Maciej Pinkwart

Kebap praktyczny (2)

 

O szkodliwości prochów

 TUTAJ odc. 1 - Celtycki gen

10 czerwca 2019. Zaraz po śniadaniu wyjeżdżamy z Bodrum. Takie sobie miasteczko, wielkości Nowego Targu (prawie 40 tys. mieszkańców), ale znany kurort, odwiedzany co roku przez – wielkie mi coś! – kilkaset tysięcy turystów. Do Zakopanego przyjeżdża przeszło 3 miliony! Leży na półwyspie o tej samej nazwie i właśnie ciągniemy na zachód w poszukiwaniu ładnej plaży, której w mieście nie ma. Droga znakomita – czteropasmowa autostrada (no, może nie w naszym europejskim rozumieniu, bo co i raz zatrzymują nas światła), jakich w Turcji spotkamy wiele. Nawet przez niewielkie miasteczka wytyczone są 4-, czy 6-pasmowe drogi szybkiego ruchu, rozdzielone pasami zieleni, w której dominują różnokolorowe oleandry lub niskie pinie. Jedziemy najpierw pięknym bulwarem Atatürka (to najczęściej spotykana nazwa ulicy w Turcji, jak – nie przymierzając – w Polsce ulica Jana Pawła II), po czternastu kilometrach skręcamy w stronę morza. Jesteśmy przy Camel Beach. Dobry parking (nawet jest trochę piniowego cienia), na plaży różnokolorowe leżaki (inny kolor oznacza innego właściciela, czy może dzierżawcę), drobny brązowy piaseczek, zejście w głąb morza łagodne – wymarzone miejsce jak dla mnie. Głęboko wcięta zatoka chroni od wiatru i większych fal, w dali, piętnaście kilometrów na południe od nas widać grecką wyspę Kos. Ceny umiarkowane – 20-35 LT, czyli równowartość 12-22 zł. Pamiętamy, że w Grecji płaciliśmy 6-8 €… Przy okazji słówko o walucie: Lira (ta lira, nie mylić z dawną nazwą waluty włoskiej, która nazywała się ten lir) turecka to obecna (od 1844) nazwa pieniędzy tureckich. Przedtem płacono tu kuruszami, które teraz zeszły do poziomu naszych groszy. Jedna lira to 100 kuruszy. I około 60 polskich groszy. Nawet brzmi trochę podobnie, prawda?

A wielbłądy, usprawiedliwiające nazwę plaży, leżą w piasku za niewielkim barowym bungalowem. Smutne, jak zwykle, nieczułe na gorąco i słońce, świecące im prosto na zaślinione pyski, otulone kagańcami, wykonanymi z czegoś, co przypomina kordonek. Atrakcja chyba niewielka, bo zaledwie raz zauważamy, że ktoś się skusił na krótką przejażdżkę na camelu, dostojnie kroczącym po plaży. Pani w siodle ma dość niepewną minę, wielbłąd prowadzony za uzdę przez poganiacza jak zwykle ma to gdzieś, bezpieczeństwo zapewnia woreczek uwieszony pod ogonem. Fotografowanie leżących wielbłądów nie wywołuje reakcji bakszyszowych.

Upał rośnie, ale nie odczuwamy go specjalnie, czemu sprzyja bliskość wody i lekki wiaterek. Ale wszystko co miłe, prędko się kończy i wczesnym popołudniem wracamy do Bodrum, mijamy centrum i kierujemy się na północ, w stronę dzielnicy Konacık. Trochę błądzimy, wreszcie przy pomocy przydrożnej policjantki, Michała i Renatkowej nawigacji docieramy na parking przy wejściu do ogrodzonego terenu starożytnego miasta Pedesa. Droga, doskonale utrzymana, prowadzi dalej dość stromo pod górę, zapewne można by podjechać jeszcze trochę samochodem, ale powstrzymuje nas szlaban przy wjeździe i niezbyt groźny strażnik, który najpierw informuje nas, że opodal bramy, przy parkingu jest kran z wodą do picia, za darmo, więc jeśli mamy jakieś butelki, to lepiej je napełnić i wziąć ze sobą. Nie wiem, w jakim języku nam to mówi, rozróżniamy angielskie water, free, bottle, i to w zasadzie wystarcza. Wstęp jest wolny. Michał wraca do samochodu po butelki, dogoni nas za chwilę, idziemy powoli pod górę. Niby półtora kilometra, które mamy do pokonania, to niedużo, ale jeśli dodamy do tego blisko 160 m w pionie i plus 35 stopni w cieniu, to robi się znacznie trudniej. Ale dajemy radę. Cień zapewniają gęste pinie, a im wyżej jesteśmy, tym bardziej odczuwamy powiewy wiatru. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do następnego szlabanu i wchodzimy na teren ruin.

