Maciej Pinkwart

Kebap praktyczny (9)

 

 

 TUTAJ odc. 1 - Celtycki gen

TUTAJ odc. 2 - O szkodliwości prochów

TUTAJ odc. 3 - Meandrowanie

TUTAJ odc. 4 - Milas z tabletu

TUTAJ odc. 5 - Pan Tarei i Święci Pańscy

TUTAJ odc. 6 - Szukając lamparta

TUTAJ odc. 7 - Biała Gubałówka

TUTAJ odc. 8 - Ośle uszy

 

Polubić Side

 

Śpimy nieźle, rano – 19 czerwca 2019 - usiłujemy zjeść śniadanie w hotelowej restauracji, ale nie bardzo wiemy, w której: czy w tym  hotelu, gdzie mieszkamy, czy w tym, gdzie mieliśmy rezerwację i gdzie płaciliśmy. Wybieramy tę drugą opcję, siadamy na zewnątrz z widokiem na morze, ale jest jeszcze chyba za wcześnie, bo gości nie ma, kelnerzy jeszcze ustawiają stoliki i krzesła, długo czekamy, podchodzi wreszcie jeden, mówimy, że jesteśmy z Alremu, pan pyta, co do picia, zamawiamy čaj, po dłuższej chwili przynosi, o śniadaniu mowy nie ma. Mija pół godziny, na nasze ponaglenia nikt nie odpowiada, wreszcie nasza kierowniczka podróży przypomina sobie, że właśnie w Side mamy jedyny hotel bez wykupionego śniadania. Uprzejmość Turków powala z nóg: przez godzinę nikt nam nie powiedział, że śniadanie się nam nie należy. Płacimy więc za herbatę i idziemy na plażę, kwestie jedzenia odkładając na potem.

Na plaży pusto, więc nam się podoba, ale leżaków mnóstwo i ciasno ustawione jeden koło drugiego, więc nam się nie podoba. Woda ciepła, dno schodzi pomału w głąb morza, bezpiecznie i przyjemnie. Rano jest super. Niestety, z biegiem czasu tłok i hałas robią się coraz większy, kelnerzy z hotelowej restauracji uwijają się, roznosząc tace z napojami i lodami, do znajomych gości, którzy są już pewno ze dwa dni zagadują dość bezpretensjonalnie, niektórych poklepują po plecach, do starszych pań przysiadają się na krawędzi leżaka, ale goście się śmieją, więc widać im to odpowiada. Anglicy, Rosjanie, Skandynawowie… Uciekamy do wody co chwilę, ale i tam się robi tłoczno, głośno i by tak rzec – zabawowo. Dzieci wrzeszczą, dorośli udają, że grają w piłkę, nad nami polatują lotnie, na piasku tyle ludzi, że brakuje tylko parawanów, a poczulibyśmy się jak w Sopocie w środku sezonu. Wytrzymujemy do wczesnego popołudnia.

Przebieramy się i postanawiamy zwiedzić sidańską starówkę. Widzieliśmy ją z plaży, moglibyśmy dojść do niej nadbrzeżną promenadą, nawet podejmujemy taką próbę, bo to na oko zaledwie kilka kilometrów, ale jest okropnie gorąco i tłoczno. Poddajemy się i wracamy do samochodu. Podjeżdżamy w kilkanaście minut, ale problem tłoku pozostaje: parkingów mało, drogie i zapełnione. Wreszcie Michał znajduje miejsce na samym początku starego miasta, wyruszamy wzdłuż murów miejskich w kierunku dobrze widocznego stadionu i dawnej dzielnicy portowej.

