Dobry wieczór. Jeszcze dziesięć dni Adwentu i Wigilia. W początkach XX wieku w
protestanckich Niemczech zaczęto drukować kalendarze adwentowe, dzięki którym
ludzie często niepiśmienni i nie posiadający zegarów i nie znający się na
kalendarzach mogli odliczać dni, jakie zostały do święta Bożego Narodzenia. W
latach międzywojennych zaczęto produkować kalendarze z okienkami, po otwarciu
których znajdowano w specjalnych przegródkach kawałeczki czekolady. Po drugiej
wojnie tradycja ta rozpowszechniła się w Stanach Zjednoczonych i Europie, także
w rodzinach katolickich. Dziś to zazwyczaj zwykłe komercyjne gadżety, co
kupienia w każdym sklepie spożywczym od listopada do grudnia. Ich symbolika
graficzna ma zazwyczaj charakter religijny, niekiedy także folklorystyczny.
Kalendarz adwentowy, o którym tu opowiadam, został wyprodukowany przez jedno z
polskich renomowanych wydawnictw. Rodzina tego wydawcy to główni bohaterowie tej
opowieści. Ale opowieść zaczyna się w Watykanie. Jest październik. Do sali
audiencji prywatnych zbliża się papież Franciszek.
Maciej Pinkwart
Kalendarz adwentowy
Nie bardzo wiedział co robić. Zdawał sobie sprawę, że przejechali długą drogę,
że musieli pokonać wiele schodów, że pogoda w październiku nie zachęcała do
zwiedzania Italii, że już nie są najmłodsi, a w dodatku nie wyglądali na
specjalnie religijnych. Poza tym wiedział też dobrze, że on sam w Polsce ma
nieszczególną opinię. Na pewno załatwienie sobie audiencji prywatnej było dla
nich najtrudniejsze – musiał zapytać sekretarza jak to się stało, bo przecież
jak ognia unikał prywatności w audiencjach prywatnych, które się w zasadzie
uzgadniało na szczeblach dyplomatycznych i spotykał się na nich tylko z
przywódcami państw i ważnych organizacji międzynarodowych. Ale jakoś się
wkręcili, a raczej – ktoś ich wkręcił. Nie potrafił odmówić, żeby znów nie
zrazić sobie Polaków. Uśmiechnął się sam do siebie: dawno temu, jeszcze u siebie
w Buenos Aires, czytał La piel del tambor,
czyli Ostatnią bitwę templariusza
Artura Pereza Reverte i
szczególnie mu się podobał opis działania w Watykanie polskiej mafii,
kierowanej przez ojca dyrektora Świętego Oficjum, niejakiego Jerzego
Iwaszkiewicza… Zdawał sobie sprawę, oczywiście, że dla Polaków był tylko jeden
papież – ich papież – a wszyscy następcy są uzurpatorami. Ale to naprawdę
nie była jego wina, że ich papież umarł, następny nieoczekiwanie
abdykował i teraz, jeszcze bardziej nieoczekiwanie, rządził on. Rządził –
pomyślał – to za dużo powiedziane. Trochę szokował, trochę dowcipkował, ale tak
naprawdę, to rządził tylko sobą. Miał wrażenie, że gdyby się po cichutku
spakował i uciekł z powrotem do Argentyny, to nikt by się nie zmartwił, a może
nawet by nikt tej nieobecności nie zauważył, przynajmniej do najbliższej
środowej audiencji generalnej, bo ci wszyscy rzekomi pielgrzymi tłumnie
przychodzący na plac Świętego Piotra kierowali się przecież zasadą, że nie można
być w Rzymie i papieża nie widzieć. Widzieć – tak. Ale słuchać – już nie.
Cisza się przedłużała. Rozłożył ręce:
- Ale kalendarz adwentowy to przecież jest luterańska, nie katolicka tradycja?
Mężczyzna odpowiedział od razu, jak tylko polski diakon przetłumaczył to z
włoskiego.
- Jak Ojciec Święty podpisze, to będzie już katolicka tradycja.
Spojrzał na niego. Nie był młody – z pewnością już przekroczył pięćdziesiątkę.
Miał długie, siwe włosy, niewielkie wąsy, wychudłą, trochę pomarszczoną twarz i
nieco drżały mu ręce. Żona wyglądała na jeszcze starszą, może zresztą tylko
sprawiała takie wrażenie, przez włosy ukryte tradycyjnie pod czarną mantylką.
Odwrócił się do stołu i popatrzył na projekt.
Kalendarz był niezbyt wielki, formatu sporego bloku rysunkowego. Widniało na nim
jego zdjęcie, jak stał z prawej strony i wieszał bombki na choince. Nie miał
pojęcia, jak to zrobili, ale podobno komputer robi większe cuda niż święty
Piotr. Skrytki na czekoladowe prezenty, ponumerowane od 3 do 24, czyli od
początku Adwentu do Wigilii mieściły się wśród choinkowych ozdób, ostatnie pod
choinką między prezentami. Logo firmy, składające się jedynie z trzech liter,
było niewielkie i umieszczone na dole strony. Na szczęście, jego i jego białą
sutannę pozostawiono w spokoju. Sięgnął po podany mu czarny flamaster, ale
jeszcze się wahał:
- No, ale to przecież jest komercyjne przedsięwzięcie? Pana wydawnictwo nie
będzie tego rozdawać biednym na ulicach, prawda?
- Prawda, Ojcze Święty. Będziemy to sprzedawać za duże pieniądze. Ale 50 procent
od każdego egzemplarza będzie przekazywane na rzecz Ośrodka dla Niewidomych pod
Warszawą. Tę placówkę prowadzą katolickie siostry. Podkreślam, że są to siostry
franciszkanki, Wasza Świątobliwość.
Nie mógł się nie roześmiać. Polska mafia dobrze to wszystko przemyślała i
użyła najlepszych argumentów, nawiązując nawet do jego słynnego poczucia humoru.
-
No, skoro franciszkanki… - pochylił się i starannie wykaligrafował swoje imię na
spodzie sfotografowanej sutanny. Zastanowił się jeszcze przez chwilę i nad
autografem Francesco umieścił jeszcze datę i włoskie słowo Benedico.
I krzyż.
Oddał flamaster tłumaczowi i skinął
głową.
- Szczęść Boże. Mam nadzieję, że do naszej biblioteki też trafi jakiś
egzemplarz. Czekoladki wcześniej zjemy, oczywiście.
Podał rękę i zaraz wyszarpnął, zanim mężczyzna go pocałował. Nie znosił tego,
zwłaszcza w wykonaniu Polaków, z których prawie wszyscy mieli wąsy. Kobieta
przyklękła, skinął jej głową. Audiencja była skończona. Tłumacz wyszedł za
gośćmi, wynosząc projekt kalendarza.
*
Cdn.