Pedasa to miasto powstałe ok. 1100 r. p.n.e. Założyli je Lelegowie, co do których mamy więcej pytań, niż odpowiedzi. Niektórzy uważają, że byli pierwotnymi mieszkańcami Anatolii (co, Pan Bóg ich tu stworzył?), inni – że byli najeźdźcami z terenów Peloponezu, wywodzącymi się z plemienia Pelazgów. Być może byli to po prostu protoplaści Karyjczyków i wraz z nimi najechali Anatolię jako jeden z ludów morza, co jest o tyle mało rozstrzygające, że nie wiemy na dobrą sprawę, kim były owe ludy morza. Starożytni autorzy lokują Lelegów w kilku miejscach, a wszędzie ich miasta nazywały się tak samo lub podobnie do Pedasy: koło Troi, nad Morzem Marmara i w Karii. Łącząc wszystko razem, sięgając do Homera, Herodota, Strabona, Pliniusza i Plutarcha i wysuwając własne (a co!) wnioski przypuszczam, że najstarsi Lelegowie osiedli opodal Troi w okresie inwazji ludów morza, podczas wojny trojańskiej byli aliantami króla Priama i stali się jednym z celów ataków nudzącego się w obozie Achillesa. Wtedy poszli w rozsypkę – część schroniła się w obleganej twierdzy, część poszła na północ w rejon pontyjskiego Kyzikos, a część tu, gdzie się właśnie doczołgaliśmy. Inskrypcję potwierdzającą tę hipotezę odnaleziono w 2008 r. w ruinach tutejszej świątyni Ateny. Mieli Pedazyjczycy chwilę chwały, kiedy latem 495 r. p.n.e. w górskiej zasadzce rozgromili wojska Persów, starających się stłumić lokalne bunty przeciwko ich władzy. Ale byli i tacy Lelegowie, którzy doszli do zaszczytów na perskim dworze – np. Hermotimus z Pedasy, ulubiony eunuch króla Kserksesa, wychowawca jego synów. Po latach Aleksander Wielki przyłączył ich miasto do posiadłości Halikarnasu (niektórzy uważają, że dokonał tego już wcześniej Mauzolos, w I połowie IV w. p.n.e.). No, a potem trudne do zdobycia, ale i niełatwe do życia miasto pod koniec okresu bizantyjskiego popadło w ruinę, co widzimy na własne oczy. Na półwyspie, dziś nazywanym Bodrum, Lelegowie założyli podobno w sumie osiem miast, które potem dostały się pod władzę Halikarnasu. Mauzolos zaś chcąc rozwinąć nową stolicę, kazał ich mieszkańcom przesiedlić się do nowego miasta. Górska Pedasa i nadmorskie Myndos ocalały przed deportacją.

Jest tu trochę pozostałości murów obronnych i domów mieszkalnych, tereny uprawne i hodowlane, doskonale widoczny teren agory i akropolu, pozostałości pałacu, nekropole, a przede wszystkim ruiny świątyni Ateny Polias, opiekunki miasta. Ba! Strażniczki jego bezpieczeństwa: Herodot pisze, że ilekroć Pedasie zagrażało jakieś niebezpieczeństwo, głównej kapłance Ateny wyrastała broda…

Renata i Michał zagłębiają się między ruiny, ja zaś, samemu czując się jak ruina, powoli zaczynam schodzić w dół. W połowie drogi mija mnie strażnik, podjeżdżający do góry na dychawicznym skuterze. Z tyłu człapie pies. Prawdopodobnie zbliża się godzina zamknięcia terenu wykopalisk, a może strażnik zaniepokoił się naszą długą nieobecnością – w każdym razie zagląda we wszystkie zakamarki i boczne dróżki, po chwili widać uspokojony zjeżdża w dół. Pies siedzi przed nim na podnóżku skutera. Niebawem dochodzę do wyjścia. Strażnik siedzi teraz na krzesełku, obok pies. Hot – mówię i ocieram pot z czoła. Strażnik kiwa głową i po chwili wynosi z budki drugie krzesło, stawia obok swojego i pokazuje, żebym sobie usiadł. Nice dog – pokazuję na psa, który ziaje i patrzy na mnie, też umęczony gorącem. Strażnik kiwa głową i głaska psa. Głaskam i ja.

