Maciej Pinkwart

Kebap praktyczny (10)

 

 

 TUTAJ odc. 1 - Celtycki gen

TUTAJ odc. 2 - O szkodliwości prochów

TUTAJ odc. 3 - Meandrowanie

TUTAJ odc. 4 - Milas z tabletu

TUTAJ odc. 5 - Pan Tarei i Święci Pańscy

TUTAJ odc. 6 - Szukając lamparta

TUTAJ odc. 7 - Biała Gubałówka

TUTAJ odc. 8 - Ośle uszy

TUTAJ odc. 9 - Polubić Side

U świętego Mikołaja

 

21 czerwca 2019. Mamy dziś do pokonania przeszło 300 kilometrów wzdłuż wybrzeża, w kierunku – ogólnie – zachodnim. Ale po drodze mamy postój w miejscowości, którą tradycja łączy ze świętym Mikołajem. Najpierw jednak musimy pokonać Antalyę, szóste co do wielkości miasto w Turcji, a jeśli chodzi o liczbę mieszkańców – piąte (prawie 2,5 miliona osób). Jest Antalya jednocześnie największym tureckim ośrodkiem na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Przebijamy się przez centrum względnie szybko, bo jest wczesne popołudnie i tysiące turystów zapewne zalegają na plażach, zaś pracowici mieszkańcy powiększają dochód narodowy w okolicznych farmach, stoczni jachtowej i innych licznych zakładach produkcyjnych, a może uczą się na tutejszym uniwersytecie, gdzie studiuje ok. 60 tys. osób.

Szerokie ulice, bloki, meczety przeważnie z podwójnymi, symetrycznymi minaretami (najbardziej charakterystycznym budynkiem miasta jest 38-metrowy pojedynczy minaret, należący niegdyś do meczetu, wybudowanego w XII w., a wyremontowanego sto lat później, wsparty na żłobkowanych, różowych kolumnach wyłożonych błękitnymi płytkami – dziś nie pełniący funkcji religijnej). Na wielu domach wywieszone są flagi tureckie, jest też mnóstwo wizerunków Atatürka.

Portretów tego twórcy nowoczesnej Turcji widzimy w tym regionie więcej niż gdzie indziej. Odnoszę wrażenie (ale to subiektywne zdanie człowieka, który Turcję poznaje od kilkunastu dni – i to głównie od strony historycznej, zresztą z Turcją i Turkami mającej niewiele wspólnego - a wcześniej wiadomości o niej czerpał z gazet i telewizji), że manifestacja miłości do Atatürka jest też manifestacją sprzeciwu wobec rządów, odwołujących się do tradycji, przeważnie religijnej, z którą Atatürk był na bakier. Ale w sumie też był autokratą, nie tolerował opozycji, a demokrację i nowoczesność wprowadzał zdaje się metodami, spotykanymi w bananowych republikach (Od dziś u nas ma panować wolność słowa. Kto będzie przeciw, zostanie rozstrzelany!) lub w Rosji z czasów cara Piotra Wielkiego, który swoim ukazem pozbawiał bojarów tradycyjnych bród, niekiedy razem z głowami. Więc może się mylę w ocenach? W sumie, w polityce odległych krajów i odległych czasów nic nie jest jednoznaczne.

Podobnie zresztą niejednoznaczną postacią jest najważniejszy, a w każdym razie najbardziej znany obywatel regionu, do którego właśnie wjeżdżamy. Opuszczamy bowiem Pamfilię i meldujemy się w Licji. Po przeszło 200 kilometrach od Side zatrzymujemy się w centrum Demre – liczącego przeszło 26 tysięcy mieszkańców miasta, które usamodzielniło się od dawnej stolicy regionu – Myry i od czasów tureckich nazywało się Kale (Zamek, Wieża), zaś od 2005 r. funkcjonuje pod obecną nazwą. Zatrzymujemy się na parkingu opodal wielkiego marketu, przy wejściu do którego wita wszystkich wielka plastikowa figura brodatego staruszka, który znany jest nam z telewizyjnych reklam Coca-Coli. To dziadek bożonarodzeniowy, Santa Claus, Père Noël, Weihnachtsmann,… Po turecku to brzmi jeszcze lepiej: Noel Baba. Nie wiedzieć czemu identyfikuje się go ze świętym Mikołajem. No, ale tak się utarło i nic na to nie poradzimy. Z autokarów wysypują się setki ludzi, przeważnie Rosjan i Polaków, fotografują się z Santa Clausem, a zaraz potem idą do pobliskiego kościoła, w którym mieści się Muzeum Świętego Mikołaja, Noel Baba Müzesi. Wstęp 35 Tl, czynne 8.30-19.00.

