Maciej Pinkwart
Kalendarz adwentowy
Cała ta manifestacja była, jego zdaniem, nie tylko niepotrzebna, ale i
kompromitująca. Żeby to jeszcze ograniczało się do kultu jednostki i poprawienia
samopoczucia ministra, który rzeczywiście był atakowany ze wszystkich stron i
zachowywał się jak wściekły pies w klatce i po ludzku mu trochę współczuł, ale
odkąd go znał, zawsze taki był: czy w rządzie, czy w opozycji – zawsze był w
opozycji, rzucał się jak wariat na każdego, kto nie wyrażał mu entuzjastycznego
poparcia, każde pytanie dziennikarza traktował jak atak na siebie osobiście i w
efekcie wyglądało to jak, jakby wszystkie kolejne decyzje podejmował na złość
tym, którzy go krytykowali. No dobrze, można było przyjechać, pokrzyczeć „niech
żyje!”, zaśpiewać „sto lat!”, trącić się z nim kieliszkiem żubrówki i tyle. Nie
na wiele by to pomogło, ale i nie na wiele zaszkodziło. Minister wyglądał coraz
gorzej, mówił już tylko albo z jadowitą ironią, albo z pianą na ustach, czasem
tylko się uśmiechał do swoich, ale wtedy wcale nie wyglądał lepiej. Zresztą
zawsze wyglądał jak pół dupy zza krzaka i, zdaniem Andrzeja, powinien unikać
mediów, wyznaczając do tego – jak wszyscy inni – jakąś piękną i nie koniecznie
mądrą Krysię leśniczankę, która zawsze
mogła rozłożyć ramiona, poprawić włosy i obiecać, że już niebawem się dowie i
powie. Coś tam, wszystko jedno co. Ale minister zawsze dążył do zwarcia, co jego
zdaniem wynikało nie tyle z jego charakteru, tylko z jakichś kłopotów. Domowych
albo zdrowotnych.
A teraz kłopoty miał on. Oczywiście, musiał pojechać do Warszawy i zabrać ze
sobą cały autokar pracowników z Olsztyna, z rodzinami – byli w końcu placówką
podległą Lasom Państwowym, więc nie mieli wyboru. Poprzednio, jak ich zwieźli do
Puszczy, też autokar był pełen, ale skończyło się na tym, że wysłał do akcji
pracowników, a sam przesiedział na parkingu, bo rzeczywiście kiepsko się poczuł
po parogodzinnej jeździe. Teraz pracownicy ustawili się na końcu, a jego
zaproszono pod samą scenę, gdzie stanął między jakimiś księżmi, leśniczkami w
wieku emerytalnym i koło ekip telewizyjnych. I kiedy jakiś leśnik-poeta podszedł
do mikrofonu, znęcając się nad Mickiewiczem, przerobionym na panegiryk dla
ministra – trochę za głośno powiedział „Boże, co za gówno! Fuj!”, co się
nagrało. Dziennikarz, a w każdym razie facet, który trzymał mikrofon, w przerwie
go odnalazł przy bigosie z jałowcówką i zaczepnie spytał:
- Panie dyrektorze, pan zdaje się dość krytycznie się odniósł do wiersza na
cześć ministra?
Jałowcówka zrobiła swoje, więc powiedział co myślał, choć tylko trochę:
- Nie, no skąd, w ogóle tego nie słyszałem, tak głośno wszyscy wiwatowali. Był
jakiś wiersz? Bo wie pan, u nas w województwie jest taka leśniczówka, gdzie
mieszkał jedyny wielki poeta, którego warto cytować. Ten poeta to Gałczyński, a
leśniczówka nazywa się „Pranie”.
- Jakiś wiersz tego poety by pan polecił?
Naprawdę, powinien chwilę się zastanowić. Albo bez zastanowienia powiedzieć
Kronika olsztyńska. Albo
Dlaczego ogórek nie śpiewa. Nie,
Ogórek nie, odkąd z lewicowej opozycji
przeszła do prawicowej propozycji. Ale już na pewno idiotyzmem było rzucenie z
przekonaniem:
- No, oczywiście, Balladę o trzęsących się
portkach. Albo to, zna pan?