Turcja jest krajem psów – w żadnym kraju ich tyle nie widziałem, na ulicach i przy domach, bezpańskich i „pańskich”, zaniedbanych i opasłych, wczesanych i kudłatych – ale nigdy nie głodnych. Przed większością sklepów, czasem przed posesjami mieszkalnymi stoją miski z wodą, w większości przypadków także inne, z karmą. Dożywiane są także koty, które zresztą pozostają z psami w ostrożnej koegzystencji. Ciekawe, że psy są tylko duże: yorki, jamniki czy ratlerki nie rzucają się w oczy.

Konwersacja przy obustronnej nieznajomości języka idzie słabo, więc tylko siedzimy we trzech w ciszy i czekamy na rozwój wypadków. Wreszcie Renata i Michał wracają, żegnam się ze strażnikiem podaniem ręki, psa głaszczę po karku, water! it’s free – przypomina strażnik swoją mantrę, dziękujemy, korzystamy i zjeżdżamy do miasta. Późnym popołudniem basen w Cieniu księżyca, genetyczny Celt dziś nieobecny, wieczorem idziemy na tradycyjny spacer do portu, na kolację miejscowa cieniutka pizza, obowiązkowo herbata turecka w tulipanowej szklaneczce, dzielnica handlowa, hotel.

11 czerwca 2019, tak samo jak dzień poprzedni i następny, wstaje piękny i od samego rana ciepły. Samochód tymczasem zostaje przed hotelem, a my przeciskamy się wąskimi zaułkami Bodrum, żeby obejrzeć to, co pozostało z jednego z siedmiu cudów antycznego świata – słynnego Mauzoleum. To jeden z nielicznych zabytków oglądanych w Turcji, który usytuowany jest w środku miasta, między domami mieszkalnymi. Dziś mauzoleum to niemal każdy monumentalny grobowiec, zarazem pomnik ważnej osoby lub rodziny. Ale pierwsze powstało właśnie tu, dla wielkiego władcy Karii – Mauzolosa. Żył w latach ok. 400-352 p.n.e., i choć teoretycznie był wasalem Persji, panującej wówczas nad całą Anatolią, to jednak rządził praktycznie samodzielnie nie tylko nad Karią, ale i nad sąsiednią Licją, a nawet nad wyspami Rodos i Kos. To on przeniósł stolicę swojej satrapii z Milas do Halikarnasu, urządził tu wielki port i zmusił mieszkańców starszych osad Lelegów do przeniesienia się do nowego miasta. Był Karyjczykiem, ale mówił i pisał po grecku, fascynowała go też kultura i demokracja helleńska, choć praktyka jego rządów od ateńskich wzorców mocno odbiegała. Jeszcze za życia rozpoczął prace nad budową swego monumentalnego grobowca, ale główny kształt nadała Mauzoleum wdowa po nim – a zarazem rodzona siostra – Artemizja II. Po śmierci męża samodzielnie rządziła Karią, ale krótko: przeżyła męża zaledwie o niecałe dwa lata, usychając z bólu i tęsknoty za nim. Nie dożyła powstania całości Mauzoleum (budowę i zdobienia wykończono w 350 r. p.n.e.), ale pochowano ją obok sarkofagu męża. Męża – którego szczątki tylko częściowo znalazły się w grobowcu, bo Artemizja przechowywała urnę z garścią prochów Mauzolosa w swojej sypialni i codziennie wieczór dosypywała ich szczyptę do kielicha wina, które wypijała przed snem. To podobno przyczyniło się do jej przedwczesnej śmierci. Nie od dziś wiemy, że prochy szkodzą.

Muzeum otwarto tu w 1983 r. Teren Mauzoleum jest starannie ogrodzony, obowiązują bilety wstępu (10 TL, otwarte codziennie z wyjątkiem poniedziałków w godz. 8.00-17.00). Mimo, iż z 45-metrowego budynku, wybudowanego przez architektów Satyrosa i Pyteosa, a ozdobionego przez najlepszych greckich rzeźbiarzy, m.in. Skopasa, Tomoteosa, Leocharesa i Bryaksisa niewiele dziś zostało, możemy mieć pojęcie, jak wyglądało to miejsce dwa i pół tysiąca lat temu. Mauzoleum wznosiło się na wysokim pagórku, górując nad ówczesnym miastem. Na wysokiej podstawie budynku (35,6 x 25 m), gdzie umieszczony był sarkofag władcy wznosiła się świątynia grobowa otoczona trzydziestoma sześcioma jońskimi kolumnami. Schodów, prowadzących do świątyni strzegły kamienne lwy, figury wojowników oraz statuy bóstw. Między kolumnami świątyni znajdowały się kolejne posągi. Dach zwieńczony był piramidą, złożoną z 24 stopni, na szczycie której znajdowała się kwadryga, wioząca posągi Mauzolosa i Artemizji.

