne, gdyż codziennie o świcie, gdy pierwsze promienie Jutrzenki padały na postacie jej syna, z posągów wydobywały się ponure tony, przypominające jęki, które interpretowano jako skargę zabitego syna, składaną wobec matki. Później okazało się, że dźwięki te wydaje powietrze, przeciskające się przez szczeliny w posągu wskutek nagrzewania się kamieni. Zjawisko to ustało po remoncie posągów, przeprowadzonym w czasach rzymskich.

Ciekawe, że Kolosy Memnona, czyli figury Amenhotepa III postawiono mniej więcej w czasie, gdy toczyła się wojna trojańska…

Sklep przy fabryce alabastruWsiadamy do autokaru i podjeżdżamy kilka kilometrów na północ, wzdłuż linii wzgórz zaczynającej się tu Pustyni Zachodniej, gdzie faraonowie Nowego Państwa utworzyli największą nekropolę Egiptu. Mijamy bez zatrzymywania się świątynię Totmesa III w Medinet Habu, po lewej stronie drogi i Ramzesa II - Ramesseum, którego ruiny widać po prawej stronie. Nie ma na nie czasu, bo musimy koniecznie zostać dowiezieni do kolejnej fabryki i sklepu, tym razem produkującego naczynia i figury z prawdziwego egipskiego alabastru. Demonstracja starożytnego sposobu produkcji i zawartości magazynu to metoda, a celem jest oczywiście namówienie nas do kupna alabastrowej pamiątki w tej dość mało atrakcyjnej industrii.

To udaje się w dość niewielkim stopniu. Nieco nas śmieszy kilku facetów w opylonych galabijach, siedzących w kucki przed parterowym budyneczkiem, którzy widząc parkujący autokar odkładają papierosy i flaszki coli, zabierając się do udawania pracy. Ciupią kamieniem o kamień, wiercą prymitywnymi świdrami, wąskimi młotkami zbijają nierówne warstwy surowca, a przewodnik opowiada, że tak to wyglądało za czasów faraonów…

Kopalnia kalcytu znajduje się w pobliżu, w górach ograniczających Teby od zachodu. Tak naprawdę większość wyrobów powstaje przy użyciu maszyn, a jedynie bardzo precyzyjne detale wykańczane są ręcznie. Kiedy kończy się już demonstracja udawanej pracy, Abdul prowadzi nas do magazynu, gdzie jeden z pracowników opowiada nam o technice produkcji i pokazuje efekty: setki naczyń małych i dużych, figurki bogów, ludzi i zwierząt, wazony, lampy… Spora hala oświetlona jest mocnymi jarzeniówkami, ale największe wrażenie robi na nas moment, w którym gaszą światło i wówczas, w półmroku świecą własnym zakumulowanym światłem produkty, wykonane z zielonkawego alabastru. Trwa to tylko moment, ale i tak jest bardzo efektowne.

Za chwilę już jedziemy w głąb szerokiej doliny El Bahari, rozciągającej się od szosy w stronę dżebla. Wejście blokuje duży, płaski i nowoczesny budynek recepcyjny mieszczący punkt kontroli, kasy, toalety i, oczywiście, lokalne targowisko. Dostajemy bilety, przechodzimy przez bramkę i za chwilę siadamy do mini-pociągów, ciągniętych przez wózki akumulatorowe. Pamiętamy o tym, że to tutaj właśnie, w 1997 r., także w listopadzie, terroryści islamscy otworzyli ogień do niczego nie spodziewających się i Bogu ducha winnych turystów. Zginęły wtedy 62 osoby, w tym 58 cudzoziemców, głównie Niemców.

Ale już za chwilę nikt o tym nie pamięta, bo w słoneczne popołudnie malownicza, trzykondygnacyjna świątynia sprawia wrażenieŚwiątynia w Deir El-Bahari najbezpieczniejszego i najspokojniejszego miejsca na świecie. Senmut, architekt i przyjaciel Hatszepsut, usytuował budowlę na wysokim tarasie tuż przy skalnym urwisku, stanowiącym jej naturalne zaplecze. Świątynia zwrócona jest na wschód i z jej tarasów doskonale widać usytuowany dokładnie naprzeciwko, po drugiej stronie Nilu, kompleks sakralny w Karnaku. Senmut nie odkrył tego miejsca – jako pierwszy kazał tu wystawić swoją świątynię twórca potęgi Egiptu z czasów XI dynastii Montuhotep II, który panował w XXI w. p.n.e., 600 lat przed Hatszepsut. Taka jest skala wydarzeń historycznych w Egipcie… Ruiny tego zabytku znajdują się na lewo (na południe) od Świątyni Milionów Lat, jak skromnie nazwała swoją grobową rezydencję Hatszepsut.

