Krzyż Albi |
Krzyż z Tuluzy |
Krzyż hańby |
Krzyż Św. Saturnina |
Krzyż templariuszy |
Krzyż diabła |
Krzyż katarski |
Krzyż langwedocki |
Krzyż celtycki |
Krzyż hugenotów |
Krzyż krucjat |
Krzyż Camargue |
Maciej Pinkwart
Krzyże Południa
Odcinek VI – Fasolka Albigensów
poza niewątplywą finezją dowcipnych komentarzy, można tam znaleźć
wiele informacji i dodatkowych ilustracji, które nie zmieściły się w tekście
głównym
3. lipca dzień wstaje dość przyjemny. Nie
jest gorąco, ale słonecznie, a w dodatku mamy w planie wycieczkę ulgową - w
sumie tylko jedno większe miasto. Przyjechaliśmy do Carcassonne ze wschodu,
jeździliśmy już na południe i na zachód, no to pora jechać na północ. Na
Jednak nie od razu. Dość prędko zjeżdżamy z drogi krajowej na lokalną i wkrótce zatrzymujemy się w niewielkiej (ok. 150 mieszkańców) miejscowości Lastours. Z pięknie ukwieconego mostu nad rzeką L’Orbiel doskonale widać wznoszącą się nad miasteczkiem 300-metrową górę, na szczycie której znajdują się ruiny zamku. Dokładniej: czterech zamków.
Dygresja dla wykształciuchów - Lastours:
Choć miejsce to zamieszkane było od czasów
prehistorycznych (ślady neolitycznego osadnictwa znaleziono w niewielkiej grocie
u podnóża zamków), a i w czasach antycznych prowadzono tutaj eksploatację
okolicznych kopalń – wydobywając żelazo, miedź, ołów, a także srebro i złoto w
masywie Czarnej Góry, w rejonie której leży Lastours – to nazwa miejscowości
bierze się właśnie od tych zamków: Lastours to dawne oksytańskie Las Tors,
wieże. Sama miejscowość stanowiła w zasadzie tylko podgrodzie dla bastionów,
strzegących dostępu do górskiej krainy Cabardès, należącej do możnego rodu o tym
nazwisku, którzy tutaj właśnie stworzyli kasztelanię, wzbogaciwszy się przedtem
na eksploatacji okolicznych kopalń. Od nazwy Cabardès (a nie bynajmniej od
kontekstów rozrywkowych) wywodzi się nazwa pierwszego i największego zamku w
zespole zabytkowym: Cabaret. Pozostałe, usytuowane dalej na północ, ale w
obrębie tego samego wzgórza to: la Tour Régine, Surdespine i Quertinheux.
Większość konstrukcji powstała pod koniec XI w.
Od
początków XII w. Lastours i jego okolice były miejscem, gdzie zamieszkiwało
wiele osób wyznania katarskiego, zaś
po rozpoczęciu krucjaty w 1209 r. spore grono
doskonałych i
wyznawców schroniło się w zamkach,
przede wszystkim w Cabaret, gdzie gościli ich
władcy tych ziem Pierre-Roger de Cabaret i jego brat Jourdain. Najważniejszą jednak osobą w Cabaret była żona
Jourdaina – Etiennette de Pennautier, uważana za najpiękniejszą kobietę swoich
czasów, dla swego nieposkromionego charakteru nazywana Loba – Wilczyca. Kochali
się w niej wszyscy władcy okolicznych ziem, nawet dziki góral z Foix, Rajmund
Roger, o którym mówiono, że dopiął swego i Lobę ujarzmił. Trubadurzy śpiewali o
niej pieśni, a o jednym z nich, Peire Vidalu opowiadano, że chcąc zbliżyć się do
Wilczycy, zbyt dosłownie pojął jej pseudonim i podkradł się pod zamek ukryty pod
wilczą skórą. Najpierw napadły go psy z Lastours, potem okoliczni chłopi, którzy
wzięli go za wilkołaka… Przeżył, ale poza siniakami niewiele swym podstępem
zyskał.
Pierre-Roger
jako wasal Rajmunda Rogera Trensavela uczestniczył w obronie Carcassonne, skąd
uszedł z życiem i potem skutecznie stawiał czoła wojskom krzyżowców Szymona de
Montfort, ale rok później poddał się i opuścił zamek. Jak już wiemy, w tym
właśnie czasie Szymon wysłał do niego swoistą misję: oślepionych i okaleczonych
katarów z Bram, którzy mieli samymi sobą zaświadczyć o tym, jaki los czeka tych,
którzy nie podporządkują się dowódcy krucjaty. Pierre-Roger oddał Cabaret we
władanie krzyżowców i został potraktowany wyjątkowo łagodnie: nie dość na tym,
że zachował życie i zdrowie wraz z całą rodziną, to jeszcze otrzymał w dzierżawę
niewielki mająteczek w innej
części regionu – musiał tylko przyrzec, że nie będzie występował zbrojnie
przeciwko Szymonowi de Montfort.
Ale nie był to koniec panowania Cabardów w
zamkach Lestours. Po śmierci Szymona w 1218 r. Pierre-Roger poczuł się zwolniony
z danego wcześniej słowa i stosunkowo łatwo w 1223 r. odbił Cabaret. Bronił się
tam aż do 1229 r., kiedy to po włączeniu Langwedocji do Francji został usunięty
przez królewskiego gubernatora Humberta de Beaujeu. Wioski i zamki Cabardów
zostały splądrowane i zniszczone, ale potem twierdze odbudowano, włączając je do
francuskiego systemu obronnego. Jednak, by zdeprecjonować dawne dzieje, nie
Cabaret, ale nowo zbudowany zamek La Tour Régine uczyniono punktem dominującym.
W XVI w. przez jakiś czas zamki były okupowane przez protestantów.
Z
centralnego punktu Lestours wygodna, choć stroma ścieżka doprowadza po
kilkudziesięciu minutach do zamku Cabaret – tworzącego zbudowaną z wapienia
cytadelę, otoczoną barbakanem, z donżonem od strony południowej i wieżą obronną
od północy. Tour Régine jest najmłodsza i najmniejsza z całego zespołu, ale
dobrze zachowana, z trzypoziomową wieżą obserwacyjną, otoczoną murem obronnym, w
wielu miejscach zupełnie zrujnowanym. Tutaj też znajduje się największa w całym
zamkowym założeniu cysterna na wodę. Najbardziej zrujnowana jest twierdza
Surdespine, z której
pozostały kwadratowa wieża, pomieszczenie mieszkalne i
cysterna, otoczone resztkami murów obronnych ze strzelnicami i wysklepionymi
oknami. Najdalej na południe leży Quertinheux, usytuowany na samotnej igle
skalnej. Składa się z okrągłej wieży, otoczonej wielobocznym murem. Są tam też
pozostałości zniszczonego kościoła romańskiego. Zwiedzanie całości (płatne 6 €,
potrzebne buty turystyczne) trwa ok. 2 godzin. Co czwartek o 22.00 ze
wzniesienia koło Lastours można oglądać 15-minutowy
spektakl typu światło i dźwięk, czemu towarzyszy opowieść (po francusku) o
historii krucjaty i bohaterskiej obronie tego terytorium przez panów Cabaret.
Jedziemy na północ, w głąb masywu Czarnej Góry. Montagne Noire jest w zasadzie
takim langwedockim przyczółkiem sąsiedniego regionu, bowiem geologicznie i
przyrodniczo należy do Masywu Centralnego – formacji
usytuowanej
w centralnej Francji. Droga prowadzi przez lesiste zbocza górskie, pocięte
dolinami potoków i głębokich wąwozów. Najwyższym szczytem jest Pic de Nore,
Pewnie byśmy jej nawet nie zauważyli, gdyby
nie potrzeba przestawienia adresu w nawigacji i wygodny parking przy drodze.
Było dużo miejsca, sporo cienia pod platanami, wąska tutaj rzeczka L’Orbiel
płynęła spokojnie przez piaszczysty teren, a na zboczu pobliskiego wzgórza
wznosiły się ruiny następnego zamku. Pusto – na uliczkach, przed kościołem,
nawet przed restauracją nikogo nie było widać, miasto wygląda jak wymarłe.
Może wszyscy mieszkańcy – a jest ich 200 – byli w pracy? Niewielki kościół św.
Stefana wybudowany został w XVI w. na miejscu opactwa, powstałego w IX w.,
w epoce Karolingów. Ciekawa, choć niewysoka ośmiokątna dzwonnica przypomina
swoje dorodniejsze siostry z Tuluzy i dziesiątki innych kościołów,
reprezentujących langwedocki gotyk.