Dobrze, że w pobliżu pokrytego szczątkami kolumn i wielkich kamiennych bloków dziedzińca (odnalezione fragmenty rzeźb i fryzów rozkradziono, m.in. wywożąc do kilku muzeów poza Turcją) znajduje się model, wizualizujący dawną konstrukcję, inaczej trudno byłoby nam zrozumieć, dlaczego Antypater z Sydonu, grecki poeta z II w. p.n.e. zaliczył Mauzoleum do Siedmiu Cudów Świata – obok piramidy Cheopsa, świątyni Artemidy w Efezie, posągu Zeusa w Olimpii, kolosa rodyjskiego (pozostałości po nich lub choćby miejsca, gdzie się znajdowały – widziałem) oraz latarni morskiej na Faros i wiszących ogrodów Semiramidy w Babilonie. Mauzoleum przetrwało przez szesnaście wieków. Potem seria gwałtownych trzęsień ziemi zniszczyła miasto, a wraz z nim pomnik Mauzolosa i Artemizji. Gdy pod koniec XV w. Joannici z Rodos zaczęli budować w Halikarnasie twierdzę nazwaną potem Zamkiem Świętego Piotra, Mauzoleum leżało już w gruzach i posłużyło jako skład materiałów budowlanych dla konstruktorów cytadeli. W drugiej połowie XIX w. Brytyjczycy ponownie odkryli to, co z niego pozostało.

Wracamy do hotelu na skróty, co umożliwia fakt, iż drogowskazów prowadzących od Mauzoleum do Moonshine Apart Hotel jest więcej, niż w drugą stronę. Plan dnia przewiduje ponowną wizytę w miejscowym teatrze i odwiedziny w okolicy. Dzień długi, może uda się wrócić przed nocą, choć to nie będzie łatwe. Wsiadamy do auta, najpierw przebijamy się przez przedmiejskie zaułki, by wyjechać na wylotową czteropasmówkę w kierunku zachodnim. Na parkingu pusto, ale kasa czynna i brama otwarta. Nie ma biletów wstępu na zwiedzanie, ale w teatrze odbywając się koncerty i wystawiane są współczesne spektakle, wtedy trzeba płacić – podejrzewam, że niemało.

Teatr na stokach wzgórza Göktepe wybudowano w IV w. p.n.e., a więc w okresie hellenistycznym, stąd klasyczny kształt sceny i widowni, taki sam jak w najpiękniejszym teatrze Grecji – w Epidauros. Widownia ma kształt podkowy, siedziska wznoszą się w czterdziestu pięciu rzędach nad sceną, a widok jest wspaniały: widać morze, a właściwie portową zatokę z lasem jachtowych masztów, nad którą wznosi się Zamek św. Piotra, z powiewającą wielką flagą turecką. Rozprasza trochę ruch i hałas na autostradzie. Wciąż trwają tu prace archeologiczne i, od 2005 r., rekonstrukcyjne. Odkryto m.in. elementy przebudowy i adaptacji dla potrzeb bardziej nowoczesnych spektakli, pochodzące z czasów rzymskich, a nawet bizantyjskich. Obecnie widowiska może tu oglądać około 4 tysiące osób, choć w czasach antycznych było ich podobno przeszło dwa razy tyle. Fragmenty wykopanych sprzętów, rzeźbionych kamieni i ceramiki można obejrzeć w niewielkim lapidarium koło kasy.

Jak już zajechaliśmy trochę w tę stronę, dajemy sobie dwie godziny luzu i ponownie zaglądamy wielbłądom w oczy na Camel Beach, tym razem pod parasolkami innego koloru. Ludzi trochę więcej niż poprzedniego dnia, ale nadal jak na czerwiec bardzo spokojnie. Wczesnym popołudniem wyruszamy dalej, tym razem na północny zachód, ale nadal pozostajemy nad morzem. Docieramy do niemożliwej do wymówienia miejscowości Gümüşlük, gdzie mieścił się starożytny port Myndos – najdalej na zachód wysunięta miejscowość na półwyspie Bodrum. Duży, bezpłatny parking jest prawie zapełniony, ale większość osób zwiedza tylko malowniczy port i jego atrakcje gastronomiczne, no i oczywiście robi zdjęcia niezwykle dekoracyjnych sucharzy powsadzanych w morze koło brzegu, składających się głównie z uschniętych gałęzi drzew i pędów kwiatowych agawy, na których powieszono kolorowo pomalowane tykwy (niektóre wieczorem służą za oświetlenie, bo implantowano im do środka żarówki), „oczy Proroka” i inne kolorowe precjoza. To wszystko świetnie się komponuje w kadrze, zwłaszcza na tle zwieńczonej turecką flagą malowniczej wyspy zamykającej port, noszącej nazwę Wyspa Królików. Jest ona połączona z portem podwodną groblą, po której można dojść na wyspę zanurzając się co najwyżej do kolan – ale trzeba to robić ostrożnie, bo tuż obok rozciąga się wielometrowa głębia…