Początki Side giną w pomroce dziejów. Pierwszymi osadnikami na tym dogodnym dla żeglugi wybrzeżu byli Eolowie, którzy niebawem po wojnie trojańskiej dotarli w rejon północno-zachodniej Anatolii prawdopodobnie drogą lądową z terenów środkowej Grecji, wyparci stamtąd przez inwazję Dorów. Legenda głosi, że byli to Achajowie pod wodzą Penthilosa, syna Orestesa – nieszczęsnego potomka króla Myken Agamemnona i wiarołomnej Klitajmestry. Eolowie ok. 1100 r. p.n.e. miejscowość Kyme w północnej Anatolii, skąd posuwali się na południe i w VII w. p.n.e. założyli port na odległym o setki kilometrów niewielkim, ale dogodnym i malowniczym półwyspie Side, przynosząc ze sobą kult swojej najważniejszej bogini – Ateny, która stała się także miejskim bóstwem nowej miejscowości. Miejsce było dogodne dla żeglugi, handlu i… piractwa, które stało się głównym źródłem dochodu mieszkańców. A elementem najważniejszym owego procederu był handel niewolnikami. Eolowie dość szybko zapomnieli o swym greckim pochodzeniu i języku, asymilując się z ludnością miejscową, od której zaczerpnęli m.in. nazwę nowozałożonego miasta: Side w języku miejscowym oznaczała podobno owoc granatu. Być może ów język był mieszaniną dialektów Pamfilii i Lidii, która pod wodzą Krezusa opanowała ten teren w VI w. p.n.e., a jej władca rządził tu i później, po podboju perskim, jako miejscowy satrapa.

W 333 r. p.n.e. Side poddało się bez walki Aleksandrowi Wielkiemu, po jego śmierci Pamfilią, do której włączono miasto rządził diadoch Ptolemeusz I Soter, władca Egiptu, w II w. p.n.e. teren ten opanowali Seleucydzi z Syrii i rządzili tu do czasu, aż wojska Rzymu sprzymierzonego z Pergamonem pokonały flotę Antiocha Wielkiego, dowodzoną przez uchodźcę z Kartaginy, generała Hannibala. Władza Pergamonu jednak praktycznie nie sięgała tak daleko i Pamfilia rządziła się nadal po swojemu. Side przeżywało szczególny okres prosperity w I w. p.n.e., kiedy to cylicyjscy piraci zlokalizowali tu swoją główną bazę morską i centrum handlu niewolnikami. W 25 r. p.n.e., cezar August włączył Side do rzymskiej prowincji Galacja. Wtedy też rozwinął się w jeszcze większym stopniu handel morski, znacznych dochodów dostarczała też uprawa oliwek i produkcja oliwy. Na przełomie er Side liczyło ponad 60 tys. mieszkańców, wtedy też powstała większość budowli, które czynią z tego miasta jedną z pereł rzymskiego antyku.

Początkiem upadku Side był szybki rozwój konkurencyjnej Antalyi, która co prawda powstała jeszcze za czasów pergamońskiego władcy Attalosa II w I w. p.n.e. (od jego imienia pochodziła pierwsza nazwa obecnego kurortu – Attalia), może nawet wcześniej, ale rozwinęła się szczególnie w czasach panowania Bizancjum i potem, pod rządami Turków Seldżuckich. Side w VII w. n.e. zostało zdobyte i niemal całkowicie zniszczone przez Arabów, trzy stulecia później mieszkańcy opuścili dawniej kwitnący port, przenosząc się do Antalyi. I dopiero po 1895 r. kiedy to osadzono tu tureckich uchodźców z odzyskanej przez Grecję Krety miejscowość odżyła. Jednak dopiero czasy współczesne nadały Side charakter międzynarodowego kurortu. Z niejakim zdumieniem czytam w znakomitym portalu Turcja w sandałach, że Side to miejsce, gdzie można w spokoju i urokliwym miejscu odpocząć od szalonych zabaw i hałaśliwego tłoku Antayi. Dzięki, pani Izo - już wiem, dokąd nie pojadę…

Droga wzdłuż murów miejskich kieruje nas najpierw do wielkiego i dobrze zachowanego teatru rzymskiego, wybudowanego w II w. n.e. i mogącego pomieścić ok. 15-20 tys. osób. Specjalna konstrukcja areny umożliwiała organizowanie tu walk gladiatorów z dzikimi  zwierzętami a także napełnianie jej wodą dla pokazywania scen bitew morskich. W czasach bizantyjskich urządzano tu nabożeństwa na świeżym powietrzu. Opodal znajdowała się miejska agora oraz piękna fontanna - nimfeum.