We wnętrzu – XV-wieczny obraz przedstawiający ukamienowanie św. Stefana –
pierwszego męczennika chrześcijaństwa (u nas raczej mówi się o św. Szczepanie,
ale to jedna i ta sama osoba). Opodal znajduje się ciekawy żelazny krzyż z 1545
r., nazywany Krzyżem Tkaczy, prawdopodobnie ufundowany przez
miejscowych rzemieślników. Z jednej strony widać postać Chrystusa w otoczeniu
Matki Boskiej i św. Jana, z drugiej – Matkę Boską ze świętym Michałem i świętym
Stefanem. Na zalesionym po zachodniej stronie wzgórzu widać ruiny XII-wiecznego
zamku Château de Mas-Cabardès, po którym w wyniku krucjaty katarskiej, a potem
wojen z protestantami zostały tylko ruiny.
Jedziemy
dalej na północ, ale po paru kilometrach znów zatrzymujemy się przy następnych
romantycznych ruinach. To pozostałości romańskiego kościółka pod wezwaniem
Saint-Pierre-de-Vals, czyli jakby
Świętego Piotra z
Dolin. Zapewne chodzi tu o wcięte w zboczach górskich wąwozy,
przy których leżą miejscowości, stanowiące niegdyś parafię Świętego Piotra – Miraval, Latourette i górską część Les Martys. Kościół będący dla
wszystkich w okolicy, pod koniec XVI w. okazał się kościołem dla nikogo, bo
wszystkie te miejscowości pobudowały własne świątynie, w których ulokowano nowe
parafie. Święty Piotr z Dolin stopniowo podupadał, aż w 1689 r. zabroniono
odprawiania tu działań kultowych. Świątynię i położony przy niej historyczny
cmentarz zaczęła zarastać roślinność. Częściową rekonstrukcję kościoła podjęto w
II połowie XX w., by zachować zabytek dla potomności.
Jedziemy
teraz przez teren Parku Narodowego Górnej Langwedocji w kierunku
Mazamet, sporego miasta na granicy
departamentów Aude i Tarn, teoretycznie już poza regionem Languedoc-Roussillon,
w Midi-Pyrénées. Dawne centrum
przemysłu sukienniczego i skórzanego położone jest w dolinach rzek Thoré i
Arnette, która dała miastu nazwę: Mazamet to dawne
Mas d’Arnette, dom przy Arnette. W
okolicy jest także kilka jezior, co w sumie wraz z górskim otoczeniem Montagne
Noire mocno wpływa na klimat okolicy, czyniąc go łagodnym i stosunkowo
wilgotnym.
Nad miastem dominuje położona na pobliskim
szczycie średniowieczna osada Hautpoul z ruinami zamku, który blokował dostęp w
rejon lasów Montagne Noire. Według tradycji, miejscowość Hautpoul została
założona w 413 r. przez wizygockiego króla Athaulfa, i wtedy też powstała tu
pierwsza forteca. Zajęta za czasów Klodwiga przez Franków, została
rozbudowana i otrzymała nazwę Alto pullo,
wysokie miejsce, skąd wywodzi się późniejsze miano. W XIII w. osada zamkowa wraz
z powstającym już wówczas podgrodziem była schronieniem dla katarów, więc w 1212
r. Szymon de Montfort po czterodniowym oblężeniu zdobył zamek i kazał go
zburzyć, uznając go za „gniazdo katarów”. Mieszkańcy, którzy ocaleli, zeszli w
dolinę i nad brzegiem rzeki założyli osadę Mas d’Arnette. W XVI i XVII w. w
okolicy toczyły się zacięte walki między katolikami i protestantami, w wyniku
czego resztki starego Hautpoul zostały znowu zniszczone. Stąd wywodził się ród
Françoisa d'Hautpoul (1689-1753), markiza Blanchefort, którego żona Marie de
Nègre d’Ables była ostatnią właścicielką Rennes-le-Château i rzekomą
depozytariuszką wiedzy o tajemniczym grobie w Pontils.
Poza
ruinami Hautpoul w Mazamet jest niewiele zabytków: najstarszy kościół w mieście,
Saint-Sauveur pochodzi z 1740 r., choć uważa się, że obecny protestancki kościół
św. Jakuba znajduje się w miejscu dawnej, XVI-wiecznej świątyni, której elementy
zachowały się do dziś. Poza tym miasto nowoczesne, niezbyt ciekawe pod względem
krajoznawczym, ale oferujące kilka ciekawych imprez cyklicznych, a wśród nich –
festiwal ulicznych teatrów dla dzieci (koniec maja), Święto Średniowiecza
przypominające przeszłość Hautpoul (połowa sierpnia) i Święto Kwiatów (koniec
kwietnia).
Ta część regionu jest gęsto zaludniona, a
miasta i miasteczka sąsiadują z sobą
o kilka kilometrów. Kolejnym dużym ośrodkiem na naszej trasie na północ jest
40-tysięczne Castres, rozwijające
się od III w. (może wcześniej, bo sama nazwa wywozi się od rzymskiego
castrum, obóz warowny), od VII w.
skupione wokół opactwa benedyktyńskiego, założonego na prawym brzegu rzeki Agout,
które dało początek dzisiejszemu miastu. Od IX w. ważny punkt na drodze
pielgrzymek do Santiago de Compostela, od XI w. stało się częścią hrabstwa Albi
i Carcassonne, pozostającego we władaniu rodziny Trensavelów. W czasie krucjaty
przeciw Albigensom Castres podzieliło los innych włości w hrabstwie, choć nie od
razu, bo po masakrze w Béziers mieszczanie wysłali do Szymona de Montfort
wiernopoddańczą delegację, oddając mu klucze do miasta. Ale po śmierci Rogera
Trensavela 10 XI 1209 r. na jego ziemiach wybuchło powstanie. Mieszkańcy Castres
wypędzili Francuzów z fortyfikacji i opanowali miasto. Na krótko jednak, bo gdy
w 1212 r. krzyżowcy znów znaleźli się w okolicy, miejscowi panowie sami
otworzyli Szymonowi bramy, uznając jego władzę. Po zakończeniu krucjaty w 1271
r. Castres zostało podporządkowane francuskim gubernatorom.
W
czasie postępów reformacji, w latach 1530-1570 znaczna część mieszkańców została
protestantami, a w 1575 r., podczas wojny religijnej, Castres zostało zajęte
przez luteran, ogłosiło się niezależną republiką i przez długi czas było jednym
z większych centrów protestantyzmu
we Francji. Dziś także społeczność luterańska ma tu znaczącą reprezentację.
Ale obecnie to przede wszystkim ważny
ośrodek przemysłu chemicznego i samochodowego (filia zakładów Renault), a także
centrum akademickie, gdzie znajduje się oddział uniwersytetu tuluzkiego z ok.
1500 studentami (chemia, informatyka, medycyna, mechanika). Najpiękniejszą
częścią miasta jest dzielnica nadrzeczna, ze średniowiecznymi i renesansowymi
domami wybudowanymi wprost nad brzegiem Agout i pięknymi mostami, łączącymi jej
brzegi, w tym – Starym Mostem z XVIII w. Centralnym miejscem Castres jest plac
Jeana Jaurèsa, upamiętniający przywódcę francuskich socjalistów sprzed I wojny
światowej, który właśnie w Castres się urodził.
Trzeba
będzie tu przyjechać na dłużej, choćby po to, żeby zwiedzić wielką katedrę św.
Benedykta z XVII w., wybudowaną z wykorzystaniem dawnych zabudowań opactwa z IX
w. i samodzielnie stojącą romańską wieżę św. Benedykta z czasów, gdy ośrodkiem
miasta był klasztor benedyktynów, a także budynek merostwa, zajmujący
XVII-wieczny pałac biskupi z jego ogrodami, wybudowany przez twórców Wersalu –
architekta Julesa Hardouin-Mansarta i ogrodnika André Le-Nôtre. Wśród muzeów
najciekawsze jest może Muzeum Francisco Goyi i Sztuki Hiszpańskiej, założone w
1840 r. z inicjatywy prywatnego
kolekcjonera Marcela Briguiboula.
Ale to wszystko następnym razem. Mamy
jeszcze
Jeszcze jedna rzecz upodabnia Albi do
Tuluzy: tutejsza katedra też jest remontowana. Hurtowo to robią, czy co? Na placu
przed katedrą znajduje się dobrze zaopatrzone w wydawnictwa Biuro Turystyczne,
obok kawiarnia. No, co jak co, ale widok mają stąd imponujący: katedra Świętej
Cecylii jest największym ceglanym kościołem na świecie.
Dygresja dla wykształciuchów: Albi
Rzeka Tarn, która w przeciwieństwie do
większości rzek Langwedocji płynie z północy, ze wzgórz Masywu Centralnego, by
po
Dogodne
położenie na skrzyżowaniu głównych dróg, prowadzących do Tuluzy, Rodez i przez
Castres do Carcassonne i Narbony pozwoliło mieszkańcom bogacić się na handlu
winem, niebieskim barwnikiem, wydobywanym z urzetu, tkaninami i metalami,
wydobywanymi w pobliskich kopalniach. Chrześcijaństwo dotarło tu ok. 405 r. wraz
z pierwszym biskupem Diogeninem, a w VIII w. Karol Wielki utworzył tu hrabstwo.