Ale jak mówił Lis do Małego Księcia: najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Największym bogactwem Gümüşlük, które kiedyś będzie jeszcze większym magnesem, przyciągającym tu turystów są wciąż schowane pod ziemią skarby archeologiczne dawnego Myndos. Część odkryto jeszcze w XIX w., regularne badania zaczęto jednak dopiero po 2004 r. Odkryto m.in. terakotę mykeńską, fragmenty cyklopowych murów obronnych z czasów Mauzolosa, pozostałości świątyni Apolla, hellenistyczną nekropolę, kamień z inskrypcją rzymską z czasów Trajana, ruiny wczesnochrześcijańskiej bazyliki z V wieku z niewielkim bizantyjskim cmentarzem, zniszczone konstrukcje rzymskiego akweduktu i łaźni bizantyjskiej oraz resztki stadionu i teatru. Większość terenu wykopaliskowego nadal leży odłogiem z braku środków finansowych, część na skutek dawnych trzęsień ziemi znalazła się pod wodą lub została przysypana przez skały na półwyspie Kocadağ. W dawnym kościele późnobizantyjskim odkrytym na terenie miasta Gümüşlük urządzono salę wystawową, odbywają się tam też koncerty, latem (lipiec-wrzesień) organizowany jest w mieście Międzynarodowy Festiwal Muzyki Klasycznej (koncerty co kilka dni w dawnym kościele i centrum kultury, także w plenerze), warsztaty pianistyczne, gitarowe i jazzowe. Bilety w 2019 r. kosztowały od 100 do 30 TL, przeważnie 60 TL (studenci płacą połowę).

Myndos jako miasto portowe zostało założone przez Lelegów w drugim tysiącleciu przed naszą erą, jako jedna z ośmiu osad powstałych i rozbudowanych po wojnie trojańskiej na półwyspie Bodrum, jedna z dwóch, których mieszkańcy nie zostali przez Mauzolosa przesiedleni do Halikarnasu. Może dlatego, że ktoś musiał pracować w tutejszych kamieniołomach przy zatoce Koyunbaba, skąd pochodzi część materiału budowlanego, z którego wzniesiono najpierw pałac, a potem grobowiec Mauzolosa.  Właśnie z okresu panowania satrapy Karii datuje się najwięcej zabytków historycznych, których istnienie udowodnili archeologowie, pracujący tu od lat 90. XX w. Miasto szczyciło się tym, że kiedy Aleksander Wielki w 334 r. p.n.e. oblegał miasta na półwyspie, chciał najpierw opanować Myndos i zdobyć je przez zaskoczenie, ale mieszkańcy wsparci przez sąsiadów z Halikarnasu odparli atak niezwyciężonego Macedończyka. Oczywiście, zachowali niezależność tylko przez krótki czas, jednak byli z tego dumni. W okresie hellenistycznym panowali tu egipscy Ptolemeusze, w 196 r. p.n.e. miasto uzyskało niezależność i nawet biło własną monetę, w 133 r. p.n.e. Myndos zostało włączone w skład rzymskiej prowincji Asia Minor, Azji Mniejszej, potem stało się częścią Bizancjum. W ciągu swych dziejów nie miało wielkiego znaczenia politycznego ani militarnego, choć wchodziło w koalicje z rozmaitymi potęgami wschodniej części Morza Śródziemnego (ze Spartą przeciwko Atenom, z Jonią przeciw Persji, z Rodos, z Rzymem), dzięki czemu przetrwało przez wieki. Może nie zwracano na nie większej uwagi, bo było w sumie bardzo małe, w porównaniu z innymi miejscowościami regionu. Ale wspomina o nim dawna literatura – m.in. Stary Testament w Księdze Machabeuszy. Twórca szkoły filozoficznej, zwanej cynikami od jego przydomka kynikos, „pieski” - Diogenes z Synopy (ok. 413-323) po wizycie w porcie do dziś jest cytowany dzięki powiedzeniu: „Ludzie z Myndos, zamknijcie bramy, żeby miasto wam nie uciekło!” To ten sam Diogenes, który chodził po Atenach z zapaloną latarnią w środku dnia, mówiąc, że szuka człowieka, a gdy przed beczką, w której mieszkał już jako sławny abnegat, stanął Aleksander Macedoński i zapytał, czy filozof ma jakieś życzenia, które wszechmocny król z pewnością spełni – miał rzec: Tylko jedno: Aleksandrze Macedoński, nie zasłaniaj mi słońca. Byli też inni sławni ludzie o myndoskich koneksjach: gramatyk i astronom Apolloniusz, pisarz Alexander, filozof neoplatoński Euzebiusz - nauczyciel późniejszego cesarza Juliana Apostasty z IV w., kilku biskupów – uczestników synodów i soborów z V-VIII w. Miejscowa legenda głosi też, że w 43 r. p.n.e. Myndos zajął Kasjusz, jeden z zabójców Cezara, przygotowując się do inwazji na Rodos, był tu także Brutus w czasie kampanii prowadzącej do zajęcia Licji. Myndos jednak ostatecznie opowiedziało się po stronie Marka Antoniusza, co mu się opłaciło finansowo. Miasto ostatecznie upadło i zostało stopniowo opuszczone w XIV w. Pozostał niewielki port rybacki, przy którym z czasem wyrosło miasteczko Gümüşlük, co oznacza srebrne, a nazwa ta ma pochodzić od faktu, że w tym miejscu funkcjonowała niewielka kopalnia srebra. Choć są i inne bardziej romantyczne tłumaczenia: gümüş to po turecku srebro, ale lük? Romantycy wiążą tę nazwę ze srebrnymi refleksami na wodzie zatoki. No, może być… Inną interesującą historię opisywał pisarz Atenajos z Naukratis na przełomie III i II w. p.n.e., autor Uczty mędrców, który informował, że znawcy cenili wysoko produkowane w Myndos wino, które miało lekko słony smak – zapewne winorośl podlewano morską wodą, co powodowało, że takie wino świetnie działało na trawienie i rozmaite dolegliwości żołądkowe. Możliwe, że stąd pochodzi tradycja, przejęta potem przez Rzymian, by wino przed piciem rozcieńczać właśnie słoną wodą, co miało m.in. zapobiegać upijaniu się…

