Maciej Pinkwart
Kalendarz adwentowy
Krystyna była obsesyjnie porządna. Potrafiła od rana biegać ze ścierką i
szczotką po całym domu i oczywiście najbardziej narzekała na bałagan w jego
pokoju. Dwa razy dziennie włączała odkurzacz, o który ciągle się potykał. Trochę
spokoju zrobiło się wtedy, kiedy poszła do pracy. Nie musiała tego robić, bo
zarobki męża aż nadto wystarczały na utrzymanie rodziny, ale chciała mieć swoje
pieniądze i nie tłumaczyć się na co je wydaje. Była świetną księgową, wzięła pół
etatu w Urzędzie Miejskim i przynajmniej przedpołudniami był spokój. To było
mniej więcej w tym samym czasie, kiedy miał pierwszy zawał i potem musiał się
oszczędzać. Przeszedł na emeryturę, na uczelni miał jeszcze dwa razy w tygodniu
nieabsorbujące wykłady, ale jednak wymagał opieki. I wtedy Marek zatrudnił
Elżbietę.
Była koleżanką jego asystentki stomatologicznej, pracowała dotąd w przychodni na
Długiej i poza niewykorzystywanymi dotąd specjalnie umiejętnościami
pielęgniarskimi miała kilka cech, które Henryk doceniał. Figura, sympatyczny
głos, cierpliwość, wiedza. Przychodziła najpierw co drugi dzień, potem
codziennie, aż wreszcie zamieszkała z nimi na stałe i była traktowana jak
członek rodziny. Marek trochę się krzywił, że obcy człowiek pęta mu się po domu,
ale w sumie musiał to zaakceptować, bo Elżbieta w znacznym stopniu włączyła się
do spraw porządkowych, prowadziła mu drugą, domową kartotekę pacjentów i
nauczyła wszystkich obsługi komputerów. W dodatku – na co Henryk zwrócił uwagę
zaraz pierwszego dnia – była uderzająco podobna do jego nieżyjącej już wiele lat
żony, która zmarła błyskawicznie na sepsę wkrótce po urodzeniu drugiego syna.
Też miała na imię Elżbieta.
Pielęgniarka dwa razy do roku miała urlop i jechała wtedy zimą na narty, a latem
najpierw na konie, a potem, kiedy wszyscy zaczęli jeździć za granicę – i ona
wyprawiała się do modnych kurortów. Ale po dwóch latach jako-takiego spokoju
okazało się, że Elżbieta jest w ciąży i postanowiła odejść. Po naradzie
rodzinnej zatrzymali ją i jej dziecko. Wojtka. Nikt nigdy nie pytał, kto jest
ojcem. A ona nie mówiła.
- Te adresy, co ci dałem, pasowały? Ktoś się odezwał? Bo tak naprawdę, to o
dark necie dowiedziałem się dopiero ostatnio, no i z niej nie korzystałem,
bo po co. No i kosztuje to wielkie pieniądze.
- Tak, dziękuję, sprawdziłem, działa. Ciekawostka. Ale też nie korzystałem, bo
po co. I za co. Ale wiem, że jakby co, to jest. Jakbym chciał dać zlecenie na
siostrę przełożoną, to znaczy na dyrektorkę, to już wiem jak.
Roześmiali się obaj, ale tylko Wojtek szczerze. Henryk sprawdził to dokładnie i
miał po co. Przez ciemną, niewykrywalną dla zwykłych operacji policyjnych stronę
Internetu mógł nie tylko zlecić zabójstwo czy pobicie, ale kradzież, porwanie
czy zakup narkotyków. Naturalnie, nie chciał kupować narkotyków – nienawidził
jakiegokolwiek uzależnienie od czegokolwiek.
- Słuchaj… - Wojtek najwyraźniej miał z nim coś do załatwienia – tak sobie
myślę… A nie mógłbyś po prostu wrócić do nas? Znaczy, do swoich dzieci? Przecież
nie miałbyś gorszej opieki niż tutaj. I cała ta konspiracja nie byłaby
potrzebna…
No, gorszej opieki by nie miał, niż tutaj. Ale – choć tu było jak w więzieniu o
średnio ostrym rygorze – w ośrodku czuł się paradoksalnie bardziej niezależny
niż w domu. Tu płacił i wymagał, nawet mógł sobie teatralnie pohisteryzować. To
znaczy, płacił zasadniczo Staszek. Wymagał niewiele, właściwie wymógł już
wszystko, czego chciał. Była tylko jedna sprawa, której był świadom, i którą
chciał zrealizować poza domem: galopująca demencja i własna śmierć. Ale w sumie
śmierć nie musi nastąpić w wyniku demencji, zaskakując wszystkich, a najbardziej
już nie zdającego sobie z niczego sprawy delikwenta. W sumie…
Stanęli przy alejce po drugiej stronie klombu. Widział swoją opiekunkę za szybą.