Ok. 1040 r. wybudowano most, łączący brzegi Tarn, istniejący i funkcjonujący do
dziś – Pont Vieux w Albi jest
najstarszym działającym bez przerwy mostem we Francji.
W początkach XII w. Albi stało się częścią
domeny wicehrabiowskiej Trensavelów, obok Bésiers i Carcassonne. Przeciwko temu
ostro oponowali biskupi, którzy uważali Albi za swoje terytorium. Spór trwał
wiele lat, w 1176 r. Roger Trensavel nawet uwięził biskupa w jego własnym
więzieniu, co nie zjednało mu wielu sojuszników, mimo istnienia opinii o tym, że
nowi władcy kierują się w swym postępowaniu zasadą tolerancji wobec innowierców,
którzy w owym czasie stanowili w Albi nie więcej niż 10 % populacji. Sytuacja
zasadniczo zmieniła się w 1209 r., gdy rozpoczęła się krucjata przeciw
Albigensom.
Właściwie nie wiadomo, dlaczego
langwedockich heretyków nazywano Albigensami. W Albi nie było ich więcej niż
gdzie indziej i – jak
zobaczymy – miasto to nie stanowiło w żaden sposób centrum kataryzmu. Być może
wzięło się to stąd, że tutaj została zorganizowana pierwsza administracja
religijna katarów, coś w rodzaju diecezji. A może dlatego, że w Lombers koło
Albi w 1165 r. odbył się synod z udziałem duchownych katolickich i katarskich
doskonałych, dyskusja teologiczna,
która nie doprowadziła do żadnego konsensusu i była ostatnią próbą rozmawiania z
heretykami językiem dyskusji, a nie wojny.
Paradoksalnie,
choć ta nazwa wywoływała paroksyzmy wściekłości papieży i krzyżowców, Albigensi
okazali się największymi oportunistami tej wojny. W 1209 r., po Béziers,
mieszkańcy Albi, wciąż jeszcze żywiący niechęć do Rajmunda Trencavela, bez walki
złożyli hołd Szymonowi de Montfort i ucieszyli się z tego, jaki los sprawił on
ich suwerenowi. Ochotnicy z Albi brali nawet udział w podbijaniu przez Szymona
pozostałej części hrabstwa. Kiedy jednak po 1216 r. opór wobec krucjaty narastał
i Szymon przestał być niezwyciężony, mieszkańcy Albi ofiarowali swoje wsparcie
hrabiemu Rajmundowi z Tuluzy.
Może się to nam nie podobać, ale ta
strategia oszczędziła w tamtych czasach miasto i dobytek jego mieszkańców: Albi
nigdy nie było oblegane ani plądrowane, a jego mieszkańcom zaoszczędzono
masakry, jaka była udziałem dalszych sąsiadów. Langwedocja
jednakże w 1271 roku po bezpotomnej śmierci ostatnich władców, Alfonsa i Joanny
z Tuluzy przeszła w bezpośrednie władanie króla Francji, który władzę nad Albi
przekazał biskupom. To z kolei
rozszerzyło ich wpływy na wszystkie sfery życia
miasta włącznie z finansową, co wywołało niechęć lokalnych możnowładców,
wcześniej wspierających biskupów w sporze z Trensavelami.
Jednym
z pierwszych przejawów biskupiej dominacji nad Albi stała się decyzja o
wybudowaniu wielkiej świątyni, która na wieczne czasy miała zaświadczać o
potędze Kościoła i jego władzy. W 1282 r. biskup Bernard de Castanet, władca
Albi i zastępca głównego inkwizytora Francji, rozpoczął budowę katedry świętej
Cecylii, a obok – potężnego pałacu biskupiego. Trwała ona ponad sto lat, ale
efekt przetrwał kolejne siedem stuleci i prezentuje się całym swym ogromem przed
nami.
Na pierwszy rzut oka nie wygląda w ogóle na
kościół, tylko raczej przypomina wielki zamek, wtłoczony między domy miasta.
Katedra jest gigantyczna i przytłaczająca. Zbudowana jest z niewielkich,
różowych cegieł, co sprawia, że wzrok gubi się wśród tych drobnych elementów i
nie sposób ogarnąć całości. Uderza przede wszystkim jej masywność i wysokość:
zewnętrzne mury mają
Wnętrze jest równie majestatyczne, choć nie
robi przytłaczającego wrażenia. Jest także ogromne (nawa ma długość
Ciekawa jest kaplica patronki kościoła, na
ołtarzu której umieszczono leżącą figurę świętej Cecylii, a powyżej – relikwiarz
z jej szczątkami. Podobno wcześniejsze wersje katedry w Albi też budowano pod
tym wezwaniem i szczyciły się posiadaniem
relikwii świętej, ale gdy przystąpiono do budowy obecnego gmachu – nie udało się
ich odnaleźć i katedra początkowo była pod wezwaniem Świętego Krzyża. Dopiero w
1466 r. biskup Albi Jean Jouffroy załatwił sprawę w Rzymie i przywiózł od
papieża kolejny relikwiarz ze szczątkami patronki muzyki. Warto przy okazji
powiedzieć, że Cecylia nie patronuje sprawom muzycznym dlatego, że pięknie grała
na jakimś instrumencie, jak się ją często przedstawia w ikonografii, tylko z
innego powodu. Żyła w groźnym dla chrześcijan III wieku i jako dobra katoliczka
złożyła śluby czystości, ale zmuszono ją do poślubienia poganina imieniem
Walerian. W czasie nocy poślubnej nie doszło do skonsumowania małżeństwa, bowiem
Cecylia wyznała mężowi, że jej czystości strzeże anioł, którego on nie może
zobaczyć, póki się nie nawróci, ale lepiej niech nie nastaje na jej cnotę, bo z
aniołem nie ma żartów. Walerian oczywiście się nawrócił, nawrócił się też jego
brat, ale nie wiadomo, czy zobaczyli tego anioła, bo wszyscy troje zostali
skazani na śmierć w roku 232, za panowania cesarza Aleksandra Sewera.
Mąż i szwagier zostali skutecznie ścięci
przez kata, a Cecylia przeżyła trzy ciosy siekierą i umierała po tym przez trzy
dni, cały czas śpiewając pieśni na chwałę Pana. I od tego śpiewania jest
patronką muzyki.
Z
katedry przechodzimy zaledwie kilkadziesiąt metrów do dawnego pałacu biskupiego,
nazywanego Palais de Berbi (od oksytańskiego
bisbie – biskup), wybudowanego w
latach 1250-1280 z inicjatywy biskupa Duranda de Beaucaire, w podobnym stylu i
okolicznościach, co przylegająca doń od południa katedra. A więc z jednej strony
budowla była inspirowana strachem przed zagrożeniami ze strony może nie tyle
katarskich heretyków, ile ze strony ludzi, walczących z biskupim autokratyzmem,
z drugiej – wielkość i niedostępność pałacu miała pokazywać siłę Kościoła i jego
dominację nad Albi. Budynek w jeszcze większym stopniu niż katedra przypomina
twierdzę niż pałac. Trudno się zresztą dziwić: była to nie tylko rezydencja
władzy kościelnej, ale i siedziba kościelnej policji: tutaj rezydowała
wszechpotężna inkwizycja, tu było więzienie dla ludzi podejrzewanych o
sprzyjanie herezji oraz pokoje przesłuchań – czyli po prostu sale tortur. Różowe
cegły, wysokie, półokrągłe przypory, wieże obronne – wszystko to rzeczywiście
robi wrażenie, tym bardziej, że i tutaj zainwestowano w wielkość: wieża świętego
Michała górująca nad wejściowym dziedzińcem ma
Pod koniec XV w., gdy biskupem Albi był
Ludwik I d’Amboise, militarny charakter pałacu nieco zmieniono, m.in. likwidując
mury od strony rzeki Tarn i przekształcając plac musztry w piękne francuskie
ogrody. W 1905 r. właścicielem Palais de Berbie stało się miasto Albi, a w 1922
r. usytuowano tu muzeum wielkiego malarza, Henri de Toulouse-Lautreca.
Był albigensem – w znaczeniu dosłownym:
urodził się 24 listopada 1864 r. w Albi, w rezydencji Hôtel Le Bosc (dziś: ul.