Miło się myśli o dawnych krwawych dziejach mając przed oczyma wręcz karnawałowe dekoracje portu, przypominające mocno stylizowane choinki z agaw, tykw, malowanych rozgwiazd i innych ozdób. Domy obrośnięte są fioletowymi bugenwillami, restauracje zapraszają bogaty menu, w którym dominują ryby i… kolorowe lody. Ale przed nami kolejna runda dzisiejszego zwiedzania.

Żeby dotrzeć do Iasos, dokąd wiedzie nas marszruta wyznaczona przez Renatę, możemy znów wrócić dobrą szosą do Bodrum i potem jechać na północ, albo omijając główne miasto półwyspu trzymać się morskiego brzegu i od miejscowości o wdzięcznej nazwie Torba obok lotniska bodrumskiego dotrzeć nad zatokę Güllük, gdzie owo Iasos leży. Naturalnie wybieramy tę drugą możliwość. Po półtorej godzinie docieramy do miasteczka Kıyıkışlacık (tak, nie ma lekko – to turecka specjalność fonetyczna, owo „i bez kropki” i „s z ogonkiem”: pierwsze wymawia się jak polskie y - tureckie y jak polskie j - zaś ş jak sz), a stamtąd na teren wykopalisk. Gorąco okropnie – zrobiło się wpół do piątej, a to pora kiedy wszystko zdążyło się już nagrzać, a słońce jeszcze wysoko i dopieka jeszcze mocniej. Warto pamiętać, że w Turcji jest godzina „do przodu”, więc w Polsce niedawno dopiero minęła trzecia, upał zresztą – jak nam donoszą – niewiele mniejszy.

No, ale przed nami kilkadziesiąt minut obcowania z pewną ilością poprzewracanych kamieni, łukowatych szczątków bram, pozostałości świątyń rozmaitych bogów, potrzaskanych kolumn i, oczywiście, przepięknych ruin teatru. Po paru dniach dojdę do przekonania, że cała Turcja usiana jest teatrami, a zamieszkujący ją niegdyś Grecy musieli je wykorzystywać tak jak my dziś telewizję: na co dzień i na co noc, na okrągło. Ba, wiemy że starożytni dramaturdzy też nie stronili od polityki, a aktorzy z lubością przykładali władzom czy nie lubianym obywatelom, zwłaszcza że maski na twarzach zapewniały bezpieczną anonimowość. Bo czy ktoś – może poza jakimiś bardzo wąskimi specjalistami – zna dziś nazwiska starogreckich Jand, Gajosów czy Lindów?