Kościół powstał w czasach Bizancjum, w pierwotnej formie w VI w., rozbudowany w wieku VIII, a w XI został dodatkowo wyposażony w klasztor. W 1863 r. budynek kupił car Rosji Aleksander II (notabene noszący też tytuł króla Polski i wielkiego księcia Finlandii) i rozpoczęła się jego restauracja, która trwa do dziś. Po wielu wiekach, kiedy kościół nie pełnił swojej funkcji, w 2007 r. tureckie ministerstwo kultury wydało zgodę na odprawianie tu liturgii w rycie ortodoksyjnego prawosławia i grekokatolickim. Główną postacią i patronem kościoła jest oczywiście święty Mikołaj. Pora więc poznać tę osobę bliżej. Ale bliższe poznanie nie jest możliwe. Głównie dlatego, że mało o nim realnie wiemy.

Hagiografie chrześcijańskie zgodnie twierdzą, że Mikołaj urodził się ok. 270 r. w Patarze w Licji – odległej o jakieś 60 km od miejsca, gdzie się teraz znajdujemy, jako jedyny syn w zamożnej rodzinie kupieckiej, a może patrycjuszowskiej. Niektóre życiorysy Mikołaja podają, że była to miejscowość Patras w Grecji, ale to nieporozumienie. Za zgodą rodziców wybrał karierę duchownego, a po ich śmierci – i tu biografie się zaczynają różnić – rozdał cały swój majątek biednym/rozdał sporą część majątku biednym. W czasie prześladowań za czasów Dioklecjana został uwięziony i skazany na banicję – do rodzinnej Licji powrócił dopiero w czasach cesarza Konstantyna, został biskupem i brał udział w Soborze Nicejskim w 325 r., gdzie tak ostro spierał się z oskarżonym o herezję Ariuszem, że w trakcie dyskusji walnął go w zęby, za co znów trafił do więzienia, ale tam umacniali go w wierze Pan Jezus i Matka Boska odwiedzający swojego dzielnego rycerza, który wychrzcił po pysku heretyka, co musiało być miłe Bogu.

Biskupstwo Miry odziedziczył niejako po swoim stryju, który wcześniej wyświęcił go na księdza. Słynął ze wspaniałych zdolności duszpasterskich oraz dbałości o potrzeby materialne swoich wiernych. Zmarł in odore sanctitatis prawdopodobnie 6 grudnia 346 r. i został pochowany w kościele w Mirze. Spoczywał w kamiennym sarkofagu przez niemal 700 lat, a gdy do Miry zaczęli zbliżać się Turcy – przebywający w okolicy Włosi postanowili uratować szczątki świętego przed profanacją. Najpierw do sprawy zabrali się kupcy z Bari, przebywający akurat w syryjskiej Antiochii, w 1087 r. przypłynęli całą flotą do Miry, przekupili strażników świątyni, którzy pozwolili im wykopać sarkofag i wydobyć zeń kości świętego, wydzielające – oczywiście – błogi zapach. Mieszkańcy trochę protestowali, ale Włosi okazali się silniejsi i relikwie dotarły do Bari, tam wybudowano dla nich wspaniałą bazylikę, w której znajdują się do dziś. A Licyjczykom na pociechę został pusty sarkofag i cudowna ikona z wizerunkiem Mikołaja.

Ale w 1099 r. podczas pierwszej krucjaty Mirę zdobyli Wenecjanie. Dotarli do kościoła św. Mikołaja, wzięli na spytki, a nawet na tortury strażników, nie przyjęli do wiadomości informacji o tym, że szczątki już wyjechały i dotąd szukali, aż odnaleźli „prawdziwego” św. Mikołaja. Zapakowali odkopane kości na okręt i wrócili do działań krucjatowych: popłynęli na Cypr, potem do Hajfy, uczestniczyli w masakrze Jerozolimy, a gdy już obmyli się z krwi Saracenów, odpłynęli do Wenecji i tam pochowali szczątki Mikołaja w kościele na Lido. Tylko że nikt im nie uwierzył. Głównym miejscem kultu św. Mikołaja z Miry pozostało Bari, choć tamtejsi opiekunowie trochę kości porozdawali, m.in. kościołom we Francji. A w 1972 r. w geście dobrej woli papież Paweł VI przekazał kolejne kawałki świętego kościołom prawosławnym, ale nie w Grecji czy Rosji, tylko w Ameryce.

Tyle tylko, że już trzy lata wcześniej, w 1969 r. ten sam papież kazał Mikołaja usunąć z rejestru ogólnokatolickich świętych, zgodnie zresztą z zaleceniem Soboru Watykańskiego II, gdyż nie było i nie ma przekonujących dowodów na to, że ów święty w ogóle kiedykolwiek istniał… Jednak Paweł VI zezwolił na kult lokalny, obowiązujący na terenie poszczególnych krajów, a nawet diecezji. Dziwne to trochę: w zgodzie z zaleceniami Watykanu w jednym kraju można się modlić do Mikołaja i prosić go o wstawiennictwo u Pana Boga, a w kraju sąsiednim będzie to pogańskim bałwochwalstwem… Nigdy tego nie zrozumiem.