Patrz, Kościuszko, na nas z nieba
Raz Polak skandował.
I popatrzył nań Kościuszko,
I się zwymiotował.
Rozmowy oczywiście nie nadano, bo przecież nic nie szło na żywo, ale w
ogólnopolskiej telewizji pokazano go na zbliżeniu właśnie w momencie, kiedy ze
skrzywioną twarzą słuchał wazeliniarskiego wiersza, na domiar złego w tle było
słychać jego komentarz, z tym fujem na końcu. Można było zrozumieć inaczej, choć pewno i tak
słuchano pana poety, a śmiech przed telewizorami zagłuszył jego pomruk. Ale może
nie. Może nagrana i nie pokazana rozmowa dotarła z Torunia do kogo trzeba. Bo
teraz leżało przed nim wezwanie do ministerstwa na dzień po świętach, na – jak
to określono w piśmie – tematy personalne. W tym samym terminie miała się w
zakładzie rozpocząć kompleksowa kontrola, prowadzona przez Lasy Państwowe.
Zadzwonił telefon. Świąteczna melodyjka oznajmiła mu, kto dzwoni.
- Dzień dobry, mamo. Jak się czujecie?
Tak, jasne, że pojedzie. Nawet te trzy dni wśród ludzi życzliwych mu się
przydadzą, bo w przyszłym tygodniu raczej na życzliwe wsparcie nie ma co liczyć.
Otworzył drzwi do sekretariatu.
- Pani Beatko, mogę poprosić dobrą kawę, taką dla dwóch sfrustrowanych facetów?
I niech Karol tu do mnie przyjdzie.
W sekretariacie i w ogóle w kierownictwie zakładu wszyscy wiedzieli o ich
związku, na początku to ludzi szokowało, ale teraz, po serii efektownych
coming-outów rozmaitych celebrytów, już stało się zwyczajne.
Partner od trzech lat, zdawałoby się, powinien być osobą bliską i znającą jego
kłopoty na wylot. Nic z tych rzeczy. Karol był doskonałym planistą, czyli robił
rzeczy, na których on, jako dyrektor, nie znał się kompletnie i na szczęście,
dzięki Karolowi, nie musiał. On z kolei nigdy nie mówił mu niczego o sprawach
zawodowych na wyższym szczeblu, o manifestacji w Warszawie również – Karol po
prostu powiedział, że nie pojedzie, bo to co się w ministerstwie wyprawia, jest
głupie, a on nie chce być uznany za głupiego. Zaimponował mu wtedy szalenie, ale
teraz odczuwał to jako nielojalność. Podejrzewał zresztą, że nie tylko niechęć
do polityki zwierzchnictwa była przyczyną ochłodzenia ich stosunków.
Przyjaciel wszedł, wnosząc dwie filiżanki kawy. Sekretarka zamknęła za nim
drzwi. Andrzej wyjął z biurka butelkę martella.
- Musimy pogadać. Przede wszystkim w Wigilię jadę do rodziców na święta, a potem
jeszcze dalej. Więc najpierw – wesołych świat, wszystkiego dobrego i pewno na
jakiś czas do widzenia.
Karol upił z kieliszka, zakrztusił się, przepił kawą.
- Andrzej… Wszystkiego… Chyba rozumiem. W każdym razie dziękuję za te trzy lata.
- Co ty gadasz?
- Widzisz… Ja też wyjeżdżam na święta, i też potem jeszcze dalej, z tym, że ja
nie wracam. Sam rozumiesz. To, co się dzieje, już nie da się wytrzymać.
- Ale przecież nic się nie dzieje, nie przesadzaj.
Trącili się kieliszkami, Karol oparł się o fotel, pochylił do przodu i zniżył
głos.
- Dzieje się, dzieje, wiesz o tym lepiej ode mnie. A kiedy już się będzie tak
działo, że przyznasz to głośno – wtedy będzie za późno na
wyjazd. Więc…
*
Cdn.