Toulouse-Lautreca 14), w arystokratycznej rodzinie wywodzącej się wprost od
hrabiego Tuluzy Rajmunda V (ojca bohatera krucjaty przeciw albigensom). Nazwisko
tworzy zestawienie nazw dwóch miejscowości, skąd wywodził się ród: stołecznej
Tuluzy i położonego niespełna
Henri był synem Alfonsa de Toulouse-Lautrec-Monfa i Adeli
Tapié de Celeyran. Rodzice byli dość
blisko spokrewnieni (kuzynostwo pierwszego stopnia), czemu przypisuje się wady
genetyczne, jakimi cechowało się ich potomstwo. Jego młodszy brat żył tylko rok,
a on sam cierpiał na chorobę kości (najprawdopodobniej była to dysplazja kostna
w odmianie nazywanej pyknodysostoza), której skutkiem była zwiększona podatność
na urazy i słaba mineralizacja kości. W wieku 14 i 15 lat złamał obie kości
udowe, które najpierw długo się nie zrastały, potem przestały się powiększać, w
efekcie
czego miał zaledwie
Rodzice
dość szybko po jego urodzeniu zdecydowali się na separację na skutek konfliktu
charakterów i Henri był wychowywany przez matkę i babkę. Od młodości związany z
Paryżem, uczył się tam do matury,
którą… oblał w lipcu 1881 r., ale egzamin poprawkowy zdał w październiku tego
samego roku – tylko, że w Tuluzie. Osiadł potem w Paryżu i postanowił rozwijać
przejawiający się już wcześniej talent plastyczny. Został wkrótce jednym z
największych malarzy-postimpresjonistów, piewcą Montmartre’u i jego kabaretów,
niezwykłą gwiazdą paryskiej bohemy, zarazem człowiekiem bardzo lubianym i
cenionym. Miał też wszystkie wady tego środowiska i tej epoki, przede wszystkim
alkoholizm (codzienne spore dawki absyntu, zmieszanego z koniakiem!) i dość duża
swoboda seksualna, co przyniosło skutek w postaci zarażenia się syfilisem. Próby
leczenia obu tych przypadłości podjęte w sanatorium w Malromé, w posiadłości
jego matki, okazały się spóźnione. Zmarł 8 września 1901 r. i został pochowany
daleko od stron rodzinnych, w Verdelais koło Bordeaux. Jego dzieła znajdują się
we wszystkich ważnych muzeach świata (m.in. sporo w paryskim Musée d’Orsay), ale
największa i najbardziej kompletna kolekcja znalazła się, dzięki podarunkowi
jego rodziców, tutaj, w Albi.
To
jedno z najciekawszych i najlepiej zorganizowanych muzeów, w jakich byłem.
Odwiedza je rocznie ok.
175 000 gości. Zwiedza się także sam pałac i jego ciekawe miejsca, jest część
poświęcona zabytkom archeologicznym i dziełom malarstwa średniowiecznego, ale
oczywiście największe zainteresowanie budzi kolekcja prac Toulouse-Lautreca,
umieszczona na parterze i dwóch piętrach, rzeczywiście ogromna (ponad tysiąc
prac!) i dobrze pokazana. Poza pracami artysty, którego – poprzez
niereprezentatywną, ale najbardziej znaną kolekcję z paryskiego Musée d’Orsay –
uważa się za trochę niepoważnego eksperymentatora, dziwaka i raczej
karykaturzystę niż malarza „całą gębą”, a który tutaj pokazuje swój
bezsprzecznie wielki i wszechstronny talent (portrety, pejzaże, obrazy studyjne
i plenerowe, grafiki), są też dzieła innych malarzy, którzy malowali wizerunki
Lautreca. Dzieła bohatera ekspozycji umieszczone są w większości w porządku
chronologicznym ich powstawania (od pierwszego obrazu, namalowanego przez
15-letniego artystę Artylerzysta
siodłający konia aż do ostatniego -
Egzamin na wydziale medycyny w Paryżu (1901), ale są też mini-kolekcje
tematyczne (portrety, wnętrza domów, noce paryskie i ich gwiazdy…).
Dwie
godziny na oglądanie to stanowczo mało – tym bardziej, że w większości sal
umieszczone są wygodne siedzenia, pozwalające na kontemplację ciekawszych dzieł,
no i na odpoczynek. Nie można robić zdjęć. Czynne w sezonie (21.06 – 30.09)
codziennie 9.00-18.00, poza sezonem jest przerwa na sjestę w godz. 12.00-14.00,
w okresie I-III oraz X-XII zamknięte we wtorki), bilet 8 €. Toaleta w
podziemiach i szatnia są bezpłatne, ale na przechowanie plecaków i toreb trzeba
mieć monetę 1 €, która funkcjonuje jak zwrotny żeton, otwierający schowek.
Dziedziniec wewnętrzny robi ponure wrażenie, głównie z powodu przytłaczającego ogromu otaczających murów. Znacznie przyjemniejszy widok jest na zewnątrz, w stronę Tarn: dołem pięknie utrzymane ogrody biskupie, dalej połyskująca tafla rzeki, przeciętej średniowiecznym Starym Mostem z 1040 r. Za mostem pięknie rysuje się panorama przedmieść Albi, nazywanych dzielnicą La Madeleine. Oczywiście, ta nazwa bierze się od świątyni św. Marii Magdaleny, będącego kościołem archidiecezjalnym. Wybudowany w połowie XIX w., jest kopią kościoła Madeleine w Paryżu i utrzymany jest w stylu neoklasycznym.
Wszystko to pasuje do Lautreca jak pięść do
nosa i przez moment zastanawiam się, dlaczego muzeum nie utworzono po prostu w
jego domu rodzinnym, w Rezydencji Bosc przy ulicy Toulouze-Lautreca, gdzie teraz
jest także muzeum – figur woskowych… Chyba jednak zadecydowały o tym prestiż
dawnego pałacu biskupiego, a niemniej – ilość miejsca…
Poza
Henri Toulouse-Lautrekiem Albi szczyci się jeszcze faktem, że profesorem
gimnazjalnym był tu znany we Francji działacz socjalistyczny Jean Jaurès (znamy
go już z Castres), a późniejszy prezydent Republiki Georges Pompidou
mieszkał tu w dzieciństwie i chodził do szkoły, zdał maturę w tutejszym liceum
Lapérouse, a następnie kontynuował nauki w koledżu Pierre Fermata w Tuluzie, by
dokończyć edukacji w Paryżu. Rodzina Pompidou przeniosła się z Owernii do Albi,
bo ojciec przyszłego prezydenta został tu mianowany profesorem języka
hiszpańskiego. Tutaj też urodziła się młodsza siostra George’a – Madeleine
Pompidou.
Zaczyna padać, otwieramy parasole i niemal
po własnych śladach wracamy do samochodu. Po prawej stronie mijamy katedrę,
kilka kroków dalej – po lewej – zaglądamy na plac klasztorny św. Salwiusza, na
którym stoi najstarszy kościół Albi – kolegiata świętego Salwiusza, budowana z
białego kamienia od 1080 r. w stylu romańskim, z wykorzystaniem pozostałości
dawnego kościoła karolińskiego. Budowę przerwała krucjata przeciw albigensom, a
po jej zakończeniu dobudowano (w większości w XV w.) część gotycką tradycyjnie
wznosząc mury z różowej cegły i pokrywając budynki czerwonymi dachówkami. Nad
świątynią góruje oryginalny donżon, do którego dolnej części o przekroju
kwadratowym dobudowano część okrągłą, z cegieł innego koloru, gdzie mieściła się
wartownia miejska.
Święty
Salwiusz (urodzony i zmarły w Albi) jest czczony tutaj dlatego, że był w latach
574-584 pierwszym biskupem Albi, rzekomo uwolnił mieszkańców od poddaństwa, a
poza tym spierał się z VI-wiecznym królem Franków Chilperykiem (ojcem
Meroweusza, czyli protoplastą Merowingów), który chciał się wobec biskupów
katolickich wypowiadać jako teolog – a Salwiusz i św. Grzegorz z Tours odmawiali
mu tego prawa. Ryzykowny spór, jeśli Merowingowie mieli rzeczywiście takie
pochodzenie, jakie im się teraz przypisuje…
Król Chilperyk i biskupi Salwiusz i Grzegorz 8
Wnętrze kolegiaty to mieszanina stylów
romańskiego i gotyckiego, z elementami barokowymi. Najstarszą częścią kościoła
jest romańska kaplica Matki Bożej. Najciekawsza jest zapewne XII-wieczna
drewniana figura pierwszego biskupa, interesująca XV-wieczna pieta (oryginały w
zakrystii, wystawione na widok publiczny kopie) oraz pochodząca z tego samego
okresu scena Ukrzyżowania, z Chrystusem, Matką Boską i św. Janem. Wejście do
ogrodu klasztornego, gdzie można obejrzeć stare pomieszczenia kanoników
kapitulnych, znajduje się na ścianie południowej.