Żaden dokument, żadna relacja z Soboru Nicejskiego, odbytego w 325 r. nie wymieniają uczestniczącego w nim biskupa Miry – mimo jego rzekomo tak spektakularnego zachowania się. Więcej: o Mikołaju nie ma żadnej, najmniejszej nawet wzmianki przed VI wiekiem. Potem, po dwustu latach od jego rzekomej śmierci pojawiają się opisy cudów, jakie zdarzyły się za jego sprawą. Pierwszą hagiografię świętego spisano w pierwszej połowie wieku IX…

Z opisów wynika, że w Licji istniał kult miejscowego biskupa, oparty na opisach jego działań. Owe legendarne działania Mikołaja dotyczą przede wszystkim jego niezłomnej wiary, umiejętności przekonywania mocy ludzkich – i boskich – do swoich racji oraz szczodrobliwości, od której wzięła się opinia, że biskup Miry to święty od podarków. Ta legenda wyglądała z grubsza tak: jeden z bogatych sąsiadów młodego księdza, któremu daleko było jeszcze do biskupiej mitry, szydził i wyśmiewał jego wiarę, więc dobry Pan Bóg postanowił go ukarać. A czym można najbardziej ukarać bogacza? Pozbawieniem go majątku. Sąsiad stracił wszystko, a że miał trzy córki na wydaniu i musiał im zapewnić posag – postanowił sprzedać je do domu publicznego, żeby tam zarobiły na swoje zamążpójście. Mikołaj, dowiedziawszy się o tym, postanowił ocalić dziewczęta przed hańbą i trzykrotnie wrzucał stosowną sumę, potrzebną na posag, przez okno (inni mówią, że przez komin) sąsiada. Stąd owo zamiłowanie do prezentów… Popularna była także legenda o tym, jak Mikołaj uratował pewien statek przed zatonięciem w czasie sztormu, rozkazując wiatrowi i falom morskim zostawienie statku i żeglarzy w spokoju. Do dziś ten święty jest patronem marynarzy i rybaków.

Zwyczaj obdarowywania dzieci w imię świętego Mikołaja wywodzi się ze średniowiecza, a realizowały go początkowo zakonnice wobec przytułkowych sierot. Ale obecny popkulturowy wizerunek Mikołaja, w którym święty jest przedstawiany jako mocno przerośnięty krasnoludek, ubrany w czerwony kaftan i, najważniejsze, czerwoną czapkę z białym pomponem został podobno wymyślony przez amerykańskiego artystę Freda Mizena na potrzeby reklamy coca-coli w 1930 r. Ale już w 1881 r. amerykański karykaturzysta Thomas Nast narysował świętego Mikołaja, rozdającego prezenty żołnierzom wojny secesyjnej w czapeczce, a nie w biskupiej mitrze. Jeszcze wcześniej, w pierwszej połowie XIX w. w krajach anglosaskich pojawiła się tradycja, że Mikołaj mieszka w okolicach podbiegunowych i stamtąd saniami zaprzężonymi w renifery rozwozi prezenty. Doprecyzował ją (o ile legenda może być precyzyjna) fiński dziennikarz radiowy Markus Rautio w latach 20. XX w., wiążąc postacie św. Mikołaja i jego reniferów z fińską daleką północą, a w latach 40. miejscem „zamieszkania” świętego od prezentów uczyniono fińskie Rovaniemi.

Ale nas zniosło: z tureckiego Demre do fińskiego Rovaniemi, z małym odjazdem w stronę Atlanty w stanie Georgia…

Kościół św. Mikołaja, z jego kilkoma pomnikami biskupa i licznymi salami, ozdobionymi freskami, wciąż podlega restauracji, co w połączeniu z naprawdę wielkimi tłumami odwiedzających sprawia nieco kłopotów przy zwiedzaniu. Najwięcej osób, oczywiście, gromadzi się przy rozbitym przez Włochów w XI w. sarkofagu w którym Mikołaj jakoby był pochowany. Niewielka salka pełna jest turystów (pielgrzymów?), głównie z Rosji. Modlą się do pustego, umieszczonego za szkłem sarkofagu, w szczeliny szklanej skrzyni wsadzają karteczki z prośbami do świętego biskupa. Niektórzy klęczą, ktoś usiłuje położyć się krzyżem, co jest niemożliwe z powodu tłoku. Cóż, mało kto z nich w ogóle wie, że „świętych” relikwii tu nie ma – to, czego nie rozrzucono po świecie znajduje się w odległym o półtora tysiąca kilometrów Bari… Święty Mikołaj to nie tylko patron Rosji – to także patron ostatniego cara Rosji… Zadziwiająca jest ta zasada wahadła, która każe niegdyś najbardziej antyreligijnemu krajowi świata być teraz jednym z najbardziej religijnych. Czy to szczere? Pewno tak. Ale nie jestem w stanie uwierzyć, że dawny kagiebista batiuszka Putin jest teraz wiernym synem kościoła prawosławnego. Cóż – czy Putin w Rosji, czy Liliputin w Polsce – zawsze będą traktować cerkiew/kościół jako instrument potrzeby do sprawowania władzy. Tylko i aż.

