Krzyż Camargue
Krzyż Camargue
Krzyż krucjat

Krzyż krucjat
Krzyż hugenotów

Krzyż hugenotów
Krzyż celtycki

Krzyż celtycki


Krzyż katarski
Krzyż Tuluzki

Krzyż z Tuluzy
Krzyż katarów

Krzyż hańby
Krzyż katarski

Krzyż
katarski 

Krzyż templariuszy
Krzyż Langwedocji

Krzyż langwedocki


Krzyż diabła
Krzyż Sernina

Krzyż Św. Saturnina
Krzyż Albi

Krzyż z Albii
Krzyż Fanjeaux

Krzyż z Fanjeaux
Prouille

Krzyż z Prouille
krzyż z Laure

Krzyż z Laure-Minervois
Krzyż z Perpignan

Krzyż z Perpignan


Maciej Pinkwart

Krzyże Południa

 

Odcinek X – Ametystowe Wybrzeże

 

8 Odcinek I

8 Odcinek II

8 Odcinek III

8 Odcinek IV

8 Odcinek V

8 Odcinek VI

8 Odcinek VII

8 Odcinek VIII

8 Odcinek IX

(Większość zdjęć po kliknięciu powinna się powiększyć. Warto to robić, bo

można tam znaleźć więcej informacji i dodatkowych ilustracji,

które nie zmieściły się w tekście głównym)

Mapa Trasy 

Tak już się nam marzyło to morze, wylegiwanie się na plaży, ciepły piaseczek, szum fal, pluskanie się w ciepłej wodzie. Wydawało się nam, że miejsce Renatka wybrała idealnie: zachodnie wybrzeże Zatoki Lwiej, okolice delty Małego Rodanu, z zapleczem w postaci Camargue, pełnego ciepłych jezior, porośniętego bambusami i wilgotną trawą, z palmami, bananowcami, figowcami… I w sumie się wszystko zgadzało, tylko nie przewidzieliśmy, że w pierwszej połowie lipca będzie rządził wiatr, a Morze Śródziemne zamieni się w Ocean Lodowaty. Przynajmniej dla mnie.

MewaAle nie tracimy nadziei. 8 lipca 2014 wieczorem, we wtorek, idziemy na rozpoznanie kurortu Le GrauMapa Grau du Roi.

 

7 Nasza mewa z oczami mordercy 

 

Nazwę miasta trudniej nam zapamiętać, niż nazwę hotelu Miramar, pewnie dlatego, że grau to jest wyraz mało francuski i po oksytańsku oznacza ujście, wodne połączenie jeziora lub kanału z morzem. Czasem sam kanał. Jakby się wznieść, razem z tą mewą, która właśnie okupuje dach nad restauracją koło naszego tarasu i zakrwawionym okiem łypie na naszą kolację, a minę ma taką, żebyśmy myśleli, że jak jej nie damy plasterka kiełbasy to z zaskoczenia wydrze nam serce – to byśmy zobaczyli niezwykłą siatkę stawów, kanałów, piasku, trawy i domów, położonych między Grau a jego metropolią, jaką są znane nam już dobrze Aigues-Mortes.

Bo tak naprawdę to jako samodzielna miejscowość nasz kurort istnieje dopiero od XIX w. Wcześniej był to po prostu port, funkcjonujący w ścisłym związku z odległymi dziś o 6 km Aigues-Mortes. To miasto, uważane za morską stolicę z czasów krucjat Ludwika Świętego, nigdy nie leżało nad morzem i zawsze wykorzystywało system połączeń naturalnych lub sztucznie wykonanych między stawami i odnogami Rodanu a morzem do wyprawiania w świat uzbrojonych krzewicieli wiary. Pod koniec XVI w. połączono odnogę Rodanu kanałem z morzem, co ułatwiło komunikację. W 1725 r. wykopano Kanał Królewski, łączący bezpośrednio Aigues-Mortes z Grau, a dwa lata później wybudowano dwa mola, gdzie mogły cumować duże statki. Ponad sto lat później poszerzono tę drogę wodną, a w samym Ujściu w 1869 r. postawiono latarnię morską.

 

Le Grau du Roi Le Grau du Roi Grau-du-Roi Le Grau du Roi Le Grau du Roi

 

Jeszcze w połowie XIX w. Grau du Roi było tylko niewielką wioską, której mieszkańcy czerpali skromne dochody z rybołówstwa i rolnictwa. Dopiero pod koniec tamtego stulecia szybko rozwijająca się moda na wodolecznictwo, kąpiele morskie i bywanie u wód spowodowała większe zainteresowanie miejscowością, która w 1924 r. otrzymała status stacji klimatycznej i ośrodka balneologicznego.

Jeśli pierwsza wojna oszczędziła miasteczko, to w czasie drugiej poniosło one znaczne straty, głównie w substancji materialnej. Po 1942 r. większość ludności wysiedlono, a Niemcy zbudowali tu system obrony przed inwazją z morza. Wykarczowano wtedy ponad 1000 hektarów upraw (głównie winorośli), tworząc w ich miejscu wielkie pola minowe. Po zniszczeniach wojennych kurort został odbudowany dopiero w drugiej połowie XX wieku i dziś rozwija się coraz bardziej dynamicznie, choć, jeśli zdołałem zaobserwować, obcokrajowców jest tu dość mało – wśród gości zdecydowanie przeważają Francuzi. Coraz więcej osób osiedla się też tu na stałe – Grau ma już ponad 8.300 mieszkańców, prawie czterokrotnie więcej niż zaraz po II wojnie światowej.

Trudno się dziwić: jest tu dość urokliwie, a wieczorny spacer po wąskich i wciąż pełnych ludzi uliczkach pokazuje, że są tu wszystkie atrakcje kurortu i stacji klimatycznej: od kolorowych i tętniących życiem Krupówek po romantyczne promenady nadmorskie. Swój urok ma także znajdujący się tu Port Camargue – drugi co do wielkości francuski port rybacki Morza Śródziemnego.

Snujemy się między promenadą a centrum. Jak prawie zawsze we Francji tam, gdzie bywa dużo turystów, stoi carrousel, który kręci się mimo późnej pory i bawią się na nim dzieci. Obok kolorowo podświetlana fontanna, ale trudno podejść do zrobienia zdjęcia, bo wiatr robi się coraz silniejszy. Dochodzimy do pięknego pomnika na nabrzeżu. Jest to licząca prawie cztery metry wykonana z brązu figura kobiety z rozwianymi włosami, trzymającej za rękę kilkuletnią dziewczynkę. Kobieta osłania dłonią oczy i spogląda w morze. Autorem dzieła, które nazywa się Pomnik Nadziei i zostało w tym miejscu ustawione niedawno, w marcu 2014 r., jest mieszkający obecnie we Francji egipski rzeźbiarz Ali Salem.

Nad kanałem też nie jest specjalnie zacisznie, ale wesoło. Jeden przy drugim cumują tu jachty i małe stateczki, wzdłuż nabrzeża stoją stragany i kioski, z których większość jest właśnie zamykana. Stojąca także nad kanałem nowoczesna (z 1960 r.) arena do walki byków (tutaj też nazywanej tak jak w całym Camargue – wyścigiem, Course Camarguaise) tętni hałasem: niecałą godzinę temu rozpoczęła się tu impreza z udziałem siedmiu byków z trzech manad, czyli stadnin i sześciu matadorów, a właściwie raseteurs, co z biedą można przetłumaczyć jako „golibrodowie”, jako że – przypomnę – korrida prowansalska (a także urządzana na wschodzie Langwedocji i czasem w Katalonii) polega na tym, że należy bykowi pozdejmować ozdoby, umieszczone na rogach i między nimi, a jedyną „bronią”, jaką może dysponować ścigający się z bykiem człowiek, jest spore drewniane narzędzie, podobne do grzebienia.

No, dobrze, rasateurs golą bycze rogi, ludzie krzyczą, byki walą w drewniane bariery, a my idziemy promenadą do domu. Minęła 10 wieczór i zaczyna się ściemniać.

*Le Grau du Roi

Mapa TrasyŚroda, 9 lipca 2014, budzi nas ładną pogodą, ale wiatr przynoszący spore fale i niosący aż na bulwar mnóstwo piasku zniechęca nas do próby kąpieli. Spacer? Tak, i owszem: postanawiamy dojść aż do końca dalekiego mola, na którym widnieje wielka rzeźba, ochrzczona jeszcze wczoraj przez Renatkę morskim diabłem. Na powiększeniu przez teleobiektyw wygląda dość niesamowicie, więc idziemy w tamtą stronę.

