Maciej Pinkwart

Kalendarz adwentowy, odc. 5

 

Ø Odc. 1

Ø Odc. 2

Ø Odc. 3

Ø Odc. 4

 

 

 

Najbardziej nie lubił tego infantylnego spieszczania i mówienia do niego po imieniu, ale w trzeciej osobie. Teraz Henio dostanie czopeczek, żeby zrobił ładne kaku. Jak się Heniowi dzisiaj spało? Może jednak Henio ubierze na dwór szaliczek? Niech się Henio zacznie modlić, to od razu główeczka przestanie boleć. Trzy lata temu, kiedy tu się znalazł na własne życzenie, na początku było inaczej. Panie doktorze, prosimy na konsultacje. Czy pan doktor zejdzie na śniadanie? Świetnie pan doktor dziś wygląda. Potem jego doktorat poszedł się paść, jakby został unieważniony przez wózek inwalidzki i pobyt w miejscu, które w najmniejszym stopniu nie przypominało kampusu na Kortowie. Starał się zapomnieć o tym kilkuletnim epizodzie, kiedy to był nawet dziekanem Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego i zgodnie z kierunkiem swojego doktoratu prowadził przedmiot marketing polityczny i media. Jego wniosek habilitacyjny został odrzucony, a jako powód podano formalnie brak wystarczająco wysokiej pozycji na arenie międzynarodowej. Praktycznie, jak mu nieoficjalnie powiedziano, nie miał szans z powodu haka w życiorysie: po studiach trafił z nakazu do pracy w Wyższej Szkole Oficerskiej Milicji Obywatelskiej. Dostał mieszkanie, ożenił się, zaczął zbierać materiały do doktoratu, którego temat w Szczytnie wydawał się zupełnie zwariowany – zajmował się turystyką, jako główną gałęzią gospodarki we Francji. Ale milicyjna uczelnia specjalnie dla niego sprowadzała trzy francuskie gazety, które były dla niego podstawowym źródłem informacji. O paszporcie i wyjeździe na Zachód asystent w szkole milicyjnej nie mógł nawet marzyć. Po odpracowaniu stypendium fundowanego przeszedł do Wysrolu, jak czule nazywano Akademię Rolniczo-Techniczną w Olsztynie, a gdy pod koniec XX w. włączono ją do Uniwersytetu – automatycznie i on zmienił pieczątkę w dowodzie. W katedrze politologii dotrwał do emerytury, a po dwóch latach handryczenia się z dziećmi i wnukami zażądał samodzielności w szczytnieńskim Ośrodku Opiekuńczym dla osób w podeszłym wieku, prowadzonym przez zakonnice. Nie uważał swego wieku za podeszły i obrażał się, kiedy rodzina nazywała ośrodek domem starców. Nie było bardzo drogo, nie było też bardzo dobrze, ale zamiast użerać się z rodziną, postanowił, że teraz z nim użerać się będzie personel.

Dzień był pochmurny i przed budynkiem wciąż paliły się światełka na choince. Pomyślał, że wyłącznik zmierzchowy w polskich warunkach sprawdza się kiepsko, na Riwierze na pewno jest teraz miło i słonecznie, a w Nicei temperatura jest o dziesięć stopni wyższa. Rozczarował się, kiedy ćwierć wieku temu pojechał tam pierwszy raz, konfrontując swoją teoretyczną wiedzę z rzeczywistością. Lazurowe Wybrzeże spodobało mu się dopiero parę lat później, oswojone i spokojnie obejrzane po paru tygodniach w Prowansji i Langwedocji. Jego książka Kult Marii Magdaleny jako czynnik rozwoju turystyki w południowej Francji, którą zamierzał przedstawić jako pracę habilitacyjną, stała teraz wśród wielu innych na półce nad łóżkiem. Obok Biblii Tysiąclecia, którą dostał na powitanie od kierownictwa ośrodka.