Wsiadamy do samochodu i wracamy na południe
Langwedocji, ale inną drogą niż przyjechaliśmy. Jedziemy teraz przez żyzną
równinę rozciągającą się między Tuluzą a Czarną Górą i między Albi a
Canal du Midi. Dziś, tak jak przed
wiekami, jest to głównie teren rolniczy, stanowiący zarazem główne źródło
dochodu, a nawet bogactwa dla właścicieli okolicznych dominiów, a dziś – dla
farmerów. My, turyści, patrzymy na Langwedocję przez pryzmat widowiskowej,
dramatycznej i modnie dziś ogrywanej historii katarów, a właściwie nawet tylko
krucjaty przeciw albigensom. Zgoda – to ważny epizod w historii regionu,
tragiczny, okrutny, niekiedy do dziś odczuwalny jako zadra w dziejach
Midi. Ale tylko epizod: wojna z
katarami, a w zasadzie z samodzielnością prowincji, licząc od masakry Béziers po
traktat paryski, włączający Langwedocję do Francji, trwała dokładnie 20 lat. Cóż
to jest wobec rozwoju cywilizacji, kultury i zamożności terenu, o którym świat
zasłyszał już przeszło 2 tysiące lat temu?
Jasne, że ciekawsze jest opowiadanie
tajemniczych, skromnych i dobrotliwych katarach, zabijanych bez sądu przez
pazernych, okrutnych fanatyków, dybiących na langwedockie bogactwo, o
niezwykłych dziejach Marii Magdaleny i jej świętej rodziny, o templariuszach i
ich skarbach, wreszcie o świętym Graalu, być może ukrytym w zakamarkach
zapomnianej świątyni w jednej katarskich wiosek, albo w lochach pod którymś z
zamków… Naturalnie, nie mam nic przeciwko temu, chętnie to czytam, ale staram
się odróżnić literaturę od archiwów, mity od rzeczywistości, tradycję od
historii.
Jedziemy przez ową krainę szczęśliwości,
gdzie wokół niemal wszędzie widać niskie krzaczki winorośli, złote łany
dojrzewającej pszenicy, zieloną kukurydzę i żółte słoneczniki. Urzetu ani śladu.
Tak, wiem. Ja też, gdy pierwszy raz przeczytałem tę nazwę, wywaliłem gały i trzy razy sprawdzałem, czy to nie jest jakieś przekłamanie w tekście. Ale naprawdę jest taka roślina i naprawdę stanowiła ona przez wiele lat główne źródło bogactwa Langwedocjan.
Dygresja dla wykształciuchów - Urzet i Kukania
Isatis
tinctoria,
po polsku urzet barwierski, co brzmi
o wiele gorzej niż francuski pastel des
teinturiers, pastel barwiący, to taki żółto kwitnący chabaź, około metra
wysokości, z liśćmi podobnymi do ostu, ale spokrewniony z kapustą. Roślina jest
dwuletnia, przeważnie samosiejna, a jej środowiskiem są pobocza dróg, wysypiska,
gruzowiska i inne miejsca bogate w wapń.
Rośnie dziko w
całym obszarze śródziemnomorskim i już prawdopodobnie w starożytnym Egipcie
zauważono, że ususzone i starte na proszek liście urzetu tworzą świetny i trwały
barwnik o intensywnym kolorze niebieskim. Niewykluczone, że w Galii stosowali go
już Celtowie, ale potem barwiące właściwości rośliny poszły trochę w
zapomnienie, choć wykorzystywano ją nadal w celach leczniczych, stosując okłady
z liści na obrzmienia, guzy, trudno gojące się rany. W połowie XV w. w rejonie
Tuluzy (przede wszystkim okolice Lauragais, szczególnie w rejonie miasta Lavaur)
powrócono do produkcji barwnika z urzetu, stosując go do farbowania tkanin, od
sukna do jedwabiu. Zapotrzebowanie szybko rosło, opracowano praktyczną
technologię mielenia, prasowania i formowania w niewielkie kulki, które dawały
się łatwo pakować i rozsyłać po świecie. Kulki te – po francusku nazywane
cocagnes – stały się synonimem
bogactwa i szczęśliwości tak, że cały obszar między Tuluzą, Albi a Carcassonnel,
tak gdzie najwięcej leciano w kulki,
zaczęto nazywać
pays
de Cocagne,
co jest grą słów, bowiem określenie to jest zarazem nazwą bajkowej Krainy
Obfitości.
Mit o takim ziemskim raju, Kukanii, francuskim
pays de Cocagne, włoskim
Cucagne (co właśnie znaczy obfitość),
niemieckim Schlaraffenland, co
do Polski przeniknęło jako Szlarafia, czy wreszcie polskiej
krainie pieczonych gołąbków pojawia
się w trudnych dla Europy czasach. Najpierw w Niemczech, zapewne pod koniec XII
w., spisane ok. 1230 r. jako zestaw pieśni, w znacznej części o jedzeniu i piciu
znany dziś jako
Carmina Burana,
pojawia się bohater przedstawiający się jako opat Cocagne:
ego sum abbas cucaniensis,
zachowujący się jak pierwowzór Falstaffa.
Potem zaraz po zdławieniu langwedockiego kataryzmu, ok. 1250 r. we Francji
zaczyna krążyć tekst Li Fabliaus de
Coquaigne, w którym przestawiony zostaje obraz raju, wymarzony być może
przez katara udręczonego wiecznymi postami i innego rodzaju wstrzemięźliwością:
kraju wiecznej szczęśliwości i obfitości, bez epidemii, wojen i głodu – stałych
elementów średniowiecznego życia. Autor opisuje zadaną mu przez papieża pokutę w
postaci podróży do kraju zwanego Kukanią, którego wszyscy mieszkańcy są bogaci,
dobrze ubrani i życzliwi innym. Śpią ile chcą, a podczas snu się bogacą.
Wszystkie zabudowania skonstruowane są z najlepszych ryb, mięs i kiełbas, na
wszystkich ulicach stoją suto zastawione stoły ze śnieżnobiałymi obrusami i
najlepszym jedzeniem, z którego może korzystać każdy kto chce, bez żadnej
zapłaty. Przez Kukanię płynie rzeka, w której zamiast wody jest najlepsze wino,
miedze między polami są z najlepszych kiełbas, miesiąc ma sześć tygodni,
codziennie jest święto albo niedziela, są cztery Wielkanoce, cztery Boże
Narodzenia, czterokroć Wszystkich Świętych, cztery winobrania i cztery
karnawały. Post zaś polega na tym, że się je i pije, na co człowiek ma ochotę.
Na rogu każdej ulicy stoją sakwy z pieniędzmi, ale nikt ich nie zabiera, bo za
nic nie musi się płacić. Jednym słowem: pieczone gołąbki same lecą do gombki…
No i jeszcze jeden, oczywisty zresztą, wymiar krainy szczęśliwości (cytuję za:
Umberto Eco, Historia krain i miejsc
legendarnych, Poznań 2013, tłum. Tomasz Kwiecień):
Kobiety są tam przepiękne, damy i damulki bierze, kto ma ochotę, a nikt nie ma
tego za złe, i z nimi sobie rozkosz sprawia, póki chce i ile ma talentu; a
kobiety nie są karcone z tego powodu, lecz bardzo chwalone, a jeśli przez
przypadek się zdarzy, że jakaś kobieta spojrzy na mężczyznę, który jej pożąda,
może ją wziąć publicznie i zrobić z nią, co zechce…
Prosperity na handel urzetem, z którego pochodziły fortuny
przede wszystkim wielmożów i kupców z Tuluzy, o czym świadczą do dziś podziwiane
pałace i kamienice, skończyła się pod koniec XVI w., kiedy to zalała Europę fala
dostaw tańszego i lepszego niebieskiego barwnika z Indii, znanego jako indygo.
Na marginesie warto dodać, że największym centrum handlu urzetowymi
kulkami w naszej części Europy było
Görlitz.
Jedziemy
przeto przez Krainę Szczęśliwości (o której milczę, żeby nie dekoncentrować
kierującego samochodem Michała, który pewno jest już głodny jeszcze bardziej niż
ja…), utożsamianą na ogół z rolniczym regionem Lauragais. Najważniejszą
miejscowością tego terenu jest znajdujące się na zachód od naszej drogi spore
miasto Lavaur, usytuowane na lewym brzegu rzeki Agout, tej samej, która płynie
przez Castres. Od głębokiego wąwozu rzecznego miasto bierze swoją nazwę (okcytańskie
La Vaur, wcześniej Vauro, z galijskiego vobero, wąwóz). Pierwsza ufortyfikowana
osada powstała tu w XI w., pod koniec tego stulecia zbudowano pierwszy kościół
św. Alana, a w 1181 r. jako siedlisko kataryzmu Lavaur zostało zaatakowane przez
wojska papieskiego legata, cystersa Henryka de Marcy, ale obroniła je Adelajda z
Tuluzy, żona Rogera II z Béziers, która obiecała rozprawić się z heretykami
samodzielnie. Obietnica nie została dotrzymana, jak większość przyrzeczeń
władców Tuluzy.