Świątynia wielkiej królowej znana była od dawna, lecz dopiero w początku lat 60-tych XX w. władze egipskie postanowiły ją zrekonstruować. Zadanie to powierzono polskiej ekipie, która pracowała tu od 1961 r. pod kierunkiem ojca polskiej archeologii – profesora Kazimierza Michałowskiego. Pracami archeologów, egiptologów, architektów i konserwatorów zawiadywał bezpośrednio dr Leszek Dąbrowski, a potem prof. Jadwiga Lipińska, której polska egiptologia i archeologia śródziemnomorska zawdzięcza jedno z największych odkryć – odnalezienie (a potem rozpoczęcie rekonstrukcji) nieznanej przedtem świątyni Totmesa III, usytuowanej między obiektami, wybudowanymi przez Montuhotepa i Hatszepsut.

Tymczasem jednak Abdul zbiera nas wszystkich w cieniu pod dolnym tarasem Świątyni Milionów Lat i nieco teatralnie inscenizując swoją opowieść przy pomocy statystów, wybieranych z naszej grupy, usiłuje nam pokazać skomplikowane dzieje kilkorga władców, rządzących Egiptem w czasach XVIII dynastii, w XVI i XV w. p.n.e. Obiektywnie rzecz biorąc, największym spośród nich był niewątpliwie Totmes III (1458-1425 p.n.e.), władca potężny, wojowniczy (nazywany egipskim Napoleonem, który jednak w odróżnieniu od cesarza Francuzów nie przegrał nigdy żadnej bitwy) i trochę jednak pechowy. Ale na wyobraźnię najbardziej działa jednak Hatszepsut (1479–1458 p.n.e.), kobieta o wielkich ambicjach i świetnych dokonaniach, niezbyt szczęśliwa w życiu osobistym, ale całe życie dążąca do swego celu – władzy i miłości.

Głowa posągu HatsepsutUkochana córka Totmesa I, ze związku z pierwszą żoną faraona, miała dwóch braci, którzy jednak nie dożyli sukcesji. Totmes bardzo chciał przekazać tron Hatszepsut, ale jednak w zgodzie z tradycją i zapewne pod naciskiem dworu wykonał manewr, znany w tradycji egipskiej od wielu stuleci: przekazał tron Totmesowi II - synowi z podrzędnego związku – i ożenił go z Hatszepsut. Totmes junior okazał się właściwym człowiekiem na swoim miejscu, bowiem jako człowiek słaby i niezbyt charyzmatyczny (nie prowadził na przykład osobiście żadnej ze swych kampanii wojennych) pozwolił rządzić swej żonie, a zarazem przyrodniej siostrze. Był chyba także słabego zdrowia i młodo umarł, pozostawiając ze związku z Hatszepsut dwie córki. Starsza z nich, Neferure, była przez matkę chowana jak chłopak z myślą o tym, że zasiądzie kiedyś na tronie. Jednak odziedziczyła po ojcu kiepskie geny i zmarła w młodym wieku. Na tron powołano przeto jego syna z drugorzędnego związku, który otrzymał imię Totmes III. W uwagi na niepełnoletniość faraona, regencję objęła Hatszepsut, a jej młodsza córka Meritre została jego żoną.