Wąskie uliczki prowadzą w stronę antycznego portu. Są niezwykle malownicze, także i dzięki temu, że stanowią ciekawy konglomerat nowoczesności i starożytności, gdzie obok siebie znajdują się kameralne, romantyczne kafejki i orientalne restauracje, pełne niezwykłych kolorów i zapachów oraz kramiki z dość badziewnym kiczem pamiątkarskim. Spaceruje się przyjemnie, bo ruch samochodowy jest tu ograniczony wyłącznie do pojazdów dostawczych. Dochodzimy do nadmorskiego placu, na którym znajdowały się świątynie trzech bóstw, opiekujących się miastem – Ateny, Mina – lokalnego bóstwa księżyca oraz najpiękniejsza świątynia Apolla. Ta ostatnia stoi nad samym morzem, a zostało po niej pięć kolumn (oryginalnie na dłuższych bokach podstawy, czyli stylobatu, było po jedenaście kolumn, na krótszych – po pięć), z głowicami korynckimi. Zniszczone w czasie trzęsień ziemi, zostały częściowo zrekonstruowane i ustawione ponownie w latach 80. ub. w. i przykryte fryzem z głowami meduz. Świątynia powstała w drugiej połowie II w. n.e. Z tego samego okresu pochodzi nieco skromniejsza dziś, a niegdyś większa świątynia patronki miasta Ateny z przydomkiem polis, miejskiej. Opodal znajdują się ruiny bazyliki wczesnochrześcijańskiej z V wieku, wewnątrz której znalazł się mniejszy kościół z przełomu  VIII i IX w., istniejący do dziś. Przy wejściu do portu stoi współczesny pomnik Kemala Mustafy Atatürka, a za nim – rozpoczyna się promenada nadmorska, pełna sklepów, salonów jubilerskich i drogich restauracji. Moglibyśmy tędy wrócić do naszego hotelu, ale najpierw wracamy do samochodu, zwłaszcza że jeszcze mamy w planie wypad za miasto.

Dokładniej – jedziemy cztery kilometry na wschód od Side, do sporego (ok. 100 tys. mieszkańców) miasta Manavgat, które od II w. p.n.e. jest ważnym ośrodkiem handlowym i przemysłowym, po czym skręcamy na północ i jadąc w górę rzeki o tej samej nazwie docieramy do dużego jeziora, utworzonego przez tamę o nazwie Oymapınar, co znaczy wyrzeźbione źródło. Rzeka Manavgat, dawniej nosząca nazwę Melas, wypływa z gór Taurus na wysokości 1350 m i po 93 km wpada do Morza Śródziemnego. Tamę wybudowano w 1984 r. Ma ona 185 m wysokości i zasila wodą elektrownię o mocy 540 megawatów. Położone powyżej tamy sztuczne jezioro Oymapınar ma powierzchnię 4,7 km2 i mieści 700 tys. m3 wody.

Tama wygląda imponująco. Obok nas zatrzymuje się samochód z rosyjskim małżeństwem z dzieckiem. Państwo podobnie jak my robią zdjęcia – jesteśmy tu jedynymi turystami. Urządzenia techniczne nie są zbyt często obiektami turystycznych zachwytów, ale trzeba przyznać, że po kolejnej serii ruin, zwalonych kolumn i przyblakłej chwały poniszczonych teatrów taki cud techniki w środku zielonego lasu i nad lazurowo czystą, zimną wodą stanowi miłą odmianę. Podjeżdżamy wyżej, pokonujemy krótki tunel i wyjeżdżamy nad samo jezioro. Miejsce nazywa się nieco myląco Zielony kanion, a jest po prostu przystanią, gdzie zatrzymują się statki zabierające turystów na rejs w górę jeziora Oymapınar. Zielona jest cała woda jeziora, a do samego kanionu wpływa się w północnej części akwenu, płynąc w górę rzeki. Jazda między stromymi wapiennymi skałami  nieco przypomina spływ przez przełom Dunajca, tyle że droga wodna jest szersza, a klify po obu stronach bardziej strome.