Za heretyków wziął się więc w 1211 r. dowódca krucjaty, Szymon de Montfort. W
kwietniu rozpoczęło się oblężenie miasta, wspierane modłami
przez 200 członków Białego Bractwa, śpiewających pobożne pieśni pod kierunkiem
biskupa Fulka z Tuluzy. Doradcą duchowym Szymona pod Lavaur był święty Dominik
Guzmán. Krzyżowców było mało, posiłki docierające z Francji były niszczone przez
podjazdowe wypady hrabiego Rajmunda Rogera z Foix i jego górali, ale po miesiącu
machiny oblężnicze rozbiły mury. 3 maja 1211 r. 80 rycerzy kierujących obroną,
jak najbardziej katolików, powieszono. Pod ciężarem ciała dowódcy Aimery’ego de
Montréal złamała się szubienica, więc panią zamku Lavoir - Geraldę Szymon kazał
wrzucić do studni i ukamienować. Cóż, cała rodzina była katarska.
Towarzyszący Szymonowi de Montfort legat papieski Arnold Amaury odnalazł w
Lavour jeszcze 400 żywych katarów. Zerwano z nich ubrania, wyprowadzono na brzeg
rzeki Agout i ułożono największy w historii stos. Dym
uniósł się w niebo, a
Białe Bractwo biskupa Fulka w uniesieniu zaśpiewało
Te Deum.
Jedziemy
dalej, aż do niewielkiego miasteczka Soual, gdzie stajemy na parkingu koło
kościoła. Jest spokojnie, ludzi prawie nie widać, czysto i kolorowo. Nie ma
żadnego historycznego powodu, żeby tu się zatrzymywać: nie szalał tu Szymon de
Montfort, nie ma żadnego katarskiego zamku, Rzymianie nie budowali tu aren ani
term. Jest to taka sympatyczna
dziura, licząca 2 tysiące mieszkańców, nad brzegiem malowniczej rzeki Sor, a
jedyną atrakcją turystyczną jest niewielki, ale bardzo piękny kościół pod
wezwaniem Świętej Segoleny, która żyła w początku VII w. w Albi, była mężatką, a
gdy owdowiała, założyła klasztor w Troclar, prawdopodobnie w rodzinnych
posiadłościach i z patronatem władców z dynastii Merowingów. Słynęła z licznych
cudów, a jej grób był obiektem kultu przynajmniej do XI w., kiedy to w
nieznanych okolicznościach jej klasztor został zlikwidowany. Relikwie świętej
znajdują się m.in. w katedrze w Albi, a jej kult z niewielkimi wyjątkami
uprawiany jest tylko w górnej Langwedocji.
Nazwa miejscowości zdaje się świadczyć o frankońskim,
czyli germańskim pochodzeniu jej założycieli. Przeszła zresztą dość ciekawą
ewolucję, zaświadczoną w dokumentach:
Ansoaldus
>
Ansoale >
Assoali >
Asoal >
Soual.
Soual to etap w drodze pielgrzymkowej do Composteli, więc kościół jest pięknie
utrzymany i – jak większość świątyń we Francji – otwarty i dostępny do
zwiedzania, mimo że jest już późne popołudnie. Obecny kształt kościoła pochodzi
zasadniczo z XVI w., ale jest to miejsce, gdzie od X do XII w. znajdował się
pierwszy kościół, romański, następnie przebudowany w stylu gotyckim i opatrzony
w XV wieku czterema kaplicami. Późniejszy remont i rozbudowa to dzieło
architekta A. Valetta z 1869 r. Ostatnia konserwacja pochodzi z 1996 r.
Wejście
prowadzi przez skromny gotycki portal, w środku jest sporo ładnych figur
świętych (ciekawe, typowe
dla Midi, zestawienie figur Matki
Boskiej z Lourdes i św. Bernadety Soubirous), ale najbardziej przyciąga uwagę
36-metrowa dzwonnica, wykonana – jak piszą w informacji w kościele – w stylu
gotyku langwedockiego w XII-XII w.
Ciekawa konstrukcja składa się z kwadratowej wieży z kamienia, na której
postawiono kolejną – ośmiokątną trzypoziomową wieżę, a na niej – strzelistą
sześciokątną iglicę z krzyżem. Ale moją uwagę przyciąga nekrolog w kruchcie,
zapowiadający pogrzeb madame
Yvonne Sanchez z domu Marchant, która
właśnie odeszła w wieku 102 lat. Muszą tu mieć dobry klimat…
Wyjeżdżamy z parkingu w Soual, strzeżonego przez figurę Matki Boskiej z
Dzieciątkiem. Pół godziny później zatrzymujemy się na parkingu na Placu Wolności
w Castelnaudary, strzeżonym przez rzeźbę dość niezgrabnej nagiej pani, z
płomieniem wolności w ręku. Sam parking w poniedziałki
od 700 lat zmienia się w targ, na tyle słynny, że jest pierwszą informacją, jaką
wita nas miasto, chwalące się poza tym, że jest stolicą Kanału Południowego oraz
stolicą gastronomiczną, co szczególnie przejawia się w sierpniowym Święcie
Cassoulet. Jak wiadomo, to ostatnie wyjaśni się wkrótce. Jesteśmy głodni
okropnie, ale postanawiamy poszukać gastronomii nad Kanałem, gdzie jest port, a
w porcie, wiadomo, restauracje być muszą.
Castelnaudary… Jedna z ciekawszych, choć trudnych do zapamiętania nazw, ale w
zasadzie zrozumiałych, jeśli chodzi o etymologię.
Castel to, wiadomo, zamek, niemal we
wszystkich okolicznych
językach.
Nau to od oksytańskiego
nou – nowy. D’ary wywodzi się zaś z
baskijskiego arry, co znaczy kamień.
No i mamy: Castelnaudary, czyli nowy zamek kamienny. I właśnie pod nazwą
Castellum Novum Arri miasto jest
wzmiankowane w dokumencie z 1103 r. po raz
pierwszy. Zamek jest też w herbie miasta.
W czasie krucjaty katarskiej
Castelnaudary zostało zajęte przez krzyżowców bez walki, a w 1211 r. zdobywca
Szymon de Montfort został zmuszony zmiany roli i przystąpił do obrony miasta. Z
niewielkimi siłami obsadził zamek i bronił się za murami, gdzie oblegali go
podejmujący właśnie kontrofensywę hrabiowie Rajmund VI z Tuluzy i Rajmund Roger
z Foix. Oksytańczycy zostali odparci, ale miasto uniknęło wtedy większych
zniszczeń. W 1235 r. zainstalowali się tu inkwizytorzy z Tuluzy, ale wyjątkowo
nie odnieśli sukcesu: solidarność mieszkańców, którzy nie donosili na swoich
sąsiadów spowodowała, że polowanie na heretyków skończyło się bez
spektakularnych stosów.
Nieszczęścia
nie dało się jednak ominąć w czasie angielsko-francuskiej Wojny Stuletniej,
kiedy to w 1355 wojska Edwarda Plantageneta z Woodstock, nazywanego potem
Czarnym Księciem, w drodze z Gaskonii do Narbonne 31 października znienacka
napadły na Castelnaudary,
splądrowały je i zniszczyły znaczną część, zabijając wielu mieszkańców. 1
września 1632 r. pod miastem rozegrała się decydująca bitwa między oddziałami
Ludwika XIII i kardynała Richelieu, dowodzonymi przez marszałka Henryka
Schomberga, a inspirowanymi przez matkę króla konspiratorami, dowodzonymi przez
królewskiego brata Gastona Orleańskiego i Henryka II de
Montmorency, który
wówczas był gubernatorem Langwedocji. Spiskowcy tworzący Frondę przegrali,
książę Montmorency został pojmany i 20 października 1632 stracony w Tuluzie.
Jednak
zapewne najważniejszą datą w historii Castelnaudary był 24 maja 1681 r., kiedy
to oficjalnie otwarto
Canal du Midi, a
najważniejszym miejscem na kanale stał się wybudowany właśnie tutaj Wielki Basen
– jedyny większy akwen (
Dochodzimy do kolejnego placu – place du Verdun, gdzie większą część miejsca
zajmuje zabytkowa hala targowa, w której po uruchomieniu Kanału
Południowego handlowano największym skarbem terenu Lauragais – pszenicą,
wywożoną z Castelnaudary w świat. Obok kolejny plac, podobnie urządzony, noszący
imię Republiki. Położoną obok Aleją Republiki przechodzimy koło dość ponurego
merostwa, by po kilku minutach stanąć na brzegu
Canal du Midi. Ulicą Portową –
rozglądając się za czynną restauracją, na razie bezskutecznie – idziemy wzdłuż
Małego Basenu, mijamy Miejską Szkołę Muzyczną i zatrzymujemy się na moście,
dzielącym Mały Basen od Wielkiego. To zabytek,
Pont Vieux, wybudowany wkrótce po
otwarciu Kanału, w XVII wieku. Fotografujemy cumujące przy brzegu barki, gdy
nagle spostrzegamy płynące w naszą stronę spore zwierzątko. Nie jest to pies,
kot raczej nie pływa, chyba że jest tygrysem, ale to coś jest trochę mniejsze.