Między nadmorską promenadą a ulicą rozciąga się pięknie utrzymany trawnik, na którym rosną pinie dające przyjemny cień i strzyżone cyprysy, wprowadzające odrobinę elementu nostalgii. I bynajmniej nie ma tu tabliczek z napisem „szanuj zieleń!”, bo trawa służy dla ludzi, a nie odwrotnie. Co dzień przed południem zalegała tu w cieniu przynajmniej jedna kolonia dzieciaków, nawet myślałem, że to może zielona szkoła albo plener artystyczny, ale popatrzyłem na kalendarz: w poniedziałek, 7 lipca, zaczęły się we Francji wakacje.

Potem trawniki się kończą i zaczyna się zabudowa kurortowa: hotele, pensjonaty, domki do wynajęcia, bary, kawiarnie i inne atrakcje, a wśród nich największa – coś, co się nazywa Seaquarium, czyli akwarium morskie (czynne 9.30-19.30, dorośli 13,50 €, dzieci 10 €), gdzie prezentowanych jest prawie 200 gatunków morskich stworzeń, a wśród nich m.in. oczywiście rekiny, wielkie płaszczki, żółwie morskie, mureny, ośmiornice, meduzy i ryby o najdziwniejszych kształtach. Robię się chytry i odmawiam zwiedzania. Argumentuję, że za taką sumę to można rybeczkę zjeść, a nie tylko oglądać. Trochę niedoszacowałem, ale ogóle wychodzę na swoje: to znaczy, nie wchodzę…

Jak co środę, przed wejściem na to południowe molo Grau du Roi w Porcie Camargue odbywa się jarmark, ale poza miejscowymi owocami i warzywami nie wzbudza mojego większego zainteresowania; jest mniej więcej taki sam, jak wLe Grau du Roi Nowym Targu, Popradzie, Perpignan czy gdziekolwiek: szwarc, mydło i powidło, przeważnie made in People’s Republic of China

Dochodzimy do rzekomego diabła. Jest to prawie czterometrowa rzeźba Alberta Marchais z 1979 r., zatytułowana Człowiek-ptak. Rzeczywiście, ludzka sylwetka zaopatrzona w skrzydła to bynajmniej nie anioł, tym bardziej nie diabeł, tylko betonowy facet z jednym skrzydłem uniesionym, drugim opuszczonym i czymś w rodzaju (sorry, ale takie mam skojarzenie) płetwy grzbietowej na plecach. Może trochę dziwaczne, ale świetne jako temat Le Grau du Roidla fotografii. W ogóle odnoszę wrażenie, że stopień kultury w jakimś kraju/mieście można mierzyć liczbą obiektów – by tak rzec – niepotrzebnych, służących jedynie celom estetycznym, a nie użytkowym. Do użytkowych zaliczam wszystkie pomniki ku pamięci, dzieła religijne czy reklamowe. A więc im więcej asemantycznych dzieł sztuki, fontann, klombów kwiatowych – tym ciekawej, ładniej i bardziej kulturalnie. Oczywiście, we Francji jest mnóstwo pomników marszałków czy generałów, tablic upamiętniających kombatantów (zwłaszcza działających w Ruchu Oporu w czasie II wojny, co jest zrozumiałym odreagowywaniem pewnych elementów dziejów kraju w tamtym czasie) czy obiektów sakralnych, ale jest też wiele punktów czysto estetycznych. Na to trzeba mieć pieniądze oraz coś w rodzaju przyzwolenia społecznego na takie ich wydawanie. Jak się wydaje, o to ostatnie u nas byłoby szczególnie trudno.

Wieje jak diabli, co ma oczywiście doskonały wpływ na zdjęcia, natomiast kiepski na perspektywę wypoczynku. Zbieramy się z powrotem. Spacer bulwarem zaostrza nam apetyt, ale postanawiamy się wstrzymać z jedzeniem do późniejszego popołudnia. Wracamy do hotelu, wsiadamy w auto i jedziemy przeszło 20 km na zachód, piękną widokowo groblą między morzem a Złotym Stawem (Étang d’Or) do miejscowości Palavas-les-Flots. Po drodze „zmieniamy” departament: nLe Grau du Roiasze Grau-du-Roi leży, podobnie jak Aigues-Mortes, w departamencie Gard, a Palavas – w Hérault.

 

Dygresja dla wykształciuchów - Palavas-les-Flots:

 

Palavas to podobnie jak Grau dawne rybackie miasteczko, związane jednak z pobliskim Montpelier, dla którego było najbliższym portem, a przede wszystkim dostarczycielem ryb na pańskie stoły. Etymologia nazwy miejscowości jest dość skomplikowana, a hipotez kilka. W formie Pavallanum pojawia się już w X wieku, w 1140 nazwę tę zapisuje się jako Palus. To pierwsze pochodzi od żeńskiej formy pava, oznaczającej samicę pawia, gdyż podobno ptaki te występowały dość licznie w tej okolicy. Palus to po oksytańsku płoto, bagno – a tych tutaj także nie brakuje. W XIII w. miasto nazywało się Pavalas, a potem przez metatezę zyskało nazwę Palavas. Flots to fale.

Mimo historyczności tego miejsca, przez wiele lat była to po prostu zapadła dziura, żyjąca z rybołówstwa. W 1744 r. utworzono tu strażnicę morską Redute de Ballestras, mającą na celu ochronę wybrzeża przed ewentualna inwazją z zewnątrz (w 1710 r. flota angielska wylądowała w pobliskim Sète). Armaty umieszczonej w reducie użyto tylko raz, w 1843 r.: kiedy zauważono, że w stronę ujścia rzeki Lez żegluje samotna arabska feluka. Pocisk chybił, łódź zawróciła i tak przydatność twierdzy się potwierdziła. Potem przerobiono ją na wieżę ciśnień, a obecnie mieści się tu muzeum rysownika i satyryka Alberta Dubout (1905-1976).

PalavasW połowie XIX w. utworzono tu osobną gminę i wtedy też otrzymała ona nazwę Palavas. W 1841 r. poświęcono tu pierwszy kościół, pod wezwaniem św. Piotra, patrona rybaków. Pod koniec XIX w. dotarła tu moda na kąpiele morskie i zaczęli się pojawiać pierwsi turyści i pierwsze inwestycje komunalne. Niebawem do gminy przyłączono części sąsiednich wiosek, w 1872 r. dotarła tu lokalna linia kolejowa z Montpellier, a w 1928 r. miasto otrzymało nazwę Palavas-les-Flots. Inwestycje odsunęły nieco od centrum tePalavasreny bagien, będące siedliskiem moskitów, których inwazja niekiedy powodowała, że ludzie opuszczali Palavas na całe lato, kiedy roznoszących choroby owadów było najwięcej. Dziś jest to spore miasto, liczące ponad 6 tysięcy mieszkańców, których liczba w ciągu ostatnich stu lat wzrosła ponad sześciokrotnie.

Największym skarbem Palavas są przepiękne i doskonale utrzymane plaże, zaopatrzone w prysznice, toalety i wygodne parkingi. Wiele kąpielisk ma certyfikat Błękitnej Flagi, rozciągają się na długości siedmiu kilometrów, a na przylegających do nich ulicach jest pełno hoteli, pensjonatów i restauracji. Jest też tu lecznicze źródło wody mineralnej (żelazistej, zawierającej też naturalny dwutlenek węgla), noszące imię Joanny d’Arc, a lecznicze walory klimatu wykorzystywane są także przez działający tu od 1917 r. Instytut Św. Piotra, w którym leczone są dzieci i młodzież, cierpiące na rozmaite choroby dziecięce, dysfunkcję narządów ruchu i dolegliwości audiofoniczne.

Główną osią miasta jest wpadająca tu do morza, całkowicie uregulowana rzeka Lez, z którą krzyżuje się kanał, łączący morze z jeziorem Grec. Rzeka jest także traktowana jak kanał komunikacyjny. Na północ od Palavas przepływa kanał Rodan-Sète. Nad brzegami tych wodnych arterii przebiegają też główne szlaki spacerowe.

 

 

Jak zawsze w nowych miejscach nadmorskich, idziemy do portu. Jest jakaś niezwykła poetyka w każdym porcie… Napisałem to i dopiero się Palavaszorientowałem, jaki to banał, jeśli już Krzysztof Klenczon zachwycał się nim w piosence Port to jest poezja… Ale coś w tym jest: człowiek, zwłaszcza homo sovieticus, przez prawie całe życie uwiązany jak pies do budy albo jak średniowieczny rolnik glebae adscripti, w wieku późno dojrzałym uwolniony, z paszportem w domu i traktatem z Schengen za pazuchą (za późno na renesans, jeszcze jest jakaś szansa na oświecenie, czy wątpliwy moralnie postmodernizm…), wcześniej mógł tylko pomarzyć o bezkresnych podróżach patrząc na las masztów w porcie. I to mi zostało do teraz, kiedy to mogę sobie westchnąć na temat tego, ile to mil morskich dzieli mnie od portu w Palavas do, na przykład, Gdyni.