Zjeżdżamy po wschodniej stronie rzeki, oglądamy z daleka budynki potężnej elektrowni i docieramy do położonej niżej drugiej tamy i mniejszego nieco jeziora zaporowego - obydwa obiekty noszą tę samą nazwę co rzeka: Manavgat. Miło, zielono, chłodnawo, mnóstwo kwiatów. Imponujące wrażenie robi nieźle zachowany fragment rzymskiego akweduktu z II w. n.e., który biegnąc od gór Taurus zasilał wodą oddalone o 30 kilometrów Side. Jako użytkownikowi zakopianki, która ma niebawem zostać wyposażona w liczący nieco ponad dwa kilometry tunel, drążony już prawie trzy lata – nie mogę wprost uwierzyć w to, że wybudowany prawie tysiąc lat temu akwedukt koło Manavgatu biegł m.in. przez 16 tuneli o łącznej długości 13 km…

Jedziemy dalej w dół i niebawem docieramy do ostatniej już w programie dnia przyrodniczo-turystycznej atrakcji. Jest nią ładny, choć może niezbyt imponujący wodospad Manavgat – z daleka wyglądający jak zwykły próg wodny. Otacza go spory park, w którym ulokowano kilka restauracji oraz sklepów z pamiątkami. Jest tu chłodnawo i przyjemnie, stąd też nic dziwnego, że pod koniec upalnego dnia jest sporo aut na parkingu, a nad wodospad wędrują całe rodziny z dziećmi – przede wszystkim są to turyści tureccy. Ale przy restauracyjnych stolikach jest sporo wolnych miejsc, co zapewne wynika z dość wysokich cen.

Robimy zakupy w Manavgacie i wracamy na kolację do Side. Nie chcąc nadużywać gościnności na hotelowym parkingu, który właściwie się nam nie należy – zostawiamy auto na ulicy opodal ulicy Kaktusowej, co powoduje jeszcze dodatkowy wieczorny spacer przez Side. Mniej ludzi, ciszej i w sumie dość sympatycznie. Dyskoteki dziś nie ma.

20 czerwca 2019. Po południu wyjeżdżamy na północny zachód i po mniej więcej trzydziestu kilometrach docieramy do rzeki Köprüçay, czyli starożytnego Euromedonu. Powstaje w górach Taurus i płynąc wąskimi i krętymi kanionami, po 183 km wpada do Morza Śródziemnego. U jego ujścia, dziesięć km od nas na południe odbyły się dwie wielkie bitwy morskie, decydujące dla historii tego regionu. Między rokiem 470 a 466 p.n.e. głównodowodzący floty Ateńskiego Związku Morskiego Kimon, syn Militiadesa pokonał Persów podczas dwóch bitew stoczonych jednego dnia – morskiej (po stronie greckiej ok. 300 okrętów, po perskiej – 350) i lądowej. W wyniku bitwy Pamfilia została wyzwolona, a niebezpieczeństwo inwazji perskiej na ziemie greckie – oddalone. W tym samym miejscu, w 190 r. p.n.e. flota rzymska, dowodzona przez Lucjusza Emiliusa Regillusa pokonała armię morską syryjskich Seleucydów, dowodzoną przez dawnego wodza Kartaginy, Hannibala.

Przejeżdżamy przez miejscowość Belkıs i stajemy koło malowniczego mostu na rzece Köprüçay. Wybudowany przez Rzymian prawdopodobnie w IV w. n.e., wkrótce został zniszczony przez trzęsienie ziemi i po blisko tysiącu lat, na początku XIII w. został odbudowany przez Turków Seldżuckich w znacznie skromniejszej formie, ale z wykorzystaniem niektórych ocalałych rzymskich elementów konstrukcyjnych. Ponieważ trzęsienie ziemi i bystry nurt rzeki nieco poprzesuwały dawne podpory, dziś most wygląda jakby poprowadzono go zygzakiem. Nadaje mu to bardzo romantyczny charakter. Ma 225 m długości i 4,5-5,7 m szerokości. Spacer po nim pozwala zajrzeć w głąb kanionu, z którego wypływa Köprüçay.