Szczur, oczywiście. Wielkości małego psa, spływa spokojnie z nurtem, sterując
długim ogonem. Patrzy uważnie,
jak go fotografujemy, przepływa pod mostem i na początku Wielkiego Basenu
spokojnie wychodzi na brzeg. Staje słupka, rozgląda się i nie przejmując się
reakcją stojących, wyciera sobie wąsy, wytrząsa wodę z uszu, po czym dostojnie
odchodzi między zarośla.
Nie zmienia to naszego zainteresowania kwestią obiadu, który już zdążył zmienić
się w – ciągle jeszcze tylko planowaną – kolację. Okolice Wielkiego Basenu także
pod tym względem zawodzą nasze oczekiwania, ale ponad dachami niewielkich
portowych zabudowań, w kierunku północnym widzimy spory i dość ponury gmach, a
informacja lokalna podpowiada, że to jest miejsce, gdzie stał ów dawny zamek,
który dał miastu nazwę. Po czasach, gdy rezydował tu krótko w 1211 r. Szymon de Montfort, twierdza dostała się w ręce władz francuskich. W 1477 r. Ludwik XI
podarował całe nowo utworzone
hrabstwo Lauragais Bernardowi z Owerni, po którym odziedziczyła je jego wnuczka
– Katarzyna Medycejska, późniejsza królowa Francji. I ona właśnie utworzyła w
dawnym zamku siedzibę władz, a obok w 1585 r. wybudowała
Présidial – budynek, w którym
umieszczono niezbędne atrybuty władzy – sąd i obok więzienie. A sam zamek jako
zbyteczny w tym miejscu został zburzony w 1623 r. na rozkaz króla Ludwika XIII.
Więzienie, jako miejsce bardziej przydatne, funkcjonowało do 1926 r.
Dziś
w budynku Présidialu znajduje się szkoła podstawowa, a w więzieniu – Muzeum
Historii Laurgais (2 €, < 25 wstęp wolny). Obok zachowała się dawna kaplica
więzienna Świętego Piotra, z relikwiarzami z XVIII w. Nieco dalej, w stronę
ulicy Szpitalnej, znajduje się barokowa kaplica Matki Bożej Miłosiernej,
zbudowana w miejscu XI-wiecznej poprzedniczki, wystawionej na pamiątkę
odnalezienia już poza murami miejskimi figurki Matki Boskiej, być może zgubionej
przez podróżujących z Narbony do Tuluzy. Wkrótce zaczęła być wykorzystywana
przez pielgrzymów, udających się do Composteli, którzy mogli tu się zatrzymać
na odpoczynek i modlitwy, bez wchodzenia do miasta. Według protokołów rady
miejskiej, kaplicę zbudowano w 1517 r. W XVIII w. umieszczono w niej
dziesięć pięknych obrazów tablicowych, wykonanych w formie drewnianych
płaskorzeźb, malowanych i złoconych, przedstawiających sceny z męczeństwa
Chrystusa. W czasie Rewolucji kaplicę upaństwowiono, ale 30 mieszkańców okolicy
złożyło się i za sumę 1404 franków wykupiło budynek z wyposażeniem, tym samym
chroniąc go przed dewastacją. W rękach prywatnych kaplica pozostawała do 1972 r.
Kaplica Matki Bożej Miłosiernej 8
Wracamy
do centrum ulicą, noszącą imię twórcy Canal du Midi – Pierre-Paule Riqueta. Po
drodze też restauracji nie ma, albo są już zamknięte. Stanowczo początek lipca
to w Castelnaudary jeszcze nie sezon. Naprzeciwko ładnego, zarośniętego drzewami
skweru Wiktora Hugo mijamy XIII-wieczny kościół – kolegiatę Świętego Michała,
wybudowaną po zakończeniu krucjaty katarskiej, początkowo jako kościół obronny w
stylu romańskim, który został częściowo zburzony podczas walk z Czarnym Księciem
w 1355 r. Na skutek późniejszych remontów i przeróbek otrzymał dzisiejszą,
gotycką formę, z nawą i dziewięcioma bocznymi kaplicami oraz imponującą
50-metrową ośmioboczną dzwonnicą, zakończoną strzelistą iglicą.
Włóczymy się z ulicy na ulicę, wreszcie ulicą Komediową wchodzimy na wzgórze,
stanowiące północną granicę
miasta. Stoi tu pięknie odrestaurowany wiatrak, Moulin de Cugarel, ostatni z 32
młynów, które w okresie największej koniunktury na handel produktami zbożowymi,
spławianymi w barkach przez Canal du Midi wybudowano na wzgórzach Castelnaudary.
W miejscu, gdzie się teraz znajdujemy, w 1211 r. stacjonowały siły Rajmunda z
Tuluzy, atakujące zamek, gdzie bronił się Szymon de Montfort. Ale zamek był
spory kawał drogi stąd, po drugiej stronie miasta. Niech nas więc nie zmyli
nazwa uliczki, biegnącej od młyna w dół:
Château d’Eau. Zamek Wodny to wdzięczna francuska nazwa… wieży ciśnień,
rzeczywiście usytuowanej w tej części miasta. Ze wzgórza widać także inną wieżę,
Tour Chappe (na zachód, za cmentarzem,
przy Zaułku Claude'a Chappe), która jest elementem sieci dawnego telegrafu
optycznego, funkcjonującego w XIX w. przed wynalezieniem dalekopisów. Stacja
telegraficzna w Castelnaudary była punktem w sieci łączącej Avignon z Bordeaux.
Początkowo (1834) umieszczona na wieży dzwonnicy kolegiaty św. Michała we
wschodniej części miasta, w 1851 r. została przeniesiona do specjalnie
wybudowanej kamiennej wieży na wzgórzu św. Katarzyny, wznoszącym się na wysokość
Ulicą Zamku Wodnego schodzimy ze wzgórza Cugarel i docieramy do ulicy
wszechobecnego w Midi Fryderyka
Mistrala. Tutaj, przy niewielkim placyku znajduje się kamienny kościół ś
Ale prawdę powiedziawszy, mamy już na dziś serdecznie dość kościołów, zabytków i
w ogóle tzw. zwiedzania. Trzeba usiąść, napić się wina, odpocząć i wreszcie coś
zjeść. Wracamy w okolice placu Republiki, gdzie wreszcie znajdujemy kilka
otwartych restauracji. Otwartych – to nie znaczy czynnych. Gdy tylko zajmujemy w
którejś z nich miejsce – podbiega kelner z informacją, że
na razie lokal nie wydaje posiłków.
Możemy sobie, oczywiście, przy barze golnąć
un demi, czyli szklankę piwa, albo
nawet un verre – kieliszek wina, ale
już bez zagrychy. No, ale nie o to nam chodzi, w mieście, gdzie wynaleziono
cassoulet. Zaraz się wyjaśni.
Restaurację będą czynne bientôt, już o 19.30, więc jeśli messieurs’dames zechcą zaczekać, to zapraszamy.
Cóż zrobić – czekamy, patrząc głodnym wzrokiem, jak kelnerzy i kucharze
wykorzystują przerwę na... jedzenie. Po prostu trafiliśmy na czas przerwy
obiadowej we wszystkich restauracjach.
Spośród wszystkich restauracji, w których nie możemy w
Castelnaudary nic zjeść, wybieramy tę, która z nazwy interesuje nas najbardziej:
Maison du Cassoulet, przy Cours de la
République. O 19.20 już siedzimy przy stolikach, oczywiście wprost na ulicy i
czekamy. Wreszcie wybija 19.30, zamawiamy coś do picia, i oczywiście dla każdego
michę cassouletu.
To
jest okropnie modne lokalne danie, stanowiące
specialité de la maison całej
Langwedocji, ale wymyślone podobno właśnie tutaj, w Castelnaudary, w
dramatycznych okolicznościach z 1355 r., kiedy to miasto oblegały angielskie
wojska Edwarda Plantagenêta, a obrońcom kończyło się już jedzenie. W desperacji
pozbierali więc zapasy bobu, niedojedzone skrawki mięsa, podpieczoną kiełbasę,
zasypali to wszystko roztartym czosnkiem, dodali warzyw, jakie znaleźli,
ugotowali, zapiekli i tak powstał
cassoulet: smaczny, pożywny i dostępny dla wszystkich. Oczywiście legenda
opowiada o tym, jak to odżywieni
cassouletem mieszkańcy Castelnaudary dali Angolom łupnia, bo oni, żywieni
brązową fasolą z syropem (wtedy jeszcze nie wymyślono angielskiej specjalności w
postaci ryby z frytkami i budyniowego puddingu z łojem wołowym i nerką)
oczywiście nie dali im rady w boju.