Ale element poniekąd górski także w Palavas znajdujemy: jest to kolejka krzesełkowa, taka jak na Goryczkowej, przewożąca chętnych z jednego brzegu rzeki Lez na drugi. Zainstalowana w 1977 r. przez znaną i u nas firmą POMA, w 2006 r. remontowana, ma dwuosobowe krzesełka oraz takie wysokie kosze, gdzie jeździ się na stojąco i można przewozić towary. Nazywa się to tutaj Transcanal i jest zabawnie reklamowane jako najkrótsza kolej linowa na świecie. Rzeczywiście, długa nie jest – 83 metry, jedzie się jakieś 2 minuty, jeśli się oczywiście wcześniej kupi bilet za 1,20 € (lub 2 € powrotny).

Jak wszędzie, przy nabrzeżu jest mnóstwo sklepików, barów i galerii sztuki. Jedna jest mocno zmyłkowa – to Galeria Gustawa Courbeta (1819-1877). Ten znakomity malarz – realista (a także skandalista, kto był w Musée d’Orsay, ten pamięta jego obraz Pochodzenie świata) nigdy nie mieszkał w Palavas, ale bywał tu, gdy mieszkałPalavas w 1854 r. w pobliskim Montpellier, malował tutejsze pejzaże, a w Musée Fabre de Montpellier jest kilka jego prac. Galeria, uruchomiona w 1997 r. nosi więc jego imię, ale poświęcona jest sztuce współczesnej. Wstęp wolny.

Na końcu mola, ale po drugiej stronie kanału oglądamy – na razie z daleka - pomnik Rybaka, odsłonięty podczas lipcowych Dni Morza w 2003 r. Jego autorem jest Gil Orengo (ur. 1933). Bliżej centrum znajduje się dawna wieża ciśnień, zaopatrująca Palavas w wodę w latach 1943-1997. Potem poddana renowacji, została przekształcona w wieżę obserwacyjną, w której górnej części, wznoszącej się 45 m nad ulicą, znajduje się obrotowa restauracja panoramiczna, oddana do użytku w 2000 r. Nad wieżą wznosi się jeszcze przeszło 30-metrowa iglica anteny. Za 2 € można wjechać na pierwszy poziom widokowy. Drugi jest zarezerwowany dla gości restauracji.

Na lewą stronę rzeki przechodzimy tradycyjnie, mostem i idziemy do niewielkiego kościoła pod wezwaniem św. Piotra. Zbudowany w obecnym kształcie w 1896 r. ze składek publicznych w miejscu zniszczonej pierwszej świątyni, starszej o pół wieku, ma charakter neoromański i bardzo proste wyposażenie wnętrza. Zwraca uwagę relikwiarz św. Florencji, chrześcijanki z początków IV w., która poniosła męczeńską śmierć w czasie prześladowań za czasów cesarza Dioklecjana, w położonej niedaleko Sète miejscowości Agde. Ciało świętej przedstawione jest w postaci leżącej woskowej figury. Kościół jest w samym centrum miejscowości. Na tym samym niewielkim placyku znajduje się restauracja, sklepy i punkty usługowe – tuż przed drzwiami świątyni, które są gościnnie otwarte. Funkcje duchowe i jak najbardziej fizyczne są z sobą w doskonałej symbiozie.

Wracamy do Grau-du-Roi. Nocleg w hotelu Miramar. Słońce zachodzi przed 22.00.

Palavas Palavas Palavas Palavas

*

 

10 lipca 2014, w czwartek, mamy na celowniku ostatnie z dużych i historycznych miast Langwedocji, położone 40 km na północny zachód Nîmes. Droga niedaleka – ok. 40 km – prosto jak strzelił skrajem Camargue z jego charakterystycznym, pustynno-bagiennym krajobrazem. Jednak już od Aimargues zabudowa gęstnieje, a do Nîmes wjeżdża się jak do metropolii. Ale oznakowanie jest dobre, kierujemy się za drogowskazami do centrum, a potem do parkingu nazywającego się tak, jak najbardziej znany zabytek miasta – Arena.

Na 161 kilometrach kwadratowych powierzchni mieszka w Nîmes przeszło 140 tysięcy osób. Doskonałe położenie na skrzyżowaniu dróg z północy na południe (Lyon – Barcelona) i ze wschodu na zachód (Marsylia – Bordeaux) stanowiło w przeszłości gwarancję rozwoju, a dziś zapewnia miastu znakomitą komunikację (stacja TGV, autostrady A-9 i A-54, kilka dróg krajowych, lotnisko), a przez to – spory ruch turystyczny.

NimesParkujemy koło areny rzymskiej, oczywiście pod ziemią, a dokładniej – pod Place de la Liberation. Po wyjściu z parkingu wita nas dostojna marmurowa fontanna, ustawiona tu 1 lipca 1851 r., wspólne dzieło słynnego rzeźbiarza Jamesa Pradiera i architekta Charlesa Questela. Jak to często bywało w XIX w. we Francji, rzeźba ma charakter alegoryczny i mocno związany z historią miasta: środkowa figura stojącej kobiety symbolizuje całą miejscowość, a postacie siedzące – dwóch mężczyzn i dwie kobiety – to alegorie czterech źródeł wody, którym Nîmes zawdzięcza rozwój; każde jest podpisane oznaczeniem łacińskim. Są to: Źródło Nîmes, główne źródło zaopatrujące kolonię rzymską (Nemausa), rzeka Gardon (albo Gard, rzymskie Vardo), źródłoNimes Eure, położone na północ od Nîmes, skąd Rzymianie poprowadzili akwedukt do miasta (dziś słynny Pont du Gard, rzymskie Ura) oraz nieodległa rzeka Rodan (Rhodano).

Mijamy XIX-wieczny Pałac Sprawiedliwości, rozbudowany przez architekta Gastona Bourdona w 1836 roku z budynku o kilkadziesiąt lat młodszego. Ciekawy styl klasycystyczny z koryncką fasadą i nawiązującymi do greckiego antyku rzeźbami Paula Colina w tympanonie każe zadać pytanie, po co tak wystawny gmach sądu w mieście, które jest tylko stolicą departamentu Gard. I odpowiedź tkwi zapewne w historycznej tradycji i ambicjach Nîmes.

Miasto powstało około VI w. p.n.e. założone przez wędrujące z Europy Środkowej celtyckie plemiona Wolków Arekomików, którzy osiedlili się w miejscu, zamieszkałym już co najmniej od czasów neolitycznych, o czym świadczy przeszło dwumetrowy menhir, usytuowany w dzielnicy Courbessac w pobliżu lotniska, datowany na ok. 2500 lat p.n.e. W -218 r. przez osadę Wolków przeszły wojska Hannibala (ze słynnymi słoniami), zmierzające do Italii drogą w kierunku Alp. Plemiona galijskie utrzymały się tu do -120 r., kiedy to miasto poddało się Rzymianom bez walki. Wkrótce potem cesarz Oktawian August w -27 r. utworzył tu pod wodzą swojego zięcia Markusa Agrypy kolonię wojskową, którą nazwano Nemausa. Było to przejęcie dawniejszej nazwy celtyckiej Nemausus, co z kolei według legendy miało pochodzić od imienia jednego z synów herosa Herkulesa, a w rzeczywistości pewno wzięło się z celtyckiego nem, oznaczającego miejsce kultu. W starooksytańskim języku miasto już w średniowieczu zyskało formę Nim.

NîmesOd I w. p.n.e. Nîmes przeżywa okres wyjątkowej prosperity. Powstają świątynie, budynki wojskowe i cywilne, umocnienia obronne, efektowny akwedukt doprowadzający wodę z gór położonych na północy, amfiteatr… Przez miasto w -117 r. zostaje poprowadzony odcinek słynnej drogi Via Domitia, łączącej Italię z Hiszpanią. Liczbę ludności Nîmes i okolic w I w. n.e. różne źródła szacują na 20-60 tysięcy mieszkańców. Sprawy zmieniają się na gorsze w III i IV w., kiedy to Rzymianie zaczynają faworyzować pobliskie Arles w Prowansji, a Nîmes podupada. Chrześcijaństwo pojawia się w 287 r. za sprawą świętego Baudille, który osiada tu z żoną, zostaje pierwszym apostołem Nîmes, ale wkrótce ponosi męczeńską śmierć z rąk pogan.