Iasos to dziś półwysep, stanowiący zieloną wypustkę, wychodzącą w zatokę naprzeciw miasteczka. Gdy zakładano tu dobre pięć tysięcy lat temu niewielką osadę, była to wysepka, zamieszkała głównie przez rybaków. Szczątkowe ślady prowadzą nas aż do Wczesnej Epoki Brązu, z pozostałościami charakterystycznymi dla kultury cykladzkiej. W najstarszych budynkach zidentyfikowano dwa poziomy osadnictwa z epoki minojskiej, na szczątkach których posadowiono potem domy Mykeńczyków. Włączone do posiadłości Argolidy, Iasos walczyło w wojnie peloponeskiej jako członek Związku Morskiego po stronie Aten – i za to zostało srogo ukarane przez zwycięską Spartę. Potem opanowali je Persowie, a po nich – Aleksander, Rzym i egipscy Ptolemeusze, znów Rzym i Bizancjum. Po zajęciu rejonu przez otomańskich Turków wyspa opustoszała, świątynie popadły w ruinę, a kolumny i wielkie granitowe bloki pokryte greckimi i rzymskimi napisami zarosła trawa. Morskie fale naniosły piasku i usypały groblę, łączącą Iasos z lądem. Pozostałości miasta zostały odkryte w latach 30. XIX w., ale regularne prace wykopaliskowe rozpoczęto dopiero w latach 60. XX w. Dziś powoli, ale trwają nadal, trwa też naukowa identyfikacja szczątków zabudowań.

Wchodzimy na teren agory, otoczonej ruinami, w których chronologia została całkowicie pokonana prze chaos historyczno-przestrzenny. Na szczęście (na nieszczęście?) poszczególnym kupom kamieni towarzyszą turecko-angielskie informacje, więc dowiadujemy się, że koło agory odkopano fragmenty rzymskiego akweduktu, dwie wczesnochrześcijańskie bazyliki, groby hellenistyczne i rzymskie oraz buleuterion. To wbrew nazwie nie jest miejsce, gdzie grano w bule: nauczyłem się już w Atenach, że bule to starogrecka nazwa rady obywatelskiej, podstawowego filaru demokracji, (później – parlamentu), a buleuterion to siedziba rady miejskiej – z ławami dla obradujących, amfiteatralnymi siedzeniami dla publiczności, mównicą i ołtarzem. Układem przypomina to teatr skrzyżowany z kościołem. Coś jest na rzeczy do dzisiaj, przynajmniej w niektórych krajach.

Osobne świątynie w głębi miasteczka zidentyfikowano jako miejsca kultu Artemidy, Zeusa, Demeter i Kory. Wszystkie budynki wykonano z miejscowego marmuru, występującego w pobliżu w wersji oślepiająco białej i czerwonawej. W samym środku jest teatr, który zawsze robi spore wrażenie. Agora, większość greckich świątyń i budynków publicznych i mury miejskie pochodzą z IV w. p.n.e. – a więc z czasów Mauzolosa i Aleksandra. Pusto. Turystów nie ma, nawet wszędobylscy w Grecji francuscy miłośnicy starożytności pojechali gdzie indziej. Trochę jak muchy w smole łazimy między rozpalonymi ruinami porosłymi wyschniętą teraz trawą, w której dumnie prezentują dorodne głowy rozmaite osty. Przypomnieniem o czasie, który wiąże nas jednak ze współczesnością są samoloty, schodzące nad Iasos do lądowania w położonym w pobliżu porcie lotniczym Bodrum-Milas.

Właśnie, Milas. Nie mylić z Miletem, leżącym kilkadziesiąt kilometrów dalej na północ. Renata przypomina sobie o ostatnim zaplanowanym na dziś celu wędrówki. Dzieli nas od niego niespełna pół godziny jazdy. Docieramy do niewielkiego, pełnego wąskich i stronnych uliczek miasteczka, parkujemy gdzieś na zatylu i idziemy w kierunku głównego zabytku miasta – miejsca pochówku założyciela dynastii rządzącej Karią, ojca Mauzolosa – Hekatomnusa.