Tu już gubimy się całkiem, bo jak się temu przyjrzeć dokładniej, to Hatszepsut była dla Totmesa III zarazem macochą - jako że był synem z drugiego małżeństwa jej męża, ciotką – bo była siostrą jego ojca oraz teściową, jako matka jego żony, która notabene była jego przyrodnią siostrą…

Tak czy inaczej, w 3 lub 7 roku wspólnego z Totmesem panowania ciotka (pozostańmy przy tym familijnym mianie) przejęła pełnię władzy, zapewne w porozumieniu ze wszechTotmes IIIpotężnymi kapłanami Amona z Teb. Totmes usunął się z dworu, czy może został usunięty, koniec końców poszedł w kamasze i spędzał czas w koszarach, poligonach i na polach bitew przez 21 lat, podczas których Hatszepsut przyprawiła sobie brodę faraonów i kazała się portretować bez biustu, choć nigdy nie przyjęła jednego z elementów tytulatury królewskiej, nie pozwalając się nazywać Wielkim bykiem…

Jak już wiemy, przez jakiś czas była blisko związana ze swoim architektem Senmutem, a niektórzy badacze utrzymują nawet, że miała z nim syna, choć prawdę powiedziawszy, dowody na to są dość słabe. Faktem jednakże jest, że za jej czasów Afrodyta szła przodem przed Aresem, czy zachowując egipską nomenklaturę – Hathor przed Setem. Nie prowadziła żadnych wojen (prawdę powiedziawszy nie było potrzeby, bo wojował w tym czasie młody Totmes), podejmowała szeroko zakrojoną działalność budowlaną (w Karnaku budował dla niej Ineni, w Deir el Bahari – Senmut, który w ramach prywatnej chałtury wybudował sobie skromną świątynkę osobista w obrębie Świątyni Milionów Lat), rozwijała także stosunki handlowe z tajemniczą krainą Punt, zapewne leżącą na południu. Za jej czasów promowane były święta i ceremonie na cześć Amona, ale także Hathor, organizowano liczne festyny, zabawy i, uczciwszy uszy, popijawy.

Kiedy ciotunia ceremonialnie w 1458 r. p.n.e. przeszła na drugą stronę Nilu, łącząc się z Amonem-Ra i swoim tatą, którego boski kult rozpoczął się właśnie za jej życia, Totmes III opuścił koszary i przejął pełnię władzy. Samodzielnie, po jej śmierci rządził jeszcze 33 lata co dowodzi, że trudy życia wojskowego zahartowały go nadzwyczajnie. Ale swoje lata panowania liczył od śmierci ojca, czyli od 1479 r., a jednym z pierwszych jego działań było polecenie zniszczenia wszystkich wizerunków Hatszepsut i wszystkich jej imion, wykutych na ścianach świątyń i obeliskach. Na szczęście dla nas, rozkaz Totmesa III wykonano niezbyt skrupulatnie.

Przedstawienie zakończone, Totmesi, Senmut, Hatszepsut i Meritre wstępują do szeregu, a Abdul daje nam wolne, żebyśmy sobie pozwiedzali wszystko na własną rękę. Oczywiście, wolna ręka dotyczy tylko Świątyni Milionów Lat, bo obiekty Montuhotepa i Totmesa są niedostępne, no i prawdę powiedziawszy, mocno zrujnowane. Dzieło Senmuta zaś, pięknie zrekonstruowane przez Polaków, od 2002 r. służy turystom. Oczywiście, jeszcze nie wszystko wróciło na swoje miejsce, nie o wszystkim wiadomo, co gdzie stało, jako że dolina kilkakrotnie była niszczona przez trzęsienia ziemi, a ponadto przez lata wandale niszczyli świątynię, traktując ją jak kamieniołom. Ale i tak to, co Jeśli oderwiecei na chwilę zwrok od pierwszego planu, to na drugim zobaczycie ozyriackie figury Hatszepsutwidzimy, prezentuje się imponująco. Wygodna rampa prowadzi z wyłożonego współczesnymi płytami kamiennymi parteru na pierwszy taras, podobnie jak parter ozdobiony portykiem. Na środkowym poziomie oglądamy wielkie figury Hatszepsut w męskim stroju faraona (w czapce koronacyjnej i z brodą), na których zachowały się resztkiAnubis - mroczny bóg mumufikacji polichromii. Królowa ukazana jest w postaci, w jakiej przedstawiany był bóg Ozyrys. Posagi ustawione są przy filarach portyku – początkowo było ich 26, ale niszczycielska furia Totmesa III spowodowała, że większość rzeźb, porozbijana w mniejsze lub większe kawałki, została porozrzucana po okolicy i teraz składają je z powrotem członkowie polskiej misji archeologicznej. Rzeźby z wizerunkiem Hatszepsut - całe figury, lub tylko ich części - znajdują się także na pozostałych poziomach. W środkowej części, do której wchodzimy między filarami portyku, na skrzydłach wybudowano dwie kaplice – z lewej jest to niewielka świątynia poświęcona ulubionej przez Hatszepsut bogini miłości Hathor, z prawej – mroczne pomieszczenie dedykowane Anubisowi. To najprawdopodobniej tutaj przeprowadzono proces mumifikacji ciała królowej.