W 413 r. Wizygoci zajmują Nîmes, które staje się częścią ich królestwa ze stolicą w Tuluzie, ale wchodzi w skład chrześcijańskiej Septymanii – związku siedmiu miast, będących siedzibą biskupstw, do którego poza Nîmes należą Elne, Narbona, Agde, Lodève, Bèziers i Maguelone. W 472 r. Wizygotów na krótko wypierają Wandalowie. W 672 r. ze wsparciem Franków wybuchło w Nîmes powstanie antywizygockie, które skończyło się porażką, ale kres panowaniu Wizygotów położyli Saraceni, którzy w 719 r. zajęli Nîmes. Byli najlepszymi z okupantów: respektowali wszystkie miejscowe prawa, zachowali władzę cywilną miejscowych hrabiów i kościelną – miejscowych biskupów. W 754 r. Nîmes zostało opanowane przez frankońskiego hrabiego Radulfa, a w 892 r. stało się częścią hrabstwa Tuluzy, później podlegało Trensavelom - wicehrabiom Albi i Carcassonne, od 1181 znów stało się lennem Rajmundów z Tuluzy.

W czasie krucjaty katarskiej jednolicie chrześcijańskie Nîmes uniknęło zniszczeń, a w 1226 r. złożyło hołd królowi Francji Ludwikowi VIII, formalnie przyłączając się do krucjaty. Ucierpiało mocno w czasie wojny stuletniej w XIV i XV w., w XVI w. zostało opanowane przez hugenotów, którzy po odwołaniu edyktu nantejskiego w większości opuścili miasto.

Po protestantach z Nîmes został pewien wynalazek, który – jak się okazuje – w pewnej dziedzinie podbił świat. Otóż pod koniec XVIII w. większość mieszkańców pracowała w przemyśle tekstylnym, produkując przede wszystkim tkaniny bawełniane w tzw. splocie ukośnym, nazywane tutaj serge de Nîmes, serża z Nîmes. Największymi producentami bardzo wytrzymałych tkanin i eksporterami zarazem – byli przedstawiciele rodziny André z Nîmes. Wraz z emigrantami protestanckimi tkanina owa trafiła do Ameryki, gdzie fabryka zarządzana m.in. przez firmę Levi Straussa pod koniec XIX zaczęła z tkanin tych produkować najpopularniejsze spodnie świata – dżinsy. Materiał, z którego się owe spodnie produkuje, dziś nazywany dżinseNimesm – naprawdę nazywa się denim – czyli de Nîmes.

A słowo dżins – jeans – wywodzi się stąd, że pierwsze spodnie z materiału serge de Nîmes wyprodukowano we włoskiej Genui, która po francusku nazywa się Gênes, a wymawia się – dżins.

Jednakże odnosi się wrażenie, że wszystko to, co działo się w Nîmes po epoce antyku, choć widoczne, jest dla miasta mniej ważne. A z czasów rzymskich najważniejsza jest arena. No to idziemy do areny. Przyjemność duża, cena niemała: 11,5 € bilet normalny, 9 € ulgowy i za tę cenę można zwiedzać poza arenami jeszcze dwa inne zabytki (Maison Carrée i Tour Magna). Sama arena 9 €, w koszt wchodzi wypożyczenie audioprzewodnika. Międzynarodowa prasa za free.

Amfiteatr jest naprawdę wielki: 133 m długości, 101 m szerokości, 2 piętra i 21 m wysokości, 60 arkad. Wewnętrzna arena ma 68 x 38 m. Mogło się tu pomieścić 24.000 widzów, w 34 rzędach trybun, podzielonych na cztery strefy, jako że na imprezach publicznych obowiązywało coś w rodzaju apartheidu – rozmaite klasy społecznie miały osobne miejsca. W czasie spektaklu wszystkie arkady parteru pozostawały otwarte, co pozwalało na szybkie i bezpieczne opuszczenie amfiteatru w razie niebezpieczeństwa.

NimesBudowla powstała stosunkowo późno – pod koniec I w. n.e. - i reprezentuje dość rozwinięty styl architektoniczny, co widać nawet z zewnątrz: wszystkie arkady oddzielone są pięknymi toskańskimi kolumnami, a ich łuki są starannie wypracowane. Zwraca uwagę umieszczona od strony Pałacu Sprawiedliwości rzeźba, przedstawiająca legendarnych założycieli Rzymu, Romulusa i Remusa, karmionych przez wilczycę, która jest – w przeciwieństwie do znanego symbolu rzymskiego – odwrócona głową do dzieci.

NimesArena jest doskonale zachowana – zwłaszcza jak na swoje burzliwe dzieje. Po tym, jak chrześcijaństwo stało się pod koniec IV w. religią panującą w imperium rzymskim, w 405 r. walki gladiatorów zostały zakazane jako widowisko niemoralne i okrutne. Gdy Nîmes opanowali Wizygoci, amfiteatr przekształcono w twierdzę: zabudowano arkady, wzniesiono kilka wież obronnych, wykopano fosę, wystawiono zewnętrzne mury obronne. Nieco później budowla zyskała miano „Zamek rycerzy areny”, a w średniowieczu w obrębie amfiteatru powstało osobne miasteczko dysponujące dwoma kościołami, 220 pomieszczeniami mieszkalnymi (zbudowanymi z kamieni, pochodzących z rozbiórki trybun) i wewnętrznymi umocnieniami obronnymi. Można sobie wyobrazić warunki sanitarne w owym miasteczku…

O restauracji zabytku zaczęto mówić już na początku XVI w., kiedy to Nîmes wizytował król Francji Franciszek I, który obiecał nawet na ten cen specjalną dotację, jednak śmierć monarchy zatrzymała tę inicjatywę. W efekcie prace rozpoczęto dopiero pod koniec XVIII w., a w wieku XIX doprowadzono do końca i przywrócono amfiteatrowi jego funkcję użytkową, organizując tu od lat 60-tych XIX w. walki byków. Obecnie, poza corridami, odbywają się tu koncerty i duże spektakle teatralne. Występowali tu m.in. Miles Davis, Dizzy Gillespie, Ray Charles, Tina Turner, Stevie Wander, Björk, Elton John, Phil Collins, zespoły Depeche Mode, The Police, czy Texas. Kilka piosenek z albumu grupy Dire Straits On the night zostało zarejestrowanych właśnie na arenie w Nîmes.

NimesPrzed amfiteatrem stoi najczęściej fotografowany pomnik w mieście: figura, przedstawiająca francuskiego (choć urodzonego w Niemczech) torreadora Christiana Montcouquiola, zwanego Nimeño II. Urodzony w 1954 r. szybko zyskał sławę i rozgłos, uważany też był za mistrza w swoim fachu, niezwykle odważnego, a nawet brawurowego. Walczył, oczywiście, w korridach typu hiszpańskiego, a więc takich, które kończą się zabiciem byka. W 1989 r. w Arles drugi byk z którym walczył, o imieniu Pañolero – wygrał. Oczywiście wygrał tylko z Nimeño, bo potem i tak poszedł pod nóż. Torreador został przebity rogiem, uszkodzeniu uległy liczne narządy wewnętrzne, wiele dni przebywał w śpiączce, ale ku zdziwieniu operujących go lekarzy w Marsylii – przeżył. Po przeszło roku odzyskał częściowo władzę w nogach i jednej ręce – druga pozostała sparaliżowana i wszystko wskazywało na to, że do końca życia już pozostanie kaleką. Co więcej – paraliż lewej ręki uniemożliwiał trzymanie mulety – i grę na gitarze, której matador był wielkim entuzjastą. Takie perspektywy na dalsze życie były tak sprzeczne z jego charakterem, że w 1991 r., w wieku 37 lat Nimeño powNimesiesił się w garażu swego domu w Caveirac koło Nîmes.

 Pomnik odsłonięto w 1994 r. Jego autorką jest urodzona w Paryżu w 1958 r. rzeźbiarka Serena Carone. Figura ma 2,10 m wysokości i w Nîmes jest czymś w rodzaju fetysza: jak to zwykle w przypadku takich rzeźb bywa, żądni błogosławieństwa dla własnych mocy witalnych podążają ręką w kierunku dość dobrze uwidocznionych męskich cech matadora, które wskutek tego już świecą się jak złoto, zwolennicy i przeciwnicy krwawej korridy manifestują przed pomnikiem, któremu też się przy okazji dostaje – zwolennicy wywieszają na nim flagi, przeciwnicy oblewają go czerwoną farbą…

Z górnej kondygnacji nimeńskiego amfiteatru widać całe rozległe miasto (podobno dwudzieste pod względem wielkości w całej Francji) z mnóstwem zabytków. Jest parę punktów obowiązkowych, ale jak zawsze największą frajdę sprawia mi włóczenie się po starówce bez specjalnego programu i oglądanie tego, co ciekawe i akurat „nawinie się” przed oczy.