Koło mostu zatrzymuje się jakiś samochód, w nim trzech mężczyzn w średnim wieku. Samochód jest taki, że nikt nie zapamięta marki ani żadnych szczegółów, panowie tak ubrani, że nie mają na sobie niczego charakterystycznego. Nie wysiadają, otwierają okna, zapalają papierosy, dokładnie lustrują z daleka nasz samochód i usilnie usiłują nie zwracać na nas uwagi. Stephen King dokładnie tak opisuje w Podpalaczce wygląd agentów specjalnych. Też udajemy, że ich nie widzimy, wsiadamy do fiata i odjeżdżamy. Nie jadą za nami, może przekazali nas komuś innemu. Mijamy kolorowy plakat, reklamujący balet o wojnie trojańskiej, który będzie wystawiany na arenie teatru w Aspendos. Fantastyczna jest ta pasja Turków do przedtureckiej historii: plakat jest, co prawda, po angielsku, spektakl nosi tytuł Troy, ale nad nim czytam: An Anatolian Legend. Homer był Anatolijczykiem? A co, może nie? Wśród siedmiu miast, które przypisywały sobie zaszczyt bycia jego miejscami rodzinnymi są m.in. Smyrna, czyli dzisiejszy Izmir, Kolofon koło Kuşadası i Chios, na wyspie o tej samej nazwie, położonej siedem kilometrów od wybrzeża tureckiego…

Jedziemy w górę rzeki i po niespełna trzech kilometrach znajdujemy trochę zacienione miejsce na parkingu koło wielkiego centrum turystycznego, jakie wyrosło na gruzach dawnego greckiego i rzymskiego miasta Aspendos. Cały teren dawnego miasta rzymskiego został w 2015 r. wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Bilety nie są tanie – kosztują 35 TL. Pierwszy przy parkingu jest – oczywiście! – teatr. Teatr mój widzę ogromny – wielkie powietrzne przestrzenie… Ludzie je pełnią i cienie. Ja jestem grze ich przytomny. Wyspiański wiedziałby, co robić w rzymskim teatrze w Aspendos, choć nie jest on może taki ogromny, jak wiele poprzednio oglądanych. Wybudowany w latach 161-169 n.e. według projektu architekta urodzonego w Aspendos, o wdzięcznym imieniu Zenon. Nie mogłem się powstrzymać i wysłałem od razu wiadomość do mojego przyjaciela, zakopiańskiego architekta Zenona Remiego. Wiedziałem, iż zajmuje się swoim fachem od bardzo dawna, ale czy to możliwe, że projektował już za czasów cesarza Marka Aureliusza? Odpisał mi, że oczywiście, z tym, że jeszcze mu nie zapłacili. Fundatorami tego obiektu byli prawdopodobnie dwaj miejscowi obywatele, bracia Curtius Krispinus Arruntiatus  i Curtius Krispinus Auspicatus, jako że nad wejściami obok skene znajdują się napisy, po grecku i po łacinie informujące, że owi bracia dedykują teatr rzymskim bogom i rodzinie cesarskiej. Czy teatr wielki? Różne źródła podają różne liczby widzów, którzy mogli oglądać tu sztuki: od 7 tysięcy, do 15 tysięcy osób. Wiemy też, że podczas współcześnie organizowanych tu spektakli operowych i teatralnych na półkolistych kamiennych ławach zasiada ok. 10 tysięcy osób. Pisze się też, że jest to najlepiej zachowany (lub jeden z najlepiej zachowanych) teatrów rzymskich na świecie. Jeden z... – z tym zgoda. Ale moim zdaniem nie ustępuje mu na pewno teatr w tunezyjskim Al-Dżam.