Jak wszyscy, zatrzymujemy się przed malowidłami, ukazującymi zorganizowaną przez Hatszepsut wyprawę do tajemniczej krainy Punt i oglądamy szczegółowo przedstawione efekty tej ekspedycji, zachwyceni doskonale zachowanymi kolorami hieroglifów i obrazów.

 

Dygresja dla wykształciuchów: Raj za rogiem Afryki

 

Powrót z krainy Punt

 

Posąg Horusa Prezentacja ta przedstawia sobą coś w rodzaju komiksu, ukazującego przybycie statków do miejscowości, gdzie stoją wyraźnie afrykańskie chaty, potem ładowanie towarów na łodzie, na koniec procesję przed obliczem królowej z przywiezionymi produktami, a nawet żywymi zwierzętami.

Wśród malowideł, hieroglifów, całych i porozbijanych posągów, przepięknych figur przedstawiających siedzącegoTu miałem pracować.... 40 lat temu... sokoła – Horusa, między tłumami turystów i ofiarowujących swe usługi (za bakszysz…) luksorczyków dostrzegam zwyczajne, drewniane drzwi z urzędową tabliczką, informującą, że tutaj ma swą siedzibę polsko-egipska misja archeologiczna w Świątyni Hatszepsut. Z niejakim wzruszeniem cofam się w myślach o 40 lat…

Profesora Kazimierza Michałowskiego poznałem na drugim roku studiów w Warszawie, w 1967 r. Prowadził wtedy wykłady z historii sztuki Starożytnego Wschodu. Wysoki, szczupły, żeby nie powiedzieć – chudy, siwy, z niewielkim zupełnie białym wąsikiem, nie wiem czemu przypominał mi brytyjskiego lotnika, lub wiktoriańskiego dyplomatę. Był stary, okropnie stary i okropnie ważny, także i tą swoją starością. Szacunek, jaki budził we mnie, wówczas 19-letnim, miał w sobie coś z kultu. Nie wiem, czy był najwybitniejszym współczesnym archeologiem, dla mnie był. Oczywiście, do zajęć z profesorem przygotowały nas panie, kierujące katedrą egiptologii, znaliśmy na pamięć jego życiorys i listę osiągnięć, wśród których odkopanie wczesnochrześcijańskiej katedry koptyjskiej w Faras i odnalezienie świątyni Totmesa III w Deir El-Bahari były odkryciami o randze światowej. Ale rzecz jasna była jeszcze praca nad rekonstrukcją świątyni Hatszepsut, odnalezienie rzymskiej dzielnicy z amfiteatrem w Aleksandrii, kierowanie akcją ratowania zabytków, zagrożonych zalaniem po wybudowaniu tamy asuańskiej, w tym świątyni w Abu Simbel, jeszcze przedwojenne prace w Edfu… Był profesor wicedyrektorem Muzeum Narodowego w Warszawie i tamtejsza ekspozycja egipska musiała nam być znana jak pacierz. Kierował katedrą archeologii śródziemnomorskiej na naszym uniwersytecie, a nawet był twórcą tego pojęcia, przed nim nieistniejącego – specjaliści od Egiptu i „klasycy” od Grecji i Rzymu nie współpracowali przedtem ze sobą. No i był, oczywiście, założycielem i dyrektorem polskiej stacji archeologicznej w Kairze, z oddziałem „misyjnym” w świątyni Hatszepsut.

Zajęcia prowadził w gmachu historii. Wykłady z historii sztuki polegały na przeglądaniu dziesiątek zagranicznych książek z ilustracjami, uczeniu się niemal na pamięć jedynej w owym czasie polskiej książki o sztuce Egiptu, oczywiście autorstwa profesora – Nie tylko piramidy, świetnie zresztą napisanej, sporadycznie także na oglądaniu przezroczy z wykopalisk.