Wychodzimy z kościoła i na Googlu szukamy najbliższej restauracji. Oddalamy się od wycieczkowych tłumów – już po kilkudziesięciu metrach od centrum turystycznego znajdujemy się w zupełnie innym świecie: normalne miasto, normalni ludzie, załatwiający normalne sprawy, jakieś zakupy, spacer z psem, dzieci wracające ze szkoły… Znajdujemy maleńką, pustą restaurację rodzinną Tadim pide, zero angielskiego, zamiast karty dań – menu na kartce z zeszytu. Porozumiewamy się przy pomocy googlowskiego translatora i jakoś się udaje. Zamawiamy tutejsze danie firmowe - pidę. I piwo, oczywiście. Pida to taka pizza, której ciasto (pyszne!) sformowane jest w kształt łódeczki, napełnionej warzywami, mięsem kurczaka i pieczarkami.

Po obiedzie wracamy do centrum, przeglądamy asortyment Mikołajowego marketu, zauważając z patriotycznym wzmożeniem, że wśród oferowanych Rosjanom suwenirów, między sokami, piwami i owocowymi winami pyszni się nasza Wyborowa – czyli główny polski towar eksportowy znajduje zbyt nawet w muzułmańskiej Turcji, brawo!

Odjeżdżamy do Miry, czyli najstarszej, niejako archeologicznej części Demre. Inaczej: Demre to po prostu nowoczesne miasto, wyrosłe na terenie starożytnej Miry, która niekiedy wystaje spod współczesnej tkanki urbanistycznej.

Miasto świętego Mikołaja, nazywane niekiedy także Myrą (podobno nazwa ta, o nie do końca ustalonej etymologii, nie ma nic wspólnego z mirrą, czyli pachnącą żywicą balsamowca, stanowiącą składnik mieszaniny do balsamowania i używaną do dziś w kościelnych kadzidłach), było przez długi czas stolicą Licji (także: Lycji) – krainy położonej między górami Taurus a Morzem Śródziemnym, zasiedloną prawdopodobnie już ok. XV w. p.n.e. Wiemy, że mieszkańcy Licji w XIII w. p.n.e. służyli w wojsku Hetytów w czasie ich walk z Egiptem, potem byli sojusznikami Trojan w bitwie z Achajami, wreszcie przeciwstawili się najazdowi perskiemu. Do legendy przeszła heroiczna obrona miasta Xantos, ówczesnej stolicy Licji, zaatakowanej przez wojska Cyrusa II Wielkiego w 546 r. p.n.e., przypominająca tragedię obrońców izraelskiej Masady w 73 r. n.e. Licjanie z Xantos, widząc nieuchronność klęski, kazali swoim kobietom z dziećmi rzucić się w płomienie ognia, rozpalonego na akropolu, potem spalili cały majątek własny i miejski, wreszcie rzucili się na miecze Persów. Wszyscy zginęli, żołnierze Cyrusa weszli do miasta – i znaleźli tam puste mury. Zapewne ten heroizm sprawił, że okupacja perska w Licji była dość łagodna: w miastach pozostali dotychczasowi władcy, którzy co prawda musieli płacić najeźdźcom daninę, ale nie musiała być zbyt wysoka, jeżeli właśnie wtedy region zaczął się szybko rozwijać, powstało pismo, a w okolicy zaczęto wznosić specyficzne, występujące tylko w tej okolicy nekropole z charakterystycznymi skalnymi grobowcami. Rozwijała się gospodarka morska i przemysł stoczniowy, czego dowodem był fakt, iż w czasie wojny króla Kserksesa z Grecją Licjanie dostarczyli Persom 50 okrętów.

Pod koniec panowania perskiego, Licja została opanowana przez satrapę Karii – Mauzolosa, który zapewne rządził tu i później, kiedy na terenach tych pojawił się w 333 r. p.n.e. Aleksander Macedoński ze swoim wojskiem i rozpoczęła się epoka hellenistyczna. Licyjczycy z trudem przyjmowali język i obyczaje greckie, które wprowadzali także i następni władcy tego terenu – od 306 r. p.n.e. egipscy Ptolemeusze. 23 miejscowości, istniejące w Licji, utworzyły w tym czasie demokratyczny związek o nazwie Federacja Licyjska, w którym najważniejszy głos miała Myra, wraz z pięcioma innymi największymi miastami regionu. Ci, którzy mieli najwięcej głosów w radzie, jednocześnie byli zobowiązani do najwyższych podatków i innych obciążeń na rzecz mieszkańców. Federacją rządziła demokratycznie (przez głosowanie) wybierana na jeden rok rada – Licjarch – oraz zespół sędziów. Licjarch decydował o wojnie i przymierzach wojskowych oraz gospodarczej współpracy.

W II w. p.n.e. kontrolę nad Licją przejął Rzym i wkrótce przyłączył ją do będącego jego sojusznikiem Rodos, ale od 167 r. p.n.e. Federacja Licyjska uzyskała częściową autonomię i utrzymała ją 43 r. n.e., kiedy to po połączeniu z Pamfilią Licja stała się prowincją rzymską. Z czasem tereny te zajęło Bizancjum, a w VIII w. – Arabowie. Wtedy to nastąpił zmierzch kultury licyjskiej.