Z marsową miną spoglądała na zegarek. Popatrzył na Wojtka.
- To twoja propozycja, czy jesteś emisariuszem rodziny?
- Moja. Bo pewno mnie najbardziej zależy, tam nie ma z kim pogadać, bo nikt nie
ma czasu, a jeśli nawet, to obchodzą ich tylko własne tematy, które znów mnie
nie obchodzą. A ty zawsze umiesz posłuchać. Ale o twoim powrocie z mamą
rozmawiałem, i z ciocią Krysią, więc możesz to traktować jak propozycję
rodzinną.
Elżbieta nie była u niego ani razu w Ośrodku. Widywali się tylko dwa razy do
roku, kiedy go zabierano na Wigilię i wielkanocne śniadanie. Była dla niego kimś
najbliższym i jedynym po śmierci żony i kilku nieudanych romansach na uczelni.
Była. A Krystyna… Perfekcyjna pani domu. Teraz już z powrotem w domu na pełnym
etacie, bo w urzędzie nastąpiła dobra zmiana i wszystkich z poprzedniej ekipy
„zrekonstruowano”. Poświęca pewno teraz cały czas na sprzątanie każdego włosa z
dywanu, na porządki bez końca. Pamiętał doskonale, jak się to wszystko
rozleciało.
Poza Elżbietą i jej dzieckiem, jedyną radością jego życia był wtedy kundelek
Komo, co miało być skrótem od imienia Kormoran, jakie nadali mu poprzedni
właściciele, zanim wyrzucili go z samochodu z kartką na szyi:
Nazywa się Kormoran, nie ma już domu.
Był uroczy, kochany i mądry. I któregoś dnia zniknął. Henryk rozpytywał
wszystkich sąsiadów, aż ktoś mu powiedział, że widział jak Krystyna wychodzi z
nim na smyczy, a wraca sama.
- Tak, oddałam. Znalazłam jego włos w kawie przy śniadaniu. Tak nie może być.
Pies musi być porządny. Kawę wylałam. Psa oddałam do schroniska.
Zachował spokój, licząc w duchu po francusku od trzydziestu w dół, po czym
zapytał:
- A jakby to był mój włos, to mnie byś oddała do schroniska?
Roześmiała się.
- No, pewno że tak. Na szczęście dla ciebie, jesteś łysy.
Tego samego dnia zaczął się pakować i przeglądać oferty. Dom opieki znalazł
niedaleko, na peryferiach Szczytna. Po tygodniu już tu mieszkał.
- A Komo? Też mógłby wrócić?
Wojtek milczał. Henryk pokiwał głową.
- Sprawdzałaś?
- Tak. Zdechł tydzień po tym, jak go tam przywiozła. Sorry.
Zatrąbił klakson. Przed bramą zatrzymał się samochód, wysiadł Marek. Pomachał im
ręką.
- Będę leciał – Wojtek siadł na rower.
- Nadal go nie lubisz?
Wojtek pokręcił głową.
- Dlaczego mam go lubić czy nie lubić? Nie znam go.
- Jak w szkole?
- Ferie.
Minęli się koło klombu, nie patrząc się na siebie. Henryk poprosił, żeby syn
wwiózł go do budynku – zrobiło się naprawdę chłodno. Siostra opiekunka
uśmiechnęła się szeroko, dyskretnie siadła trochę dalej i wróciła do odmawiania
różańca.
- Tato, a może chcesz, żeby cię zabrać dzisiaj? Ja nie bardzo mogę, bo zaraz mam
gabinet, ale mógłbym zadzwonić do Krysi, czy Elżbiety… W sumie, twój pokój jest
już gotowy i…
- Pewno pięknie wysprzątany? Nie, dzięki, jak najmniej kłopotów i bałaganu.
Jutro będzie w sam raz, i to wtedy, kiedy będzie wam najwygodniej. Wszyscy
przyjadą, którzy mieli przyjechać?
- Tak, nawet Natalia przyjedzie. Z tym swoim Murzynem.
- Ma kogoś nowego? Bo ojciec jej dzieci był Pakistańczykiem, jak pamiętam…
- Co to za różnica…
Popłynęła opowieść o wyrwanych zębach, dekoltach asystentki, karpiach i tłoku na
mieście. Przymknął oczy.
*
Cdn.