Profesor wraz z żoną Krystyną mieli dom w Podkowie Leśnej, ja mieszkałem w Milanówku, więc poniekąd byliśmy sąsiadami, ale o tym, gdzie mieszkał, dowiedziałem się dopiero po studiach. Egzamin z historii sztuki był jednym z najbardziej stresujących w całym moim studenckim życiu, ale po prostu nie mogłem go nie zdać. Naprawdę się przejąłem, a profesor podpisując indeks, powiedział mi komplement o dość dwuznacznej jakości:

- Wie pan, od wielu lat mężczyzna nie dostał u mnie piątki z historii sztuki…

Z tej piątki byłem dumny przez wiele lat, chyba nawet jestem dumny do dziś. Jeszcze trzy oceny na tych studiach pamiętam jako wyjątkowo satysfakcjonujące: piątkę z egipskiego klasycznego u Ireny Pomorskiej, dlatego że wystawiona była w dniu 6.6.66 z komentarzem, że ustawa nie przewiduje stawiania szóstek, piątkę z historii Egiptu, też u Pomorskiej, bo żeby zdać ten egzamin, musiałem się nauczyć z francuskiej, 500-stronicowej publikacji, a nie znałem wtedy francuskiego i… tróję z historii Starożytnego Wschodu, wystawioną mi z łaski przez „Rudiego” – profesora Rudolfa Ranoszka po pięciogodzinnym egzaminie.

Popiersie Profesora w ogrodach Muzeum KairskiegoU Michałowskiego miałem jeszcze przez trzy lata seminarium archeologiczne, zaliczane bez stopni, które odbywało się wspólnie dla egiptologów i archeologów, już mocno specjalistyczne, na którym profesor beształ swoich asystentów jak uczniaków, jeśli tylko cokolwiek nie było przygotowane jak się należy; jeden nawet za pomylenie slajdów dostał po głowie grubym tomiskiem. Michałowski swoim pracownikom (od stopnia magistra wzwyż) mówił po imieniu, ale studentom zawsze na pan… Przez ostatnie dwa lata dostawałem stypendium naukowe, które w zasadzie dawało mi możliwość pozostania na uczelni w charakterze asystenta na egiptologii. Przy ostatnim zaliczeniu na archeologii profesor rzucił tak niezobowiązująco:

- Wie pan, mamy w Stacji wolne miejsce dla egiptologa, może by się pan przejechał choć na rok do Egiptu, do świątyni Hatszepsut? Jak pan obroni pracę, oczywiście…

Obiecałem, że się zgłoszę, jak tylko obronię i jeśli się zdecyduję.

No, to się zgłosiłem. Trochę późno, niestety. Stary, jak go nazywali w katedrze, nie żyje już od blisko 30 lat. Stary, mój Boże… Jak go poznałem, miał o dwa lata więcej, niż ja teraz. Spotkaliśmy się dopiero tutaj, w Egipcie, i to pośrednio: od 2008 r. w ogrodzie Muzeum Egipskiego w Kairze stoi popiersie profesora…

Był gwiazdą, jak na tamte czasy. Biegle mówił kilkoma językami, Francuzi mieli go niemal za swego, bo przed wojną uczył się wykopalisk u najważniejszych. Pisały o nim wszystkie gazety, raczkująca wówczas telewizja robiła z nim wywiady i gdyby był wtedy „Discovery Channel”, a Polska nie była za żelazną kurtyną, pewno byłby takim celebrytą, jak dziś Zahi Hawass. Jakoś tak mi się ten egipski archeolog co i raz przypomina, a teraz w kontekście Michałowskiego, bo przecież właśnie w tej okolicy szef egipskich zabytków pokazywał się bardzo często.

 

Dygresja dla wykształciuchów: Indiana Jones egiptologii

 

 Meleksem zjeżdżamy spod świątyni na parking. Jeszcze ostatni rzut oka na dolinę Deir El Bahari – po prawej stronie wyraźnie widać miejsce, gdzie znajduje się słynna skrytka DB 320, miejsce, gdzie znaleziono kilkadziesiąt mumii faraonów. I ząb Hatszepsut. Obok wejścia do grobowca widać wyraźnie wąską perć, prowadzącą przez grzbiet dżebla do Doliny Królów. Nie wygląda na trudną, na grani majaczą dwie sylwetki turystów. Ciekawe, jak się tam dostali, bo poruszanie się tu luzem jest zabronione. Przeciskamy się przez handlarzy i wsiadamy do autobusu. Do Doliny Królów mamy tylko kilka minut drogi.