Nazwa miejscowości podobno brzmiała kiedyś Muri, co miało oznaczać mirt. W czasach arabskich nazywano ją Idrisi’deise Al-Mira, skąd jakoby wzięło się Demre. Początki osadnictwa w rejonie Miry pochodzą z V w. p.n.e., urosła do rangi dużego miasta w czasach ptolemejskich, w 197 r. p.n.e.  podbił ją król syryjskich Seleucydów Antioch III, w 188 r. p.n.e. dostała się pod władzę Rodos, zaś w epoce cesarstwa wschodniorzymskiego za czasów Teodozjusza II stała się stolicą prowincji. Podobno chrześcijaństwo zaszczepił tu święty Paweł, który tędy ok. 60 r. jechał do Rzymu na swój proces, w towarzystwie Łukasza Ewangelisty. Wszędobylski turystyczny cesarz Hadrian był tu w 131 r. i w tutejszym porcie, Adriace, wybudował wielki spichlerz – Licja była znaczącym eksporterem zboża do Italii. Niestety, nadmorskie położenie Miry dość szybko odeszło do przeszłości, z tych samych powodów, które zniszczyły żeglugę w rejonie Heraklei, Miletu i Efezu: rzeka Miros, nad którą leżała stolica Licji, niosła ze sobą tyle piachu i błota, że zamuliła port i odsunęła brzeg morski o kilka kilometrów od miasta. Te same osady aluwialne przykryły po latach 4-9-metrową warstwą większość zabytków, które tylko częściowo zostały dziś odsłonięte. Największa jednak i najciekawsza zapewne część dawnego miasta znajduje się głęboko pod współczesną zabudową Demre i zapewne nigdy już nie zostanie odkopana.

Mieszkańcy antycznej Miry oddawali cześć głównie Artemidzie Wyzwolicielce (Artemis Eleuteria), która była głównym bóstwem miasta. Jej kult siłą zlikwidował biskup Mikołaj (burząc świątynię Artemidy, będącą największym i najpiękniejszym budynkiem miasta), który uporał się także z Zeusem, Ateną i Tyche, boginią ślepego przypadku… Wcześniej działający tu biskupi (pierwszym był św. Nikander, osadzony tu przez św. Tytusa, biskupa kreteńskiej Gortyny) jakoś koegzystowali z poganami – św. Mikołaj, jak już wiemy z opowieści o starciu z Ariuszem, był wobec innowierców nieprzejednany.

W 809 r. Mira została zdobyta przez wojska Abbasydów pod wodzą słynnego Haruna ar-Raszida, później odzyskało ją Bizancjum, aż w XI w. podbili ją Turcy Seldżuccy. Wkrótce potem miasto niemal opustoszało. Podniosło się z gruzów na początku XX w., ale już w 1923 r. w ramach wymiany ludności między Grecją a Turcją wszystkich ortodoksyjnych Greków zmuszono do emigracji. Potem miasto, już jako tureckie Kale odrodziło się znowu, a jedną z podstaw jego rozwoju stał się ruch pielgrzymkowy, głównie podejmowany przez prawosławnych wiernych z Rosji, którzy odwiedzają swojego patrona – św. Mikołaja od końca XIX w., z przerwą na czasy komunizmu. Jak już pisałem, obecnie turystyka religijna z Rosji stanowi główna siłę napędową tutejszej gospodarki.

Podjeżdżamy pod niezbyt rozległy teren wykopalisk w Mirze. Obejmuje on przepiękne skalne groby w dwóch nekropolach z czasów Federacji Licyjskiej, ładnie zachowany teatr rzymski i łaźnie miejskie, także rzymskie. Wstęp na stanowisko archeologiczne jest płatny (30 Tl), czynne od 8.00 do 19.00. Grobowce skalne, wznoszone w ten sposób głównie w IV i V w. p.n.e., należą do najbardziej charakterystycznych budowli klasycznej architektury licyjskiej. Są rzeźbione w wielopiętrowych strukturach na stromych ścianach skalnych w ten sposób, że ich fasady (czasem nazywa się je grobami fasadowymi) przypominają architekturę drewnianą, a całość sprawia niesamowite wrażenie odrębnego miasta umarłych, będącego niejako lustrzanym odbiciem miasta żywych. Odnaleziono tu 23 grobowce, pochodzące z IV w. p.n.e., w trzynastu pochowano Licyjczyków, w dziesięciu – Greków. Fasady i same grobowce są bogato zdobione płaskorzeźbami i rzeźbami pełnymi, interesująco pokazującymi szczegóły życia – i różny status społeczny – pochowanych tu osób.

Teatr pochodzi z okresu rzymskiego i został zbudowany w miejscu wcześniejszego, mniejszego teatru greckiego. Obecny ma ok. 10-tysięczną widownię i jest niezwykle bogato zdobiony rzeźbami bóstw, herosów, meduz, syren i masek teatralnych.