Niestety, zanim uciekli, zdążyli zniszczyć sporą część miasta, a co się tyczy
bobu, to jak wiadomo z historii, w tamtych latach angielskie wojska
zazwyczaj
dość często zadawały go Francuzom, a sam Czarny Książę już rok później pokonał
wojska króla Jana Dobrego, a samego francuskiego monarchę wziął do niewoli.
Legenda głosi, że był tak ujęty walecznością swojego przeciwnika, iż osobiście
jeńcowi usługiwał przy kolacji, jaką wydał z okazji zwycięstwa. Ciekawe, co
wtedy jedli – dania angielskie czy raczej
cassoulet?
Bób, jako składnik cassouleta w XVI
w. zastąpiono fasolą. Ogólnie, danie to nieco przypomina dobrze nam znaną
fasolkę po bretońsku, a jedyną odczuwalną różnicą jest większa ilość mięsa,
obecność kiełbasek pieczonych w całości, czasem także mięsa drobiowego, no i
czosnku.
Podaję przepis na cassoulet wzięty z
strony merostwa Castelnaudary, czyli zapewne najbardziej oficjalny, autoryzowany
zresztą przez Wielką Konfraternię Cassouleta z Castelnaudary:
Cassoulet z Castelnaudary ma pochodzenie bardzo dawne, z rodzin chłopskich i
terenów wiejskich. Ten przepis ustalił się z biegiem czasu tworząc wspaniałe
danie będące sławą Castelnaudary, którego renoma stale rośnie.
Oczywiście, istnieje wiele wariantów legendarnego przepisu, ale ten, który tu
dajemy wam poznać jest najdokładniejszy i sprawdzony przez Wielką Konfraternię
Cassouletu z Castelnaudary.
Przepis na 4
osoby
Składniki:
350-
Dwa udka kacze lub gęsie w sosie własnym, podzielone na dwa kawałki,
4 kawałki po
4 kawałki po
Trochę solonej słoniny,
1 szkielet drobiu lub kilka kości wieprzowych cebulami i marchewkami;
Dzień przed:
Zalać suchą fasolę na noc zimną wodą.
Nazajutrz:
Wylać wodę, fasolę wrzucić do rondla z trzema litrami świeżej zimnej wody i
doprowadzić do wrzenia przez 5 minut. Zgasić ogień, wylać wodę, zachowując
fasolę.
Przystąpić do przygotowania rosołu z nowymi trzema litrami wody (nie twardej,
najlepiej z Castelnaudary, jeśli to możliwe), do której wrzucić pocięte w
szerokie paski skórki ze słoniny, szkielet drobiowy lub jeśli wolicie kilka
kości wieprzowych, trochę cebuli i marchewki. Posolić i popieprzyć. Gotować
przez godzinę, potem przecedzić rosół, zachowując skórki.
Do tego przecedzonego rosołu włożyć fasolę i gotować aż stanie się miękka, ale
pozostanie w całości. Zwykle to trwa około godziny.
Podczas
gotowania fasoli:
Przygotowanie mięsa: Na dużej patelni na małym ogniu wytopić tłuszcz z pociętych
kawałków mięsa, potem je przełożyć na miskę. W pozostałym tłuszczu obsmażyć
kiełbaski, potem je przełożyć na miskę. Przysmażyć kawałki wieprzowiny, aż
nabiorą złotego koloru i dołożyć je do innych mięs.
Odcedzić fasolę i zostawić rosół na małym ogniu. Dorzucić do fasoli kilka ząbków
czosnku i dwa razy tyle wagowo solonej słoniny utartych razem.
Montaż
cassouleta:
Do tego celu używa się głębokiego naczynia z terakoty, które nazywa się „cassolo”
(dziś „la cassole”), od którego pochodzi nazwa cassouleta, lub w razie jego
braku wystarczająco głębokiego naczynia ceramicznego stosownego do pieczenia.
Wysmarować dno naczynia kawałkami skórek, wrzucić około jednej trzeciej fasoli,
na to ułożyć mięso i na wierzchu wrzucić resztę fasoli. Ułożyć kiełbaski
zagłębiając je w fasoli tak, by ich część pozostawała widoczna. Uzupełnić
naczynie dolewając gorącego rosołu, który powinien przykryć fasolę. Dodać
mielonego pieprzu na powierzchni i dorzucić jedną łyżkę tłuszczu, który
wcześniej służył do przysmażenia mięsa.
Pieczenie:
Ustawić piekarnik na 150o/160o (termostat 5 lub 6) i
zapiekać przez 2-3 godziny. Podczas pieczenia na wierzchu cassoli utworzy się
brązowo-złota skórka, którą trzeba przekłuć kilka razy (starożytni mówili:
siedem razy). Kiedy powierzchnia fasolek zacznie być sucha, wlać kilka łyżek
rosołu.
Jeśli przygotujecie cassoulet dzień wcześniej, powinien być podgrzany w
piekarniku do 150o przez półtorej godziny przed podaniem. Nie
zapominać wtedy dodać niewielkiej ilości rosołu lub, gdy go już nie mamy, kilku
łyżeczek wody.
Bardzo ważne!
Cassoulet podaje się gorący w tej samej cassoli, w której się zapiekał. Podawać
tak, by go nie poruszyć.
Nie
wiem, czy to, co jadłem w Castelnaudary, było przygotowane według „oficjalnego”,
przepisu – pewno tak, bo merostwo było o kilka domów dalej. Czy smakowało?
Bardzo – ale po całym dniu niejedzenia apetyt bardzo wzrasta. Natomiast nie
mogłem oprzeć się wrażeniu, że z
cassouletem tak samo, jak ze wszystkimi produktami, których główną przyprawą
jest umiejętna reklama. Celują w tym Francuzi, uchodzący za znawców smaku. Coś,
co w swych początkach jest może nie tyle niedobre, ale na pewno nie luksusowe,
należy przede wszystkim mocno zlokalizować, reklamując jako jedyny taki produkt
lokalny. Gwarantowane, że już niedługo inne tereny będą przysięgać, że tę
potrawę wymyślono właśnie u nich. O prawo do miana odkrywcy
cassouleta kłócą się od lat
Castelnaudary, Carcassonne i Tuluza. Ale prawdopodobnie do sporu mogłaby się
włączyć pani Schmidt spod Monachium, pan Nowak z Jezioran czy pani Sokapulos z
Krety, czy milion innych osób z tysięcy miejscowości, gdzie jada się fasolę
okraszoną mięsem. A jakby do konkurencji stanęły zapiekanki ziemniaczane…
Po drugie coś, co jest zwyczajne, trzeba przedstawić jako nadzwyczajne. Tak było
z zupą rybną bouillabaisse, niby z
Marsylii, ale jadaną na całym wybrzeżu śródziemnomorskim: robili ją dla siebie
rybacy z resztek, odpadów i kiepskich gatunków ryb, które się zaplątały w sieci,
a których nie chciały kupić
porządne restauracje. Ryby do gara, trochę warzyw, mnóstwo przypraw, żeby
oszukać smak i zapach. I fakt, że zupy nie były w restauracjach, a najlepsi
znawcy ryb gotowali ją dla siebie – pobudzał apetyt amatorów.
Po trzecie – coś, co jest banalnie tanie i powszechnie dostępne – trzeba uczynić
drogim i niedostępnym. Jeśli jakiś towar jest na każdym straganie za 2 euro –
wycofaj go ze sprzedaży na rok, a potem sprzedawaj po 20 euro. Przypomnijmy
sobie piarowską akcję wprowadzenia na rynek jednego z najgorszych sikaczy
francuskich – wina Beaujolais Nouveau. W tym roku pojawi się w sprzedaży 19
listopada o północy i tego dnia we Francji „się liczy”.
W Polsce będzie to 24 listopada. W
zeszłym roku w listopadzie kosztowało 30-50 zł za butelkę. W restauracjach –
nawet powyżej 100 zł. Po kilku tygodniach ta sama butelka kosztowała 15-20 zł. I
raczej nikt nie kupował. Bouillabaisse jest najdroższa ze wszystkich
zup: 60 € za talerz nie jest niczym nadzwyczajnym. W Polsce widziałem za 70 zł…
O Vin de Merde już pisałem.
Czy 18 € za michę fasolki z kawałkami mięsa to dużo? W Poroninie pewno tak. Ale
w Castelnaudary, w miejscu gdzie
cassoulet wynaleziono i w restauracji, gdzie jest daniem firmowym - pewno w
sam raz.
Wracamy, najedzeni, do Carcassonne i otwieramy butelkę czerwonego wina z Limoux.
Ale pycha…