Bilet do Doliny KrólówSłońce już przeszło na stronę Pustyni Zachodniej i za chwilę zniknie za urwiskiem. Kolejny raz ta sama procedura: aparaty trzeba zostawić w autokarze, bilety, bramka antyterrorystyczna, sala wejściowa, przejazd wózkiem akumulatorowym przez skrawek pustyni. Abdul prowadzi nas w pobliże wejścia do grobu Tutanchamona i umawia się, że każdy teraz będzie sobie zwiedział indywidualnie. Mamy pół godziny i bilet, upoważniający do wejścia tylko do trzech grobowców. Tutanchamon nie wchodzi w grę – za niego trzeba zapłacić osobno 100 funtów, no i czasu będzie za mało.

Nie wolno robić zdjęć i to jest kompletnie niezrozumiałe. Że we wnętrzu nie można, zwłaszcza z fleszem, to jasne, ale z zewnątrz, w dolinie? Abdul tłumaczy nam, że to dlatego, iż turyści, zwłaszcza rosyjscy, nie przejmowali się zakazem fotografowania wewnątrz grobowców, a jak im zwracano uwagę, to mówili, że nie panimajut… No, to teraz już nie ma czego nie rozumieć, zapreszczeno sawsiem i koniec. Mało mnie to przekonuje. I nie jest tak, jak w Kaplicy Sykstyńskiej, gdzie remontujący ją Japończycy zastrzegli sobie wyłączność na sprzedaż reprodukcji obrazów, więc zależy im, żeby turyści kupowali widoczki, a nie robili je sami. Tu mogę kupić tylko papirus z Nefretete.

Dolinę Królów, jako najsłynniejszą nekropolę starożytności, wymyślił architekt Ineni i podpowiedział Totmesowi I, ojcu Hatszepsut. I właśnie Totmes jako pierwszy z faraonów w 1492 r. p.n.e. został tu pochowany, potem do jego grobowca włożono ciało córki, ale w wiele lat po śmierci ich rozdzielono. Dziś są znów razem, w Sali Mumii Muzeum Egipskiego w Kairze. Być może wybrano to miejsce dlatego, że nad doliną głęboko wciętą przez erozję w masyw wapiennych skał Wzgórz Tebańskich dominuje Ta-Dehent, szczyt (dziś: al Kurn), przypominający kształtem piramidy Starego Państwa. Ogółem są tu 63 grobowce królów z XVIII, XIX i XX dynastii, członków ich rodzin i wysokich dostojników, oraz 20 budowli nieukończonych. Znakomita większość jest niedostępna dla zwiedzających. Przekonujemy się o tym natychmiast, gdy mówimy przewodGrobowiec Ramzesów V i VInikowi, że chcemy zobaczyć najpiękniejszy ponoć pod względem dekoracji i zarazem najdłuższy grób faraona Seti I.

- Zamknięty od 13 lat – mówi Abdul – otwierają tylko dla VIP-ów, jak ich tu przywiezie żona Mubaraka. A ty nie jesteś żoną Mubaraka – mówi do mnie – zresztą sam się przekonaj, to zaraz obok.