Żegnamy Mirę, ale w ziemi świętego Mikołaja pozostaniemy jeszcze przez kilka dni. Teraz wyruszamy dalej na zachód.

To, że niewiele wiedziałem o Turcji przed wyjazdem do Anatolii, już pisałem. Pod względem gospodarczym jest to jeden z dwudziestu najlepiej rozwiniętych krajów świata, co w głównej mierze jest efektem wielkości kraju i jego bogactw naturalnych (rudy metali, ropa naftowa, fosforyty, sól kamienna, siarka), dobrze rozwiniętego przemysłu maszynowego, artykułów AGD (sam miałem pralkę Beko), zbrojeniowego, samochodowego, stoczniowego i spożywczego. No właśnie – mało wiemy też o tym, że Turcja jest jednym z sześciu krajów świata, całkowicie samowystarczalnych pod względem żywnościowym. Jest też jednym z największych eksporterów produktów rolnych. Nie wychodząc z „własnego” osiedlowego marketu, znalazłem w nim turecki miód, winogrona i pomidory, orzechy włoskie i laskowe oraz figi. Ale PKB Turcji wynosi 10 540 $ na głowę (w Polsce 13 811 $). Rolnictwo wytwarza 10 procent dochodu narodowego Turcji, a pracuje w nim ponad 30 % ogółu zatrudnionych.

No i właśnie wszystko to widzimy przez okna naszego samochodu, właśnie wyjeżdżającego z Demre. W pierwszej chwili pomyślałem irracjonalnie, że nieoczekiwanie pod koniec czerwca spadł tu śnieg i przykrył białym całunem mijane właśnie wsie. Nie, to całe hektary folii, przykrywające gigantyczne plantacje pomidorów. Zastanawiam się, po co przykrywać krzaczki plastikiem przy temperaturze plus 30 stopni, ale widać jest w tym jakiś sens, jeśli robi się to niemal w każdej mijanej miejscowości. Pod folią są głównie pomidory: i normalne, duże, i miniaturowe – czereśniowe. Potem znajdziemy jeszcze podobne podfoliowe plantacje papryki. Obok – rozległe tereny drzew cytrusowych, brzoskwiń i moreli. No i oczywiście gaje oliwkowe. Szczęśliwi ludzie ze strefy śródziemnomorskiej! Przypominam sobie, jak przed laty buszowaliśmy po plantacjach czereśni w Prowansji i brzoskwiń w Langwedocji… Brzoskwinie jak brzoskwinie, ale czereśnie wielkości monet dwueurowych, jasnożółto-pomarańczowe, mniam, jeszcze dziś mi ślinka cieknie. Kradliśmy, oczywiście, bo rosły przy drodze, niech nam to gazdowie tamtejsi wybaczą, chcieliśmy kupić, ale nie było u kogo. Tutaj, w Turcji, podobnie jak w Polsce kwitnie handel przydrożny: naprawdę za grosze – 2-10 lir – kupujemy arbuzy, morele, brzoskwinie, cokolwiek mają…

Późnym popołudniem wjeżdżamy do miejscowości Kalkan. Uff… Żadnych ruin,  żadnego teatru, mała rybacka osada w malowniczej zatoce, powoli przekształcająca się w nadmorski kurort, o dość skomplikowanej topografii. Docieramy do celu dzięki nawigacji, która zatrzymuje nas przy uroczym domku, usytuowanym na rogu dwóch stromych uliczek: przy tej prowadzącej w dół jest wejście do sklepu i restauracji, przy tej prowadzącej w górę – wejście do naszego apartamentu. Dom jest, a jakże, trójkątny, ma dla naszej dyspozycji dwa piętra, trzy pokoje, dwa balkony i uroczych gospodarzy.

Bob – tak do niego mówimy, ale mam poczucie dyskomfortu: pan ma koło pięćdziesiątki, powinienem poprosić o nazwisko, ale tego nie zrobiłem, żona miła i sympatyczna, słabo mówią po angielsku, ale wiadomości dla nas zostawiają w dobrym angielskim na piśmie – jest ogromnie sympatyczny, trochę misiowaty. Pokazuje nam nasz nowy dom, w którym spędzimy cztery noce – najdłuższy pobyt w Turcji. Jesteśmy zachwyceni. Rozgaszczamy się. Po chwili okazuje się, że nie ma wody. Pech… Akurat dzisiaj – mówi Bob – przyjechała koparka, remontują ulicę, i ta koparka przerwała rurę. Więc wyłączyli. Ale zaraz przyjadą i naprawią. Jak tylko beton stwardnieje i zwiąże. Macie pojęcie, jak trudno jest zrozumieć kwestie wiązania betonu w języku angielsko-tureckim? Czarno to widzimy. Jest piątkowe popołudnie, przed nami perspektywa braku wody do poniedziałkowego popołudnia…

Bob mówi, że no problem, będzie OK. Może i będzie, ale tymczasem nie ma jak siusiu zrobić. No, nic, zbieramy się do miasta, tam się znajdzie jakąś toaletę, damy radę. Jedziemy do portu, oglądamy co jest do oglądania, restauracja, kolacja, toaleta – jest OK. Robimy zakupy spożywcze, uzupełniamy o alkohol w sklepie Boba, prowadzonym przez jego teściową – ostrą blondynę. Bob zostawił nam kartkę informującą, że zaraz przyjedzie cysterna i napełni zbiornik w domu i woda będzie.