Podjechał do drzwi, sprawdził, czy zamknął niewielką zasuwkę, zabezpieczającą pokój tylko od wewnętrznej strony. Zamontowano ją po wielkich awanturach, kiedy musiał przekonywać dyrekcję ośrodka, że nie zamknięty od środka wpada w panikę i może zacząć demolować sprzęty. A tak, gdyby kiedyś na pukanie nie otworzył – jednym mocniejszym pchnięciem da się ją wyważyć. Uruchomił laptop. Żeby móc go dostać, przez trzy dni płakał, że tęskni za Francją i musi oglądać przynajmniej swoje stare zdjęcia sprzed dwudziestu lat, a miał je na komputerze. Było to tak głupie, że mu uwierzyli i syn dostarczył odpowiedni sprzęt. Wtedy zaczął nowe życie. A nawet dwa: im bardziej oswajał się ze sprzętem i zaczynał funkcjonować w sieci, tym bardziej udawał przed personelem, że proces demencji postępuje błyskawicznie, a on sam dziadzieje w ekspresowym tempie. Golił się tylko wtedy, kiedy mu ktoś kazał, całymi dniami siedział w szlafroku, nie wstawał z wózka. A jednocześnie ćwiczył coraz intensywniej, nabierał mięśni, zaczął się uczyć francuskiego na kursie dla zaawansowanych, przypominał sobie angielski i ściągał obcojęzyczną literaturę przez Internet. Tego Internetu mu oczywiście nie chcieli podłączyć, ale rodzina dała mu kiedyś porządny telefon ze sporym pakietem, więc wykorzystywał go jako router. Walczył z tym parę dni, ale krok po kroku, korzystając ze zdalnej pomocy, dał radę. A ta zasuwka była potrzebna po to, żeby zawsze miał kilkadziesiąt sekund na odłączenie Internetu i wywołanie na ekran wygaszacza ze zdjęciami gołych panienek na Riwierze. Mamlał chwilę pod drzwiami, wydawał nieartykułowane okrzyki, wreszcie otwierał i tłumaczył, że pukania nie słyszał. Albo że spał. Albo że mu się wydawało, że napadają go uchodźcy. Raz w tygodniu mieli prelekcje o sytuacji bieżącej – w wersji dla średniaków, jak uważał – gdzie ktoś z dyrekcji, ksiądz, albo czasem lekarz-geriatra – opowiadał im o tym, co się dzieje na świecie. Pękał ze śmiechu – poranny przegląd wiadomości na głównych portalach i wieczorne oglądanie internetowych stacji informacyjnych dawał mu zupełnie inną wiedzę.

Otworzył pocztę.

- Będę przed południem, Marek.

Otworzył Messengera.

- Będę przed południem, Wojtek.

„Masz babo, placek” – pomyślał. Nie mogliby jakoś osobno? Miał z nimi parę spraw do omówienia, a jakże, tylko z każdym z osobna. 15-letni Wojtek był jego komputerowym guru, czasem zamiast niego wysyłał pocztę ze swojego konta, niekiedy chłopak przywoził rzeczy, które on sam kupował na allegro czy w księgarniach, podając jego adres. Syn Marek, lekarz stomatolog, bywał rzadko, ale jego popularność w Szczytnie pozwalała na to, że wiele „ekscesów” jego ojca w ośrodku tuszowano, a także załatwiano mu pewne przywileje. Jak z tą zasuwką. Starszy o rok syn Stanisław mieszkał na drugim końcu Polski, gdzie się bogato ożenił i teraz prowadził niewielkie, ale prestiżowe wydawnictwo. Które podobno przynosiło same straty i ciągle do niego dokładał, ale chyba jakoś sobie radził, bo to on przejął finansowanie Domu Opieki i zawsze pomagał, gdy było trzeba. Henryk miał tylko nic nie mówić Irenie, swojej synowej. Podobno pilnowała do bardziej niż jego personel w Szczytnie.

Zakonnica, dyżurująca dziś jako obsługa jego pokoju, pomogła mu założyć sweter i kurtkę, owinęła mu szyję szalikiem i opatuliwszy go kocem, wypchnęła fotel na podjazd przed domem. Ustawiła bokiem do słońca, żeby nie raziło go w oczy. Chuchnął. Poleciał obłoczek pary.