Idę się przekonać, no i w efekcie rzeczywiście musimy szukać czegokolwiek innego. Do Ramzesa II za daleko i za wysoko, nie zdążymy, zresztą Ozyrys wie, czy go nie zamknęli, jako że informacje o tym co jest, a co nie jest dostępne, które mamy na ulotce z recepcji, natychmiast okazują się nieaktualne. Wchodzimy więc do długiego grobowca Ramzesów V i VI z XII w. p.n.e., oznaczonego numerem KV 9. Tym razem to KV nie odnosi się do Köchelverzeichnis – katalogu dzieł Mozarta, opracowanego przez Köchla, tylko do skrótowca od angielskiego Kings’ Valley, Dolina Królów. Znudzony strażnik w beżowej galabii biurowym dziurkaczem kwituje na naszych biletach zaliczenie jednego z trzech przysługujących nam grobów. Długi korytarz schodzi niezbyt stromo w głąb zbocza góry, jest ciasno, duszno i dość klaustrofobicznie, mimo że wnętrze od lat jest oświetlone elektrycznie. Po obydwu stronach przepiękne hieroglify i kolorowe malowidła, oddzielone od zwiedzających szybami. Ich treścią są opisy życia pozagrobowego, jakie czeka zmarłego faraona, gdy jego dusza połączy się z Ozyrysem. Grobowiec podobno nie był jeszcze całkiem skończony, kiedy trzeba było pochować tu Ramzesa V, jako że ten wnuk wielkiego Ramzesa III panował zaledwie 5 lat. Po nim na tronie zasiadł jego stryj, Ramzes VI, ale i on nie narządził się specjalnie, i kiedy po 8 latach panowania trzeba go było pochować, wykorzystano grobowiec bratanka, tylko trochę go rozbudowując. Modły hieroglificzne więc odnoszą się do obu pospiesznie chowanych Ramzesów. Oglądamy te po prawej stronie, dochodzimy do pustej (ale również przepięknie ozdobionej) komory grobowej, po czym wracamy tą samą drogą, przyglądając się malowidłom po drugiej stronie. Nie zapamiętuję nic. Tłoku nie ma, ale nie można się zatrzymywać, podobno we wnętrzu nie wolno przebywać dłużej niż 5 minut. Jesteśmy na pewno z kwadrans, strażnik tego oczywiście nie sprawdza, ale w sumie nie ma się co targować o kilka chwil. Albo trzeba by tu spędzić znacznie więcej czasu i mając jakiś dobry przewodnik, szczegółowo przyjrzeć się tekstom i rysunkom, albo pięć minut wystarczy na ogólne wrażenie. A ogólne wrażenie jest takie, jakbyśmy znów byli w kiepskim muzeum z ładnymi, choć nieopisanymi eksponatami.

Grobowiec Ramzesa IWychodzimy, trochę na chybił-trafił znajdujemy (nie od razu…) kolejny dostępny grobowiec o numerze KV 16, znów jest to Ramzes, ale wcześniejszy, z numerem pierwszym, założyciel XIX dynastii, z samego początku XIII w. p.n.e. Strażnik używa dziurkacza, jesteśmy prawie sami, pojedynczy turyści właśnie opuszczają grobowiec. Czemu nie nagrywamy tego wszystkiego na telefonie komórkowym? Światła jest dość… Tutaj korytarz jest znacznie krótszy, ale ostrzej schodzi w głąb i doprowadza do przestronnej komory grobowej, w której środku znajduje się nieco zniszczony sarkofag z różowego granitu. Gdy go znaleziono, był pusty, grób obrabowany, a mumia królewska – zresztą w doskonałym stanie odnalazła się... u prywatnego kolekcjonera w kanadyjskim Toronto. Pokazywana najpierw w muzeum w Niagara Falls, potem zakupiona za 2 miliony dolarów przez muzeum w Atlancie w Stanach Zjednoczonych, została w 2003 roku zwróZmierzch zapada nad Doliną Królówcona Egiptowi i dziś za 100 funtów można ją obejrzeć w Muzeum w Kairze.

Na zewnątrz robi się szarawo, nadal jest duszno, wycieczki nie możemy znaleźć, chyba zrobiło się późno i nasze pół godziny zwiedzania już się skończyło. Trzeciego grobu nie zdołamy tym razem obejrzeć. Wciskamy się do odjeżdżającego w stronę wyjścia wózka akumulatorowego i dojeżdżamy do hali recepcyjnej, gdzie z wielkim trudem przeciskamy się między kilkudziesięcioma handlarzami. Znów nie umiem powiedzieć, co sprzedają w tych mini-sukiennicach, pewno to co zawsze, ale nie dają nam szansy, żeby skorzystać z ich usług, bo jedynym rozsądnym sposobem reakcji na nagabywanie jest odejście bez pożegnania.