Jednak – i to przyznaję chętnie – ten teatr jest (poza Epidauros) jednym z najlepszych pod względem akustycznym i może najładniejszym. Chwała Zenonowi! Oryginalnym pomysłem jest całkowite wyłączenie obiektu z otoczenia: całość otoczona jest wysokim murem, zabudowania zaplecza scenicznego – owej ­skene – sięgają nieba, co sprawia, że z momentem rozpoczęcia przedstawienia widz chcąc nie chcąc przenosił się w przestrzeń wymyśloną przez dramaturga i scenografa. Dodatkowo Zenek wymyślił ciekawą żonglerkę wymiarami, co dodatkowo wpłynęło na estetykę teatru: całkowita szerokość teatru wynosi 96 metrów; szerokość skene – budynku zamykającego przestrzeń sceniczną i zawierającego zaplecze techniczne, garderoby i kulisy - to połowa tej wartości – 48 m; średnica orchestry – czyli półkolistej przestrzeni, na której występowali aktorzy i chór – to połowa szerokości skene, czyli 24 m; wysokość dwupiętrowej skene, wraz z trójkątnymi frontonami to 2/3 średnicy orchestry – 16 m.

Dziś na posypanej białym piaskiem – chyba wycementowanej – orchestrze spacerują tłumy zwiedzających, niektórzy robią sobie zdjęcia (co łaska, plus Vat…) z panem przebranym za gladiatora, a może rzymskiego legionistę, ubranym w pozłacaną sukienkę mini, ze sztyletem i skórzaną kamizelką sztyletoodporną. Mały trochę, ale w końcu mimo urody miejsca, Aspendos było niewielkim miastem na dalekich peryferiach Imperium, skąd też przebieraniec jest tylko jeden i to w dodatku nieduży i dość utyty, to nie to, co w rzymskim Colosseum, gdzie na turystów napada cały legion gladiatorów. Ale chętnych do zdjęć Rosjan, Japończyków i Turków nie brakuje.

Widownia też pusta nie jest. Jak pięknie wyglądają kolorowo ubrane dziewczyny w strojach mahometańskich! Z przyjemnością siadam gdzieś w połowie wysokości dolnej części widowni (dwie części po 20 rzędów rozdzielone są poziomym przejściem), widzę Michała robiącego zdjęcia w jednej z nisz kolumnady, ustawionej nad górną częścią widowni i żałuję, że nie działa już rzymski system, który pozwalał szybko rozpiąć nad widownią płócienny dach, przymocowany do 58 masztów, umieszczanych koło zwieńczenia budynku, by widzowie nie piekli się w słońcu. Osobne zadaszenie miała też część sceniczna.

Wszystko to, co dookoła widzimy to rekonstrukcja rzymskiej budowli (choć półkolista widownia to spadek po czasach greckich), dokonana na polecenie ojca nowoczesnej Turcji – Kemala Mustafy Atatürka w latach międzywojennych. Ale miasto i rozmaite jego instytucje, dziś mające rzymskie pochodzenie, są oczywiście znacznie starsze. Uważa się, że ta część Anatolii, nazywana Pamfilią, będąca ojczyzną dla kilku plemion miejscowych, została skolonizowana przez Argiwów – żołnierzy z Argos, którzy po wojnie trojańskiej postanowili pozostać po tej stronie Morza Śródziemnego. Miasto nad potężną wówczas i spławną rzeką Eurymedon powstało zapewne już wcześniej, za panowania Hetytów, o czym może świadczyć jego pierwotna nazwa: Estediys, podobno wywodząca się z języka hetyckiego. Głównym źródłem dochodów mieszkańców było rolnictwo – tutejsze produkty: oliwa, wino i zboże płynęły na barkach do morza, w rejonie dzisiejszego Boğazkent ładowano je na statki i wyprawiano w świat. Innymi produktami eksportowymi były dywany, tkaniny i tekstylia, meble z drewna cytrusowego, sól z nieodległych morskich solanek, a przede wszystkim – hodowane tu konie. Miasto biło własne srebrne monety, na których z jednej strony przedstawiona była scena z zawodów olimpijskich, gdzie walczą z sobą dwaj nadzy zawodnicy, z drugiej – postać procarza w krótkim chitonie w polu dwóch spiral i z ciekawym triskelionem – symbolem rywalizacji, składającym się z trzech ugiętych nóg – podobnych do herbu Sycylii, a identycznych z elementem flagi Wyspy Man. O bogactwie regionu świadczy i to, że po zdobyciu Aspendos przez Aleksandra Wielkiego w 333 r. p.n.e. na miasto nałożono specyficzny trybut – mieszkańcy musieli dostarczać Macedończykom 4 tysiące koni rocznie, płacąc też 100 talentów w złocie. Liczba mieszkańców w owym czasie przekraczała 20 tysięcy.