- Minus trzy teraz. Ale Henio nie zmarznie, bo przy słoneczku się rozgrzeje. Podobno jednak Pan Bóg ma dać nam dziś śnieg.

Pomyślał, że prognoza na Onecie mówiła o froncie atlantyckim, nie wspominając nic o Panu Bogu. Ale każdy ma swoich znajomych.

- Yhy… - skinął energicznie głową. Siostra podniosła czapkę, która przy tym spadła mu z głowy, otrzepała ją o habit i włożyła mu z powrotem na głowę. Poprawił i uśmiechnął się.

- Dziękuję księdzu bardzo.

- Ale to ja, siostra Anna, panie Heniu. Nie poznaje mnie Henio?

Rozejrzał się dookoła.

- Do kogo pan mówi? Jaki Henio?

W bramie pokazał się chłopak. Prowadził rower jedną ręką, druga pomachał mu z daleka. Nie zareagował.

- O, wnuk Henia przyjechał. To ja nie przeszkadzam – siostra odeszła kilka kroków, po chwili wahania zostawiła ich samych i weszła do domu. Henryk wiedział, że stoi teraz w holu i obserwuje ich przez szybę. Wojtek znał te zasady, więc nie wykonywał żadnych nietypowych gestów.

- Cześć. Jak się masz? Widzę, że wszystko OK?

- Nie koniecznie. Odjedźmy trochę.

Przed domem był klomb, teraz pełen zeschniętych i zamarzniętych astrów i cherlawych róż. Na boki odchodziły dwie krótkie alejki. Wojtek popchnął wózek, który lekko potoczył się po ułożonej równo kostce.

- Schudłeś? Bo jakoś łatwo się prowadzi. I co ci się dzieje?

- Nie odjeżdżaj daleko, tylko tak dookoła klombu. Moja dozorczyni gapi się przez okno, a ty jesteś nieletni, więc pod twoją opieką nie mogę przebywać. Tak, chudnę od pewnego czasu. Żarcie jest co prawda tak ohydne, że i jeść mi się nie chce. Ale chodzę już coraz gorzej, ćwiczę mało i mam kłopoty w łazience. A poza tym zapominam.

- Każdy zapomina. Ja też. Chciałbym mieć taką formę intelektualną i pamięć jak ty.

- Forma intelektualna nie jest potrzebna w łazience, tylko dobra prostata. Ale nie ma o czym gadać – trzeba się powoli zbierać. Chodzi tylko o to, żeby rzeczywiście powoli.

- Nie gadaj… - w głosie Wojtka słychać było, że uwierzył. – Może jednak powinieneś wrócić do domu? Tu jest okropnie. Jak w więzieniu. I ta cała konspiracja…

Henryk przypomniał sobie, jak było w domu i dlaczego uciekł do tego ośrodka. Sytuacja była nie do zniesienia. Niby duży dom, ale wszyscy na okrągło wchodzili sobie w drogę. Marka co prawda całymi dniami nie było w domu, ale kiedy wracał wieczorem, zmęczony, w przepoconej koszuli, głodny i zły, był wszędzie i wszyscy musieli wysłuchiwać jego relacji z dnia pracy, o każdym kretyńskim pacjencie – innych nie było – i o każdym wyrwanym czy zaplombowanym zębie. Szczególnie denerwowało go to, jak garściami wyjmował pieniądze z różnych kieszeni i oddawał je żonie, tak jakby częstował ją cukierkami ze sklepowej torebki. Kiedyś siedzieli przy telewizji, on i Marek, który ciągle drapał się po koszuli, wreszcie sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął dwie zmięte stówki, które najwidoczniej go gryzły przez materiał. Rzucił je jak śmieć na stolik, popatrzył na ojca i powiedział:

- A jak tam u ciebie z forsą? Może potrzebujesz? To weź sobie.

Nie wziął. Leżały tak do nocy, rano znikły.

 

*

 

Cdn.