W autokarze czekamy dłuższą chwilę na dwóch chłopaków, którzy najwidoczniej zawzięli się, żeby w pełni wykorzystać nie tani w końcu wstęp: trzygrobowy bilet kosztuje 80 funtów, czyli 40 złotych… Robi się pustawo, autokary jeden po drugim odjeżdżają, kasy już zamknięte, handlarze zamykają budy i też zbierają się do domów. Nad Tebańskimi Wzgórzami przeciąga wiatr, dolinę niedługo okryje mrok, ale na grani dżebla czerwonawo połyskują odblaski zachodzącego słońca. Abdul nerwowo przechadza się koło bramy cmentarzyska. Do dziś mieszkańcy Luksoru za nic w świecie nie zostaną w Dolinie Królów po zmierzchu, za dużo tu duchów ka i ba, które nie zdołały się połączyć z Ozyrysem… Chłopcy wreszcie się odnajdują – od ostatniego z grobowców na parking musieli iść piechotą, bo wózki już przestały kursować.

 

Dygresja dla wykształciuchów: Egipski dziewięćsił

 

Przez jedyny most w okolicy, omijając rozświetlony jeszcze Luksor, wjeżdżamy na drogę w stronę morza. Do oazy w Kenie dojeżdżamy już po zachodzie słońca. Kobiety w czarnych abajach stoją cierpliwie koło osłów, czekając na datki, koło nich kręcą się dzieciaki, mężczyźni w dala, siedzą w sklepiku, w kafejce i przy kasie, zbierającej pieniądze za toaletę. Jedna z naszych turystek robi sobie serię zdjęć z osiołkiem i jego załogą, zagubione w środku pustyni dzieciaki bez kłopotów dają sobie radę z najnowszą elektroniką jej Canona. Dostają za to 10 funtów i trudno opisać, jakie są wdzięczne. W tym momencie widzimy, jak kierowca naszego autokaru, a za nim ktoś z pojazdu, zatrzymującego się za nami, podchodzą do ich matki i dyskretnie wręczają jej duże porcje suchego prowiantu, zabranego rano z hotelu. Kobieta błyskawicznie pakuje je w sakwy, zwisające po obu stronach osiołka. Odjeżdżamy. Dziewczynki machają do obfotografowanej turystki, oaza pustoszeje, osiołki wraz z kobietami odmaszerowują gdzieś poza zabudowania.

W „Reginie” jesteśmy dobrze przed północą, więc spokojnie uzupełniamy płyny kilkoma szybkimi szklaneczkami. Szkoda, że tu wszystko podają w plastyczkach, bo to odbiera płynom 2/3 smaku, którego i tak nie mają zbyt wiele.

 

***

 

Nasz boeing nad HurghadąPrzeszło godzinę drepczemy niemal w miejscu w gigantycznym tłoku, by wejść do hali odlotów, potem drugie tyle czekamy na odprawę. Wreszcie w strefie bezcłowej możemy zjeść niezbyt wykwintny, ale za to drogi lunch, kupić ostatnie pamiątki i spokojnie wejść do samolotu, który tym razem jest wypełniony do ostatniego miejsca. Większość z tych, którzy przylecieli z nami przed tygodniem, teraz także wraca do Polski. Pod skrzydłem widzimy najpierw trochę morza, potem szaro-żółtą pustynię, przeciętą kilkoma paskami autostrad, nie wiedzieć kiedy ucieka Nil i jeszcze przez kilkanaście minut widać coś pośrodku niczego, czyli Egipt z perspektywy odchodzącego za pustynię zachodnią boga słońca Ra.

A potem od wschodu nadszedł zmrok i w Katowicach byliśmy już w nocy, drzemiąc niemal całą drogę, bo było cicho i spokojnie. Te panie, które dały się dobrze zapamiętać w drodze do Egiptu, musiały przez cały tydzień mocno korzystać z opcji all inclusive, bo teraz nawet nie było słychać ich rozmów. Inna rzecz, że na miejscu czekali mężowie i dzieci, więc impreza integracyjna była skazana na dezintegrację. Polarowa kurtka wyszła z plecaka i objęła z powrotem służbę. Był normalny, polski listopad. Życie – anch – musiało biec zwyczajnie dalej i obyśmy żyli wiecznie, anch dżed…

 

 

 Znaki Anch i dżed - oby żył wiecznie...

Dalej

Spis treści