Wędrujemy najpierw z powrotem przez przyjemny i pełen zieleni plac Wyzwolenia, bo za sąsiednim Bulwarem Praskim dostrzegamy ciekawą sylwetkę kościoła. To XIX-wieczna świątynia Świętej Perpetuy i świętej Felicyty, projektowana przez architekta Leona Feuchère’a, której kamień węgielny położył w 1852 r. prezydent Ludwik Napoleon Bonaparte, tuż przed ogłoszeniem się cesarzem. Prace nad budową zakończono w 1864 r. Ładny budynek w stylu typowym dla eklektyzmu II Cesarstwa, przyciąga wzrok wysoką, liczącą 70 metrów dzwonnicą. W górnej części fasady znajduje się potężna figura Chrystusa, jedną ręką wskazującego niebo, drugą – znajdujNimesący się u stóp kielich Odkupienia. Przy pewnej dozie dobrej woli można powiedzieć, że odnaleźliśmy Graala… Autorem rzeźby jest Joseph Félon. Poniżej umieszczone są figury świętych patronek kościoła. We wnętrzu interesujące są XIX-wieczne witraże, obrazy wg szkiców Félona oraz ambona, autorstwa Hoën Bernarda.

8 Ulica Magdaleny

Będąc w amfiteatrze wypatrzyliśmy z góry ciekawą w kształcie romańską wieżę kościelną i teraz dochodzimy do niej ulicą naszej ulubionej Magdaleny, doprowadzającą do Placu Zielnego (Place aux Herbes), na którym między budynkami wznosi się dostojnie Katedra Marii Panny i św. Kastora (chodzi o świętego Kastora z prowansalskiego Apt, nic wspólnego z Kastorem i Polluksem, oczywiście). Pierwszy kościół w tym miejscu został wybudowany podobno na szczątkach rzymskiej świątyni Augusta i poświęcony przez papieża Urbana II w 1096 r. Z tego okresu dobrze widoczna jest fasada główna, ozdobiona ślepymi łukami lombardzkimi z dwoma trójkątnymi frontonami, z których górny zawiera cykl kapitalnych płaskorzeźb przedstawiających sceny ze Starego Testamentu, będących jednymi z najpiękniejszych okazów sztuki romańskiej na południu Francji.

Nimes Nimes Nimes Nimes Nimes

W czasie wojen religijnych XVI i XVII w. świątynia mocno ucierpiała – m.in. zburzona została południowa wieża dzwonnicy. Północna ocalała i służyła jako wojenny posterunek obserwacyjny. W odbudowie i rekonstrukcji nawy kościoła partycypowali miejscowi protestanci. XVII-wieczna rozbudowa gmachu nadała mu wystrój klasycystyczny. Z tej epoki (1669) pochodzi także piękna barokowa kaplica różańcowa, usytuowana za prezbiterium. Ostatnia przebudowa, w pierwszej połowie XIX w. dokonana pod kierunkiem architekta Henri Antoine Révoila nadała wnętrzu katedry rys romańsko-bizantyjski.

Północna wieża, której najwyższa część ma charakter gotycki, wznosi się na 40 m ponad placem. Nawa ma 20 metrów wysokości i 55 m długości.

Warto porównać nieco chaotyczną i niejednorodną stylistycznie katedrę (stolicą biskupią Nîmes zostało już w IV w.) z położonym na pobliskim placu Gabriela Péri kościołem pod wezwaniem św. Baudille’a, który w III w. poniósł męczeńską śmierć podczas ewangelizowania Nîmes. Ta z kolei świątynia, mimo swego antycznego patrona, powstała dopiero w latach 1867-1877 wg projektu architekta Jeana Julesa Mondeta z Bordeaux i jest w całości neogotycka, nawiązująca wprost do katedry Notre Dame w Paryżu – oczywiście w wersji, jaką w XIX w. zrealizował w niej słynny rekonstruktor Eugène Viollet-le-Duc.

Ulicą generała François Perriera idziemy teraz jakieś 300 metrów na zachód. Aż sprawdziłem: to nie jest TEN Perrier od wody mineralnej, tylko tutejszy rodak z Nîmes, wojskowy, który zrobił karierę za czasów II Cesarstwa, był także wybitnym Nimesgeodetą.

Perrier

8 Ten Gral to nie Graal, tylko general... 

 

A nasza woda, którą właśnie teraz we Francji odkryliśmy, jest także stąd, a dokładniej – z Vergéze, położonego 15 km na południowy zachód od Nîmes. Odkrył ją Alfons Granier, którego rodzina była właścicielem źródła Les Bouillens od końca XVIII w. Granier w 1841 r. zaczął pierwszy je eksploatować przemysłowo, ale prawdziwy rozmach produkcji wody mineralnej nadal dopiero Louis Eugène Perrier (1835-1912), urodzony w Domessargues koło Nîmes, wykształcony i praktykujący tutaj lekarz, który – interesując się już wcześniej balneologią – w 1898 r. kupił podupadłe przedsiębiorstwo Graniera wraz ze źródłem Les Bouillens (gotujące się – od wydzielających się tam pęcherzyków dwutlenku węgla) i nadał sprawie odpowiedni impet. Ale zapewne i to działanie skończyłoby się na niczym, bo doktorowi już wkrótce zabrakło środków, gdyby nie spotkanie w 1903 r. z lordem Johnem Harmsworthem, który przyjechał do Francji uczyć się języka. Zamożny Anglik kupił przedsiębiorstwo, zachowując francuską nazwę perrier – bo wydawało mu się zabawne, żeby Brytyjczyk sprzedawał francuską wodę Francuzom, o których sądzono, że pijają tylko wino. A że był – jak to Anglik – rozmiłowany w gadżetach, wymyślił jeszcze specjalny, oryginalny kształt butelek, w których perriera sprzedawano – podobno czerpiąc inspirację z kształtu indiańskich maczug, których używał podczas codziennych ćwiczeń gimnastyki rehabilitacyjnej (po wypadku samochodowym był częściowo sparaliżowany).

Moda na perriera zaczęła się bardzo szybko. Już w 1905 r. pierwsze butelki mineralki spod Nîmes pojawiły się na stole w Buckingham Palace, Anglicy wywozili je do Indii, gdzie zapewne używali perriera do rozcieńczania whisky. Potem do francuskiej wody przekonali się Francuzi – i Amerykanie, gdzie w latach 70. XX w. perrier zajął 80 % rynku importowanych wód mineralnych. Trudno było się oprzeć wymyślonemu jeszcze przez Harmswortha sloganowi reklamowemu: Perrier – szampan wśród wód stołowych… W 1992 r. fabrykę wody perrier i całość jej dystrybucji przejęła szwajcarska korporacja Nestlé.  Dziś w 140 krajach świata sprzedaje się ponad miliard butelek perriera rocznie.

Ale tak naprawdę uroki wody, powstałej w głębi ziemi 150 milionów lat temu, jako pierwszy podobno docenił Hannibal, stacjonujący w -218 r. koło Nîmes, który zalecał swojej armii picie bąbelkoNimeswego napitku dla orzeźwienia. Pierwsze zabudowania o charakterze spa wybudowali koło źródła perriera żołnierze Juliusza Cezara…

No, więc idziemy ulicą NIE TEGO Perriera do drugiego spośród najważniejszych zabytków Nîmes – Kwadratowego Domu (Maison Carrée). To drugi po amfiteatrze zachowany obiekt z czasów rzymskich, budowany na początku naszej ery, od 2 do 5 r., stanowiący resztkę ważnego założenia urbanistycznego, jakim było forum, zajmujące centralne miejsce w każdym rzymskim mieście. Był to zwykle spory plac na skrzyżowaniu najważniejszych ulic, często otoczony zacienionymi arkadami otoczonymi kolumnadą (w Nîmes zostały z niej tylko bazy niektórych kolumn), ze stoiskami handlowymi i zabudowaniami publicznymi. Jednym z nich była świecka kuria, czyli miejsce spotkań ważnych obywateli, najczęściej miejscowych władz, a drugim – świątynia (lub świątynie).

NimesNo i właśnie taką świątynią, pozostałą z dawnego rzymskiego forum, jest Maison Carrée. Wbrew nazwie, wcale nie jest kwadratowy, tylko prostokątny – ma 13,5 m szerokości i 26,4 m długości. Usytuowany jest na kamiennym postumencie, wznoszącym się prawie trzy metry nad poziomem placu i sięga 17 metrów wysokości. Z frontu znajduje się sześć kolumn korynckich, podtrzymujących trójkątny fronton z tympanonem bez żadnych dekoracji. W głębi znajduje się głęboki przedsionek – portyk, zajmujący blisko 1/3 budynku. Identyczny układ kolumn i frontonu znajduje się po tylnej, zabudowanej stronie. Kolumny i półkolumny – po dziewięć z każdej strony (nie licząc skrajnych kolumn fasady) znajdują się z boków budynku. Architektura Maison Carrée z Nîmes była inspiracNîmesją dla budowy paryskiego kościoła Marii Magdaleny, co muszę w tym miejscu podkreślić.  Świątynia dedykowana była młodo zmarłym adoptowanym synom (a właściwie – wnukom) cezara Augusta – Gajuszowi i Lucjuszowi Cezarom.