Siadamy na balkonie. Przepiękny widok na zachodzące słońce. Wkurza nas, że w sąsiednim domu jest basen pełen po krawędzie, jakaś rodzina angielska korzysta z niego do woli i hałaśliwie, nie wygląda, żeby mieli jakieś problemy z wodą. Inna rzecz, że Anglicy wyglądają, jakby woda nie była im potrzebna, bo wszystko załatwiają przy pomocy whisky. Cysterna przyjeżdża, słyszymy że napełnia zbiornik, cieszymy się. Przedwcześnie. Wody jak nie było, tak nie ma. Cosik ciurka, napełniamy jakieś wiadra, dajemy radę. Wineczko – doskonały shiraz od teściowej Boba – robi swoje. Idę spać. W nocy budzi mnie hałas. Najpierw Angole, wrzeszczący po pijaku nad swoim basenem. Jest ich dwoje rodziców, trójka dzieci, teściowie, ale hałasują jak cały stadion Wembley. Wkracza do akcji Renata i z balkonu na dystans ochrzania ich po polsku, ale zdecydowanie. Pomaga na trochę, potem drą mordę dalej, w końcu jakoś zasypiam. Rano wody nie ma dalej, ale dajemy radę na tym, co naciurkało. W gruncie rzeczy – myślę – po co nam woda? Jesteśmy nad morzem, wody jest dość. Przy śniadaniu stwierdzamy, że wszystkie główne cele naszej wycieczki już zrealizowaliśmy. Teraz mamy przed sobą tylko relaks.

Mimo wszystko się jakoś golę i sposobię do wyjazdu. Jest 22 czerwca 2019. Jedziemy na zachód. Cel – Patara. Najpierw – opalanko na plaży. Potem, ewentualnie, zabytki.

Wyjeżdżamy z Kalkan na północny zachód aż do miejscowości Gelemiş, gdzie skręcamy na południe, w stronę morza. Droga zwęża się, w budce strażniczej opłacamy myto za wjazd na teren parku narodowego i mijając po prawej rozległe ruiny starożytnej Patary, dojeżdżamy do sporego i jeszcze nie specjalnie zatłoczonego parkingu. Zostawiamy samochód w cieniu oliwki i dalsze półtora kilometra idziemy piaszczystą drogą między rzedniejącymi zaroślami.

Plaża jest bardzo piękna, szeroka na 70-100 m, żółto-szary, średnio gruby piasek, parasolki i leżaki osobno płatne. Ciągnie się na długości 12 kilometrów (cześć północna dzika i bardziej kamienista), w połowie jest rozdzielona przez sporą rzekę Xantos, która w tym miejscu wpada do morza. Część południowa, gdzie się rozkładamy, jest bardzo przyjazna, zejście do morza łagodne, w pobliżu restauracja, toalety, prysznice. Południową flankę tworzy stroma skała, gdzie dyżurują strażnicy parku narodowego: ta część plaży jest szczególnie chroniona, bo tu ulokowane są gniazda lęgowe żółwi karetta, których ślady wyraźnie widzimy na piasku. Tutaj w nocy samice wychodzą z morza, niezgrabnie pokonują kilkanaście metrów do miejsca, gdzie nie docierają wzburzone fale, tylnymi łapami wygrzebują niewielki dołek, do którego składają kilkadziesiąt jaj. Podobno dzieje się to raz do roku, a w kilku miotach na łasce losu i nagrzanego piasku żółwica pozostawia w sumie ok. 150 nadziei na potomstwo. Oczywiście, z większości jaj pożytek mają nadmorskie ptaki i inne zwierzęta, część wypada poza gniazdo i obumiera, ale pewien procent ocaleje i wylęgną się z nich malutkie żółwiki, które prowadzone przez wrodzony instynkt zaraz po wykluciu się nieomylnie zdążają do morza. To kolejny krytyczny moment: na lądzie robią sobie z nich kolację żarłoczne mewy, w wodzie czekają z rozdziawionymi paszczami ryby. Niektórym jednak udaje się przeżyć. Dorastają do 120 cm długości, ważą wtedy od 100 do 500 kilogramów, a więc w sumie są to potwory morskie… Opodal żółwich gniazd w niewielkich norkach gnieżdżą się też białawe, szybko biegające kraby o wdzięcznej nazwie piaskowa zjawa.