Na pierwszy rzut oka nic nie wskazuje na to, że Milas – dawna Mylasa – był kiedyś ważną stolicą największej prowincji anatolijskiej. Na drugi, trzeci i wszystkie następne również. Błądząc zaułkami, wypełnionymi sklepami z dywanami, elektroniką, ubraniami, butami i artykułami spożywczymi, wspomagani przez życzliwych tubylców, którzy nawet nie pytają nas gdzie idziemy, tylko bez słowa wskazują, że do zabytku trzeba trochę nadłożyć drogi, bo ulica została zamknięta z powodu rozbiórki domu drożącego zawaleniem – dochodzimy do czegoś w rodzaju muzeum na świeżym powietrzu. Doprowadza nas do celu fragment późnorzymskiej drogi, ułożonej z marmurowych płyt, która poprowadzona była z centrum miasta na zachodnie peryferie. Po lewej stronie znajduje się monumentalny ołtarz, wzniesiony przez satrapę Karii Mauzolosa dla jego rodziców – Hekatomnosa i Aby. Poza dedykacją, podpisaną przez Mauzolosa, jest tu też fragment hymnu sławiącego rodziców króla, autorstwa miejscowego poety Hyssaldomosa. Ale wszyscy zwracają uwagę przede wszystkim na wysoką na ponad 8 metrów marmurową kolumnę koryncką, zwaną po turecku Uzun Yuva, wysokie gniazdo. I rzeczywiście – od pokoleń na jej szczycie znajduje się wielkie gniazdo bocianie, po dziś dzień zamieszkałe. Na kolumnie była inskrypcja z mniej więcej I w. n.e., w której można było przeczytać, że w ten sposób ludzie czczą dobroczyńcę Menandrosa, potomka dobroczyńców, syna Uliadesa, wnuka Euthydemosa. Ten ostatni przechował swoje miano w dokumentach jako znany mówca z Mylasy, który zmarł w połowie I w. p.n.e. Kolumna została wystawiona w końcu I w. n.e., a napis przetrwał do 1840 r., kiedy to właściciele sąsiednich domów, zirytowani ciągłym napływem gości, pragnących podziwiać kolumnę z czasów Chrystusa i zachwycać się umieszczonym na niej napisem – po prostu skuli go, by mieć spokój. Barbarzyństwo, ale skuteczne. Przypomina mi się tajemniczy grobowiec w Langwedocji, utrwalony w słynnym obrazie Nicolasa Poussina z napisem Et in Arcadia ego, wiązany przez wielu z legendą o Marii Magdalenie, wiozącej do Europy ciało swego Ukochanego. Tam także właściciel pola, na którym stał rzymski zabytek z I roku naszej ery, za zgodą lokalnych władz wysadził go w powietrze, bo ludzie deptali mu uprawy… Kiedyż wreszcie siądę do opisania tych fascynujących terenów, które poznałem parę lat temu?

Najważniejszym zabytkiem Milas jest wszakże grobowiec Hekatomnosa – założyciela dynastii rządzącej w Karii, ojca Mauzolosa i jego siostry, a zarazem żony Artemizji. Monument uważa się za pierwowzór słynnego Mauzoleum z Halikarnasu. Sam Hakatomnos rządził Karią z nadania perskiego, ale niemal wybił się na samodzielność, którą utrwalił jeszcze jego syn. Mauzolos przeniósł stolicę z Milasu do Halikarnasu, kładąc kres imponującej historii miasta, istniejącego od VII w. p.n.e. W 40 r. p.n.e. Rzymianie zniszczyli miasto, które odrodziło się dopiero w czasach osmańskich, ale nigdy już nie odzyskało pierwotnego znaczenia. Dla współczesnego turysty znany jest głównie z nazwy lotniska Milas-Bodrum Havalimanı (hava – powietrze, liman – port, czyli airport…), ogląda się tu także rzymski grób z II w. n.e. położony w dzielnicy Gümüşkesen, będący pomniejszoną kopią mauzoleum z Halikarnasu, pozostałości świątyń poświęconych Zeusowi i osmańskie meczety z XIV w., słynne są tutejsze fabryki dywanów i produkty rolnicze z okolic. Przy jedynej ocalałej bramie miejskiej z początków naszej ery, Bramie z toporem, rozpoczynała się kilkunastokilometrowa Święta droga, łącząca Milas z górskim sanktuarium Zeusa w Labranda. Pojedziemy tam jutro.

Siedzimy chwilę na przyulicznej ławeczce, obserwując okolicę. Prawie nie widać turystów, miejscowi są tacy sami jak wszyscy wszędzie: robią zakupy, chodzą na spacery z dziećmi, mają kłopoty z parkowaniem samochodów, wymieniają ploteczki na chodnikach i w kafejkach (może tylko z taką różnicą, że plotkują tu głównie mężczyźni)… Na tradycyjne muzułmańskie stroje już nie zwracamy uwagi, choć jest ich tu znacznie więcej niż w nadmorskich kurortach. Cisza, przedwieczorny spokój.

Wracamy do Bodrum. Jeszcze ostatnia kąpiel w basenie przy hotelu Moonshade, pogwarki z pracownikami recepcji o Chopinie i Nergalu, spacer do portu, zakupy na Krupówkach … Rano wyruszymy na północ.

 

 

 

 

Odcinek trzeci