Do środka prowadzą wysokie na przeszło 6 metrów drzwi, za którym znajduje się nieoczekiwanie mała, pozbawiona okien sala, w której nie ma żadnych dekoracji z dawnych czasów. Puste ściany wykorzystywane są jedynie do prezentowania trójwymiarowego filmu, opowiadającego o historii miasta.

Szerokim bulwarem Wiktora Hugo idziemy z powrotem w stronę amfiteatru i po chwili docieramy do kolejnego śladu kultu naszej zaprzyjaźnionej świętej: jest to Place de la Madeleine, naprzeciw wylotu znanej nam już rue de la Madeleine. Czy zauważyliście, że Francuzi są z nią bardzo spoufaleni i rzadko kiedy dodają przed jej imieniem słowo sainte, a prawie nigdy pierwszego (?) imienia (?) Maria? NîmesMadeleine i już, wiadomo o kogo chodzi. Tu także jest bardzo ładny kościół, któremu jednak bynajmniej nie patronuje święta Magdalena, tylko święty Paweł. Świątynia także ma proweniencję XIX-wieczną i wybudowana została wg zgłoszonego na miejski konkurs projektu młodego paryskiego architekta Charlesa Questela w latach 1835-1849 w stylu neoromańskim. Trzytraktowe wejście, piękne rozety i wysoka na 62 m wieża z gargulcami przyciągają wzrok. Ozdobą wnętrza są m.in. freski autorstwa Hipolita Flandrina.

Już nie damy rady tym razem podejść do Wielkiej Wieży, Tour Magna, usytuowanej w północnej, pięknie zadrzewionej dzielnicy Nîmes. Musimy poprzestać na widoku budynku, jaki mieliśmy z korony amfiteatru. A szkoda, bo to jeden z najstarszych obiektów zabytkowych w mieście – pochodzi co najmniej z III w. p.n.e. i usytuowany jest na wzgórzu Cavalier, w ogrodach otaczających źródło Nemausa, zaopatrujące Nîmes w wodę w najdawniejszych czasach. Początkowo wieża miała zaledwie 18 metrów, w czasach najsilniejszej rzymskiej obecności w mieście powiększono ją do 36 m, teraz ocalało 32,5 m. Z daleka widać tylko resztki ośmiobocznej kamiennej baszty z czasów rzymskich – we wnętrzu znajdują się nieźle zachowane pozostałości pierwotnej, celtyckiej budowli.

W drodze powrotnej zakupy w Aigues-Mortes. Kolacja już nad morzem, w jednej z restauracji Grau-du-Roi. Niestety, to już ostatni wieczór w hotelu „Miramar” – nie dało się przedłużyć pobytu. Następnego dnia przenosimy się do Palavas.

Grau

 

*

Le Grau du Roi11 lipca 2014, piątek. Przedostatnie pakowanie. Jeszcze dwa dni i nasz obóz wędrowny opuści Langwedocję, choć do nowotarskiego domu wciąż będzie jeszcze daleko. Tymczasem pakujemy klamoty do samochodu, rozglądamy się za zaprzyjaźnioną mewą z oczami mordercy, ale wyniosła się z naszego dachu chyba na szczyt zabawnej latarni przy bulwarze. Nieopodal, na łączce pod piniami rozkłada się kolejna grupa kolonijna, gdzie w coraz większym upale pan nauczyciel gra z dzieciakami w piłkę, a część nauczycielek z młodszymi uczniami je drugie śniadanie, co naszej mewie stwarza zapewne lepszą perspektywę niż nasz balkon, na który za chwilę wejdzie z mopami, szczotkami i płynami czyszczącymi pani sprzątająca. Oddajemy klucze, pozostawiamy samochód na parkingu koło Miramaru i idziemy na plażę.

Upał niesamowity, a woda zimna jak lód. W dodatku okropnie wieje, wiatr niesie nad morze tumany drobniutkiego piasku i w zasadzie jest to mordęga wakacyjna. Na szczęście trochę się uspokaja i łapiemy półtorej godziny słońca. Przymuszam się do kąpieli, głównie po to, żeby pozbyć się z ciała warstwy kurzu. No i po to, żebym mógł powiedzieć, że w te wakacje też się kąpałem w Morzu Śródziemnym. Długo nie wytrzymuję, ale jakoś daje się przeżyć. Drugie wejście do wody za kilkanaście minut jest już łatwiejsze, ale trzecie staje się zdecydowanie ostatnim. Suszymy się w słoneczku, a że wiatr trochę słabnie, więc jest nieźle. Ale dwie godziny to wszystko, na co mnie w tej materii stać. Zwijam się pierwszy i siadam przy bulwarze pod palmą, czekając na bardziej odpornych towarzyszy podróży. Wczesnym popołudniem oporządzamy się z grubsza i wykonujemy półgodzinny transfer do Palavas. Nasz nowy Hotel du Midi jest położony w północno-wschodniej, nieco peryferyjnej części miasta, gdzie jedynymi elementami pejzażu są inne hotele, pensjonaty i kilometry plaż, a także bezkres morza po jednej, a rozlewiska étangów po drugiej stronie.

Nasza część Palavas leży na mierzei między morzem a Étang du Grec, za którym znajduje się dość wąska grobla, a za nią – następne jezioro, Étang de Pérols. A środkiem tej grobli między jeziorami przebiega… kanał Rodan – Sète. Myślę, że w nocy napadną nas komary wielkości łabędzi, ale jakoś nie – mamy jakieś takie elektroniczno-chemiczne odstraszacze, które działają. A może wiatr wywiał komary gdzieś dalej w głąb Camargue.

Wypakowujemy się i robimy rozpoznanie na plaży, która jest trochę mniej cywilizowana niż tamta w Grau, ale i nad nią powiewa błękitna flaga, w końcu decydujemy się na spacer do centrum miasta. Prowadzi tam jedyna na tym odcinku ulica – aleja św. Maurycego, łącząca wejścia na wszystkie plaże miejskie. Ogółem jest ich tu 29, wszystkie – jeśli się nie mylę – bezpłatne, większość zaopatrzona w prysznice i darmowe toalety i chyba wszystkie „dzikie” – bez parasolPalavasi i leżaków.

Dochodzimy ponownie do Pomnika Rybaka i obserwujemy wpływające do portu hałaśliwe statki wycieczkowe, na których brodaci bosmanowie wykonują tzw. animacje, polegające na zachęcaniu pasażerów do wydawania głośnych okrzyków i śpiewów. Włóczymy się potem po wąskich uliczkach między rzeką, morzem i kanałami, zaglądamy jeszcze raz do kościoła świętego Piotra, łazimy od sklepu do sklepu, wreszcie z powrotem wzdłuż plaż wracamy do alei św. Maurycego. Nad morzem wstaje ogromny księżyc – zdaje się, że jest to noc największego zbliżenia Ziemi i jej satelity. Taki obrazek nazywają Księżycem Żniwiarzy, bo gdy zjawisko to zdarzało się latem, można było także w nocy kosić zboże, co miało znaczenie w rejonach, gdzie należało wykorzystywać na zbiory każdą chwilę pogody.

 

PalavasKsiężyc Żniwiarzy (a może tu: rybaków) w Palavas 5 

 

*

 

12 lipca 2014, sobota. Trochę smutno, bo to ostatni dzień w Langwedocji. Po śniadaniu idziemy na plażę, gdzie jest dziś spokojnie pod względem pogody i dość tłumnie. Kąpiemy się z nieco mniejszym samozaparciem, potem obserwujemy jak gromadka dzieciaków spaceruje na bosaka po ostrych kamieniach wypatrując krabów. Po południu pogoda trochę się psuje, słońce znika za drobnymi chmurkami i znów wzmaga się wiatr. Jedziemy do ostatniego nie znanego nam, a zarazem najmłodszego miasta langwedockiej Riwiery, La Grande Motte.

Jak to przetłumaczyć? Wielka bryła? Wielki klocek? Wszystko w zasadzie pasuje, ale jednocześnie trochę dziwnie brzmi akurat w tym wypadku. Zbyt trywialnie. Bo jest to miasto niezwykłe. Przede wszystkim – zbudowano je w miejscu bez żadnej historii i tradycji, na surowym korzeniu na podstawie decyzji, podjętej przez władze francuskie w 1963 r. w sprawie rozwoju turystyki w rejonie śródziemnomorskiego wybrzeża Langwedocji i Roussillon, nazywanego czasem Ametystowym Wybrzeżem (przez analogię do Lazurowego Wybrzeża w Prowansji). Uchwała rządowa w tej sprawie powołała zespół pod kierunkiem Pierre Racine’a, dyrektora gabinetu premiera Michela Debré, a ten z kolei powierzył zaprojektowanie zupełnie nowego miasta 44-letniemu wówczas Jeanowi Balladurowi, absolwentowi studiów filozoficznych i literackich (gdzie był uczniem Jeana Paula Sartre’a) i architektowi ze Szkoły Sztuk Pięknych w Paryżu.