Dalsze dzieje Aspendos są podobne do tych, które stały się udziałem innych miast Pamfilii: po Macedończykach przyszli Seleucydzi, po nich Pergamon, wreszcie Rzymianie – i to był okres największej prosperity miasta. W V wieku miasto nazywało się Primopolis, w okresie Bizancjum była tu siedziba biskupstwa, a potem zaczął się okres upadku, spowodowanego głównie przez najazdy Arabów w VII i IX w. Seldżukowie zdobyli Aspendos w XIII w., a urzeczony pięknem miasta władca sułtanatu Rum Aladyn Keykûbad, oczywiście nie akceptujący sztuki teatralnej i jej roli w życiu, nakazał przerobić teatr na swoją letnią rezydencję, a następnie – urządzić tam karawanseraj.

Miasto, podzielone na część dolną z teatrem, zabudowaniami mieszkalnymi, termami i gimnazjonem oraz górną, gdzie znajdowały się budynki publiczne, agora, świątynie - korzystało z kilku studni i cystern na deszczówkę, a w czasach rzymskich zostało wyposażone w akwedukt, doprowadzający wodę z okolicznych gór. Opuszczamy teatr niechętnie – warto go obejrzeć, ale najlepiej by było wziąć udział w jakimś wielkim przedstawieniu, żeby sprawdzić tę legendarną akustykę. Dobrą okazją byłby Międzynarodowy Festiwal Opery i Baletu, organizowany tu od 1994 r. w sezonie wiosenno-letnim. Tylko można wspomnieć nostalgicznie, że swój ostatni koncert (28 kwietnia 1987) dała tutaj słynna, piękna i nieszczęśliwa piosenkarka Iolanda Gigliotti, znana szeroko jako Dalida. Cztery dni później, w nocy z 2 na 3 maja 1987 wysypała na stolik w swoim mieszkaniu w Paryżu 120 pigułek nasennych i popiła je whisky. Jest pochowana na cmentarzu Montmartre.

Powoli wędrujemy pod górę, w rosnącym upale. Droga, początkowo utwardzona, zmienia się w wąską ścieżkę, którą docieramy po kolei do stadionu, ocalałego fragmentu akweduktu, obszaru świątynnego agory z placem targowym oraz buleuterionu i nimfeum. W dobrym stanie jest bazylika – tutaj nie jest to jednak budynek religijny, tylko z braku lepszego określenia przyjęto tak nazywać gmachy rzymskie budowane od II w. p.n.e., (odpowiadające greckim budynkom, nazywanym stoa), przeznaczone dla celów handlowych, finansowych i sądowych.

Teatr jednak przebija wszystko i tam w zasadzie skupia się większość ruchu turystycznego w Aspendos. Rezygnujemy z wypicia soku pomarańczowego w astronomicznej cenie i jedziemy z powrotem do Side. Kilka kilometrów od Aspendos widzimy przy drodze stragan z owocami i warzywami, prowadzony przez pana gdzieś tak pod osiemdziesiątkę. Zatrzymujemy się – okazuje się, że pan robi też soki. Robi przy nas, proponuje pomarańcze albo granaty, wybieramy i to, i to. Kosztuje nas to ze trzy razy taniej niż koło teatru. Szklanka większa, pan miły, siedzimy, pijemy, kupujemy coś do domu, nie chce nam się jechać dalej – tak sympatycznie. Obie strony zadowolone…

Jutro żegnamy Side i zaczynamy wracać na północ.

 

 

TUTAJ odc. 10