Czujemy się świetnie, a okolica (i okoliczności przyrody) przypominają nam jedno z naszych ulubionych miejsc – plażę Gerakas na wyspie Zakyntos. Pewno przez te żółwie, które tam też mają swoje miejsce lęgowe. Fajnie by było kiedyś zobaczyć prawdziwego, dorosłego i żywego karettę, ale myślę, że mi się to nie uda gdzie indziej, niż może w jakimś oceanarium. Ostatnio widziałem rok temu szkielet żółwia wraz z pancerzem, eksponowany w Cretaquarium w Iraklionie, stolicy Krety.

Dopiero późnym popołudniem się zbieramy, jemy obiad w plażowej restauracji, w gęstniejącym upale niemal doczołgujemy się do parkingu, gdzie cień z oliwki już dawno obrócił się tyłem do samochodu, więc jest jak w piecu hutniczym. Ale odjeżdżamy tylko kawałek i zatrzymujemy się przy drodze, tuż obok ruin dawnego miasta Patara. To właśnie tutaj podobno urodził się święty Mikołaj, tutaj się chował i kształcił, tutaj też miały miejsce jego pierwsze cuda, które przyniosły mu sławę. Wśród nich – ten, w którym ocalił tonący statek przed skutkami burzy, co spowodowało, że stał się w przyszłości patronem rybaków i żeglarzy. Patara bowiem była w swoim czasie ważnym portem morskim, gdzie – jak wiemy z Listów Apostolskich – święty Paweł z Tarsu wraz ze świętym Łukaszem zmieniali statek, płynąc z Antiochii do Rzymu. Po latach port został zamulony przez rzekę Xantos i miasto straciło na znaczeniu.

Początki Patary giną w pomroce dziejów. Legenda głosi, że miasto zostało założone przez Patarosa, syna Apolla, który wzniósł tu ważną świątynię na cześć swego boskiego ojca, gdzie była też siedziba wyroczni – podobno drugiej co do ważności po delfickiej. Wszystkie poznane wcześniej wyrocznie były drugie po delfickiej: m.in. tak opisywana była wyrocznia w Didymie. Tu jednak, jak podaje Herodot, wyrocznia działała tylko przez sześć zimowych miesięcy, potem bóg wyjeżdżał na urlop. Może do Didymu. Realnie rzecz biorąc, wygląda na to, że Patarę założyli Dorowie z Krety, przynajmniej tak można sądzić ruinach świątyni Apolla, która niewątpliwie miała wystrój dorycki. W czasach poprzedzających inwazję perską Patara stała się jednym z najważniejszych miast Licji i w Federacji Licyjskiej miała, tak jak Mira i Xantos, największą liczbę głosów – trzy. Podbił ją w 333 r. p.n.e. Aleksander Wielki, potem była okupowana przez diadochów Antygona Jednookiego – pana Frygii, Pamfilii, Licji i Pizydii oraz jego syna Demetriusza, ale ostatecznie opanowali Patarę egipscy Ptolemeusze. Filadelfus nadał jej imię swojej żony – Arsinoe, ale nazwa się nie przyjęła. Potem władcy znów się zmieniali: kolejny z diadochów, syryjski Antioch III zajął Patarę w 196 r. p.n.e., wyparli go Rzymianie, którzy oddali Licję w ręce swoich sojuszników z wyspy Rodos, ale w 167 r. p.n.e. prowincja uzyskała autonomię, która trwała do 43 r. n.e., kiedy to Licję wraz z Patarą włączono do rzymskiej prowincji Pamfilia. Po drodze na krótko opanowali ją Brutus i Kasjusz, podczas swoich działań wojennych przeciwko Markowi Antoniuszowi i Augustowi.

Miasto dość szybko zostało schrystianizowane i miało kilku swoich biskupów, ale najsłynniejszym z nich był prawdopodobnie urodzony 15 marca 270 r. w Patarze święty Mikołaj. W czasach bizantyjskich Patara powoli zaczęła tracić na znaczeniu, potem zajęli ją Turcy Seldżuccy, a ok. 1340 r. miasto zostało opuszczone.

Dziś zwiedzać można tu kilka obiektów, położonych w rejonie ujścia rzeki Xantos i wzgórza Kurşunlu. Jest to przede wszystkim rzymski teatr, ruiny świątyni Apolla z miejscem, gdzie prawdopodobnie ulokowana była siedziba wyroczni, są też resztki murów miejskich i zamku z czasów bizantyjskich, strzegącego bezpieczeństwa portu. Poza murami jest nekropola z licznymi kamiennymi sarkofagami, które już w momencie ich odkrycia w początkach XIX w. przez słynnego później marynarza i badacza morskich sztormów, irlandzkiego kapitana Francisa Beauforta były otwarte i puste. Pozostałe ruiny są rozrzucone po terenie, zarośnięte trawą, nieopisane. Prace archeologiczne trwają.

Wracamy do Kalkan. Woda jest. Na stole salaterka z owocami i ciastkami. Bob nas rozpieszcza. Oglądamy zachód słońca. Jutro kolejne włóczenie się po Licji.

 

TUTAJ odc. 11