 

 

Grande Motte Grande Motte Grande Motte Grande Motte Palavas

 

Urodzony w tureckim Izmirze Jean Balladur (1924-2002), skądinąd kuzyn późniejszego premiera Édouarda Balladura, stworzył Grande Motte z niczego, na rajzbretach w swojej pracowni. W efekcie w miejscu, gdzie ludzie rzadko dotąd zaglądali z powodu otaczających je bagien, plag moskitów i oddalenia od innych ośrodków powstało niezwykle jednorodne dzieło urbanistyczne, miasto o jednolitej, ale nie monotonnej architekturze, projektowane przez jednego architekta, który nadał mu charakter nowoczesny, a zarazem przyjazny dla turystów i mieszkańców, będące zarazem stacją balneologiczną, kurortem z dużym portem jachtowym, centrum rozrywki i ośrGrande Motteodkiem wypoczynku.

Większość projektowanych przez Balladura budynków nawiązuje do kształtu piramid – zarówno tych klasycznych egipskich, jak i meksykańskich z okresu prekolumbijskiego, a takżGrande Mottee do babilońskich zikkuratów. Domy są słoneczne, z pięknymi widokami i same stanowią wyraz nowoczesnej sztuki.

Pierwsze maszyny budowlane pojawiły się w tym miejscu w 1965 r. Osuszono okolicę, stworzono podstawową infrastrukturę, rok później zaczął powstawać port, oddany do użytku w 1967 r. i wkrótce wizytowany przez prezydenta Charlesa de Gaulle’a. W 1968 r. zaczęły powstawać pierwsze domy w kształcie piramid, w połowie lat 70. nasilił się indywidualny ruch budowlany, który również musiał nawiązywać do koncepcji Balladura. W efekcie w ciągu niespełna pół wieku liczba mieszkańców od zera wzrosła do 8,5 tys., a liczba turystów – także od zera – doszła do przeszło dwóch milionów rocznie.

Parkujemy w centrum, na darmowym parkingu – zacienionym, jak głoszą wszystkie kierujące tu drogowskazy. Zaraz po opuszczeniu samochodu napotykamy informację o tym, że La Grande Motte to miasto dziedzictwa XX wieku. Taki tytuł, nadawany przez francuskie ministerstwo kultury od 1999 r., przyznano miejscowości w 2010 r. Idziemy między fantastycznymi budynkami w stronę portu i nie wiemy, gdzie się patrzeć: wszystko wydaje się niezwykle, piękne, fascynujące, ale odnoszę takie wrażenie, jakbym się zmienił się w mieszkańca Kingsajzu i poruszał się po makiecie w pracowni architektonicznej. Podoba mi się bardzo, ale cieszę się, że tu nie mieszkam…

Port – pomijając piękne i zapierające dech zaplecze architektoniczne – wygląda tak, jak wszystkie mariny Morza Śródziemnego. Usytuowana obok ładna plaża pozwala na chwilowy odpoczynek od nowoczesnej architektury, ale wracają chmury i zaczyna padać. Pod parasolami włóczymy się po mieście – ja z tzw. mieszanymi uczuciami: podoba mi się szalenie. Grande MotteAle… Może to zboczenie krajoznawcy-historyka, że jeśli coś nie ma backgroundu sięgającego średniowiecza, to nie warto o tym mówić? To, oczywiście, nieprawda – bo wartość historyczna miasta jak ze snu XX-wiecznego architekta jest ogromna.

Mijamy Pałac Kongresowy, wybudowany w 1983 r. wg projektu Balladura, przypominający mi sporą przyczepę campingową, choć sam twórca utrzymywał, że ma on formę… kamyka, rzuconego między piramidy wieżowców. No, Bóg z nim. Równie zaskakujący kształt ma usytuowany obok kościół pod wezwaniem św. Augustyna, szokujący swymi elipsoidalnymi liniami, oraz miękkimi kształtami drzwi i dzwonnicy. Co prawda kamień węgielny pod kościół położono dopiero w 1975 r., ale na wieży (nie wiem, czy można w tym przypadku użyć tego słowa) znajduje się dzwon z 1603 r., ofiarowany dla La Grande Motte przez katedrę w Nîmes.

Grande MotteGrande Motte to miasto pełne zieleni, ale wciąż ma się wrażenie spacerowania po oranżerii: wszystkie te palmy, platany, bananowce są przecież sztucznie sadzone, trawniki zasiane niedawno, klomby kwiatowe i rabatki przypominają mi warszawską Sadybę, skrzyżowaną z poznańską palmiarnią. Na tym tle z radością odnajduję na wydmach koło morza całe mnóstwo lilii morskich (pancratium maritimum, Anglicy nazywają je morskimi żonkilami), znanych mi już z Krety - one, mam nadzieję, rosną tu naturalnie, bo to jest i było ich prawdziwe środowisko. Wiem, że jestem niesprawiedliwy i skrajnie subiektywny. Podoba mi się to miasto i nie podoba mi się to, że mi się podoba.

Więc z tymi mieszanymi uczuciami wsiadam do samochodu. Wracamy do Palavas, ale omijamy centrum i jedziemy na zachodni koniec miejscowości, poza bardzo rozbudowany instytut pediatryczny im. Św. Piotra, by dotrzeć do zagrodzonej drogi na grobli, prowadzącej do średniowiecznej (XII-XIII w.) katedry św. Piotra i św. Pawła, usytuowanej na dawnej wyspie, która w czasach Wizygotów tworzyła miejscowość Maguelone. Na wyspie znaleziono wiele śladów osadnictwa etruskiego i rzymskiego, a także wizygockiego. Chrześcijaństwo pojawiło się z początkiem VI w., a od 533 r. istniało tu biskupstwo. W VIII w. wyspę zajęli Saraceni, budując tu port obronny i prawdopodobnie tworząc tu meczet, choć funkcje katedry pozostawały niezmienione, bo Maurowie respektowali zasadę wolności wyboru wyznania. Po kilkudziesięciu latach zostali wyparci przez Franków.

MagueloneOd XI w. kościół był rozbudowywany i z czasem nabrał charakteru obronnej fortecy, a w XII w. gościli tu nawet papieże Gelezjusz II (1118) i Aleksander III (1163). Archidiakonem był tu Piotr z Castelnau, legat papieski, usiłujący napominać sprzyjającego katarom Rajmunda III z Tuluzy. Jak pamiętamy, zabójstwo Piotra w 1208 r. stało się pretekstem do rozpoczęcia krucjaty przeciw albigensom. Jednak po zakończeniu działań wojennych i przejęciu kontroli nad tym terenem przez Francję, znaczenie Maguelone zaczęło słabnąć, a w XVI w. siedzibę biskupstwa przeniesiono do Montpellier. Budynki diecezjalne powoli pustoszały, zrujnowana katedra na krótko została przejęta przez protestantów, a potem jej umocnienia w 1632 r. zostały zniszczone na żądanie kardynała Richelieu. Dopiero w XIX w., kiedy to dawną katedrę wpisano do rejestru zabytków, rozpoczęto działania na rzecz jej rekonstrukcji, odnawiając jej jednolicie romański wygląd.

Zwiedzać można codziennie od 9.00 do 18.00. Zbliża się 17.00, dziś już nie zdążymy. Może następnym razem. Jeszcze tylko rozglądamy się po okolicy: wyspa (dziś właściwie półwysep) dzieli jeziora Étang de l’Arnel i Étang de Vic, przez które poprowadzono kanał Rodan – Sète. To może dziwnie brzmi – kanał przez jeziora. Ale jeśli się wie, że tutejsze étangi to często po prostu rozlewiska o głębokości nie przekraczającej długości nogi flaminga, a kanał jest drogą transportu dla barek turystycznych i towarowych, to zrozumiemy, że aby można przejechać przez jezioro, trzeba było przezeń niekiedy poprowadzić umocnioną groblę, a następnie przekopać w niej drogę wodną… Poszukujemy jakichkolwiek śladów dawnej wyspy św. Magdaleny, która miała się gdzieś tutaj znajdować i na której – wg niektórych teorii – święta miała wylądować po długiej drodze z Palestyny, prowadzona przez wiatr od wschodu. Niestety, niczego takiego nie widać.

Konfiguracja terenu zresztą dość mocno utrudnia nie tylko obserwację, ale także dotarcie do miasta, które jeszcze dziś mamy odwiedzić i które stanie się poniekąd miejscem pożegnania z Langwedocją. W linii prostej mamy tam kilkanaście kilometrów, ale żeby objechać wszystkie te étangi musimy się przebić przeszło 50-kilometrową drogą przez góry i doliny.

Ale dojeżdżamy. Jesteśmy mniej więcej naprzeciw Sète, po drugiej stronie jeziora Étang du Thau. Wita nas tablica z nazwą miejscowości: Bouzigues.Bouzigues Miasteczko jest spore (1500 osób), rozciągnięte wzdłuż brzegów jeziora, osłonięte od morskich wiatrów przez górę Saint-Clair, na której leży Séte. Nazwa wywodzi się od oksytańskiego słowa bosiga, oznaczającego nieużytki. Bo rzeczywiście, okoliczne wzgórza porastały tylko suche zarośla garrigue, nie nadające się ani do uprawy, ani do pasterstwa. Jednakże jako spadek po okupacji rzymskiej, kiedy to osadę nazywano Bosygium, miejscowa ludność odziedziczyła tradycję uprawy winorośli, doskonale udających się na północ od miasteczka. Jednocześnie zajmowano się rybołówstwem, do czego skłaniał fakt usytuowania nas słonym jeziorem i w pobliżu morza, znajdującego się nieco dalej na południe.

Étang du Thau to największy, poza morzem oczywiście, akwen w całej Langwedocji: ma ok. 7.500 ha powierzchni, przeszło 15 km długości i prawie 5 km szerokości, przy średniej głębokości 4,5 m. Łączy się z Morzem Śródziemnym kanałami koło Marseillan i w Séte. Do końca XIX w. rybacy w Bouzigues dzielili swój czas roboczy między morze, do którego płynęli przez jezioro i tam poławiali w okresie wiosenno-letnim a Étang, gdzie spokojniejsze wody pozwalały na połowy zimą, kiedy morze było zbyt niebezpieczne. Poza rybami, uzupełnieniem diety były – jak wszędzie na wybrzeżach Morza Śródziemnego – rozmaite małże, przede wszystkim mule i ostrygi. I od końca XIX w. w Bouzigues zaczęto małże hodować na specjalnych fermach. Dziś jest to miejsce, gdzie słone jezioro dostarcza największą we Francji ilość owych cenionych owoców morza. I właśnie przyjechaliśmy tutaj po to, żeby spróbować miejscowych ostryg.

BouziguesParking znajdujemy na pustym już bulwarze na wybrzeżu. Rzeczywiście, dobrze widać nieco odsunięte od brzegu urządzenia, gdzie w specjalnie wydzielonych zagrodach na zanurzonych w morzu linach rosną sobie małże. Ostryga rozmnaża się samorzutnie w ilości 600.000 – 3.000.000 larw rocznie, wcześniej sama się zapładnia, bo ma taką genderową cechę, że co jakiś czas zmienia płeć: chłopczyk robi się dziewczynką, a potem odwrotnie. Wystarczy takie larwy odłowić i skłonić do osadzenia się na naszym poletku, co nie jest trudne, bo ostryżątko osiada tam, gdzie ma trwałą podstawę i dobre warunki klimatyczne. No, a w Étang du Thau wszystko to jest.

Potem dorosły osobnik obżera się bezustannie, przepompowując przez swoje ciałko dziennie od 100 do 400 litrów wody, z której odfiltrowuje plankton, stanowiący jego dietę. I rośnie cały czas. Może żyć do 30 lat i osiągnąć ponad 20 cm długości, naturalnie mierzonej w muszli. Ale najsmaczniejsze są takie 5-7 letnie. To znaczy, o ile ktoś w tej galaretce w ogóle wyczuwa trochę smaku.

BouziguesPrzy bulwarze są w zasadzie same restauracje i trochę hoteli. Wszędzie proponuje się ostrygi albo mule, najczęściej jedno i drugie. Ale jest już dość późno, a sezonu najwyraźniej jeszcze nie ma, więc prawie wszystko zamknięte. Wreszcie znajdujemy czynną – choć pustą – restaurację o wdzięcznej nazwie Julie, znudzony kelner, widząc, że najprawdopodobniej nie jesteśmy koneserami, tylko chcemy spróbować, podaje nam zestaw standardowy – sześć otwartych już skorupek z lodu, z cytryną.

Ostrygi hodowane w Europie (a Francja jest ich największym konsumentem, i producentem zarazem, na naszym kontynencie) należą zazwyczaj do gatunku ostryg jadalnych (ostrea edulis), zwanych też europejskimi. JejBouzigues naturalnym środowiskiem są płytkie i dość chłodne wody u wybrzeży Atlantyku (od Norwegii po Maroko) i wokół Morza Śródziemnego.

Oczywiście, wiemy, że ostrygi powinno się jeść świeże i żywe, samemu rozcinając ich muszle i wydobywając z nich mięczaka, który tego bardzo nie lubi i broni się w sposób widoczny. Przed połknięciem ostrygi powinniśmy ją jeszcze zaatakować cytryną, która ma dodać mięsku smaku, no i nieco zniwelować oddziaływania wody morskiej, w której zwierzątko jest naturalnie zanurzone. Na szczęście takie barbarzyńskie obyczaje odchodzą już do przeszłości.

Nasze ostrygi są już otwarte i nieżywe, choć surowe. Wypada po dwie na osobę, czyli tyle, co dla psa mucha. Nie, żeby jakoś to specjalnie dużo kosztowało (porcja 6 sztuk – 8 €, tuzin – 14,50 €) i nie zamawiamy więcej nie z powodów oszczędnościowych, tylko nie wiemy, jak na to zareagujemy: ja co prawda raz jadłem ostrygę (ostrygi?) w czasach studenckich w jakiejś restauracji na prowincji, ale było to bardzo dawno temu, a byłem wówczas w takiej formie, że zakanszać mogłem byle czym, Renatka jest alergikiem, a Michał w sumie i tak wolałby mule. Ja w pewnym momencie zatęskniłem za schabowym z kapustą: widomy znak, że pora wracać do domu.

BouziguesNasze ostrygi zjadamy bez problemów, ale w zasadzie też bez większej przyjemności. Tu jednak prawdopodobnie ilość przechodzi w jakość i poniżej tuzina na osobę nie ma co zaczynać… Co do mnie, mięsa w ogóle nie czuję, tylko cytrynę i słoną wodę. Nasza przekąska pochodzi z hodowli na jeziorze Thau; są też w karcie ostrygi pełnomorskie – te kosztują sporo drożej: 19 € za tuzin.

Przez chwilę nam się marzy, żeby pod ciałkiem choć jednej ostrygi znaleźć perPalavasłę – czytywało się o takich przypadkach! Ale rozsądek podpowiada, że to tylko marketingowe bajki: równie skuteczne pewno byłoby poszukiwanie pereł w polskich szczeżujach. Morski producent nieco niemodnej już biżuterii nazywa się perłopław i choć jest z ostrygą spokrewniony, a nawet w językach anglosaskich mówi się o nim pearl oyster, to jednak jest innym gatunkiem, a nawet inną rodziną. Teoretycznie każda ostryga mogłaby wytwarzać perły i może nawet to czyni, ale jubilerskie okazy znajduje się w zasadzie tylko w muszlach rodziny pinctada. No, a na naszym talerzu leżą muszle z rodziny crassostrea. Czy perłopław jest jadalny i może robić za ostrygę? Pewno tak, tylko raczej nie w Bouzigues nad Étang du Thau.

Natomiast za nic w świecie nikt się nie da przekonać, że ostrygi nie są produktem o charakterze afrodyzjaku, że rozmaici seksualni gladiatorzy pożerają kilka tuzinów ostryg dziennie, co daje im możliwości byka skrzyżowanego z nosorożcem. No, ale widział kto, żeby byk – nie mówiąc już o nosorożcu – konsumował mięczaki? Trawkę jeno, kwiatki i sianko. I to im, i ich partnerkom jakoś wystarcza. Ale podobno ostrygi to doskonałe źródło łatwo przyswajalnego białka, wzbogaconego cynkiem, który ma szalllony wpływ na produkcję testosteronu, no a ten powoduje, że dziewczętom rosną wąsy, a facetom inne rzeczy. Jeśli to prawda, to pocieszająca jest świadomość, że od ostryg więcej cynku mają (poza cynkowanymi wanienkami i anodami z baterii alkalicznych) drożdże piwne, co sprawdzają codziennie posiadacze zapasów testosteronu w piwnych mięśniach brzucha.

Słońce powoli chowa się za lesistym grzbietem Montagne Noir. Kolację zjemy w Palavas, a potem trzeba będzie się powoli żegnać z Morzem Śródziemnym, z Langwedocją i regionem Midi. Do zrealizowania celów wyprawy zostanie nam jeszcze tylko jeden punkt: spotkanie z Marią Magdaleną.

Pożegnanie z Morzem Śródziemnym w Palavas 5 

 

8 Odcinek XI

8 Powrót do spisu treści