Maciej Pinkwart

Florentynka, odc. 5

 

Ø Odc. 1

Ø Odc. 2

Ø Odc. 3

Ø Odc. 4

Brunhilda była nadspodziewanie ciężka.

- Popatrz na ramę – Ewa zeszła z zydla i obróciła obraz bokiem do okna, skąd padało nieco światła – jest o wiele za szeroka, jak na tradycje renesansowe. Oczywiście, mogli Brunhildę na nowo oprawiać w stylu rokoko, ale kto by miał ochotę zabawiać się tak z renesansową metresą starego zbereźnika. A jeżeli nawet, to po prostu daliby nową ramę, a nie doklejali nowej do starej…

Pokazała ledwo widoczną szczelinę, biegnącą przez środek ciężkiego obramowania. Rozejrzał się i sięgnął po wiszący na ścianie zabytkowy, ale solidnie wyglądający kordelas. Po chwili w świetle latarki oglądali już dwa obrazy – i oba przedstawiały identyczną na pierwszy rzut oka panią w średnim wieku o nieciekawej urodzie. Obie były malowane na desce i miały identyczne rozmiary.

Ewa sięgnęła po dolne malowidło, weszła na zydel i umieściła je na haku, przywiązując z powrotem żyłkę.

- Nie przypuszczam żeby ktoś jej się przez najbliższe dni specjalnie uważnie przyglądał, żeby zauważyć różnicę – w końcu kilkaset lat była bez kontaktu ze światłem. No i rameczka radykalnie schudła. Ale w tym rejwachu jaki tu się zrobi za kilkanaście godzin, nikogo nie będzie obchodziła stara Brunhilda.

Odstawiła zydel na miejsce, wytarła ręce o spodnie i sięgnęła po wierzchni obraz:

- Bardzo proszę. To jest Mona Lisa Gherardini del Giocondo, może słyszałeś…

Poświecił latarką, usiłując dostrzec ślady przemalowywania. Miał w tym wprawę, ale niczego nie zauważył.

- Niepodobna jakby. Postarzała się mocno…

- Tak, trochę. Po pięciuset latach też byś nie wyglądał najlepiej.

- No dobrze, ale skąd wiesz, że to nie tamta? – machnął latarką w stronę Brunhildy, która wydawała się spoglądać na nich z oburzeniem.

- Bo podpis Andrzeja Horvatha na tylnej stronie tamtego obrazu jest bez wątpienia autentyczny i pochodzi z 1507 roku. A te zabawy z Moną miały miejsce z pewnością rok-dwa po śmierci Leonarda, czyli 13-14 lat później.

- Ale po co to wszystko, ten kamuflaż? Przecież w XVI wieku nikt o Monie Lisie nie słyszał…

- No nie wiem, czy tak nikt. Król Franciszek I na pewno, wisiała mu nad łóżkiem. Bierz panienkę i zmywajmy się.

Owinął portret wyciągniętą z plecaka folią bąbelkową i przykrył kurtką. Ewa przekręciła zamek i drzwi stanęły otworem. Poczuli na twarzy silny przeciąg. Oboje, jak na komendę, odwrócili się.

- Okno! – szepnęła Ewa, jakby bojąc się że ktoś ich usłyszy.

- Kurde, zapomnieliśmy liny. Wszystko by się wydało…

Po dwóch mocnych szarpnięciach lina dała się ściągnąć i znikła w plecaku. Okno zaczepiło się o brzeg futryny i można było liczyć na to, że po włączeniu alarmu system nie zinterpretuje niewielkiej szpary jako włamania. W ciemnym korytarzu nie zapalali już latarki i zeszli ostrożnie wzdłuż ściany. Namacali zamek w zamkniętych drzwiach, prowadzących na dziedziniec, Ewa przesunęła delikatnie zasuwę i wyjrzała na zewnątrz. Było cicho i spokojnie, księżyc wciąż nie wyszedł zza baszy, w części hotelowej brzęczał telewizor, z dalszych pomieszczeń dobiegała muzyka. Portiera nie było, ale z przyległej łazienki dobiegał szum prysznica. Ewa zatrzymała się przy tablicy z systemem alarmowym.

- Włączę jednak, co?

- Na pewno nic nie zostawiliśmy otwartego? Ten korytarz na taras z Sali Tortur?

Pokręciła głową.

- Nie był nigdy chroniony, taras jest w części wewnętrznej zamku. Ryzykuję.

Wstukała kod i przekręciła przycisk. Wstrzymał oddech.

Przeskoczyło kilka przekaźników, zaczął delikatnie wibrować transformator. W łazience prysznic ucichł. Bez słowa odeszli w głąb korytarza. Przekręcił klucz w zamku, zapalił światło i położył na łóżku pakunek z obrazem.

- Zabieraj tę dziwkę ze swojego łóżka, migiem. Nie znoszę konkurencji. I przyszykuj mi jakąś swoją koszulę. A ten koniak to jest jeszcze?

Zniknęła w łazience. Portret Brunhildy, nadal zapakowany w kurtkę, wylądował pod stolikiem, na którym stanęła w połowie jeszcze pełna butelka koniaku. Otworzył okno, żeby przewietrzyć. Popatrzył na zegarek – dochodziła północ. W sumie – młoda godzina. Większość rzeczy miał nierozpakowanych w torbie, jakoś nie przywidywał konieczności eleganckiego przebierania się, a swetrom i podkoszulkom szafa nie wydawała się niezbędna. Ale dwie wymagające prasowania koszule rzeczywiście wziął ze sobą i  razem z elegantszymi spodniami ulokował na wieszakach. Zdjął teraz jedną, czerwoną i położył na łóżku. Szklanki po herbacie nadal musiały udawać koniakówki. Te czynności, przygotowujące do wspólnego wieczoru, wydawały się mu znacznie ciekawsze od ostatecznego rozwiązania kwestii obrazu mistrza z Vinci.

Ewa wyszła po paru minutach, owinięta tylko ręcznikiem, który zresztą starannie odłożyła na krzesło, wkładając czerwoną koszulę na gołe ciało i zapinając ją niezbyt dokładnie. Uśmiechnęła się, widząc jego skonsternowaną minę.

- No coś takiego! Ciągnie taki dziewczynę po zakazanych miejscach, po piwnicach z nieboszczykami, ciasnych korytarzach i napowietrznych gzymsach i ani mu nie drgnie powieka, a jak bezbronna baba wychodzi czyściutka i gorąca z łazienki, to mina mu rzednie… Dobra, no to już się ubieram.

Wzięła do ręki uszargane dżinsy, spojrzała na nie krytycznie i rzuciła na podłogę.

- Muszę je prędko wyprać, bo jak mnie ktoś w tym zobaczy, od razu dostrzeże mapę tych wszystkich miejsc, gdzie dostawałam w tyłek przez ciebie i tę twoją flamę – pokazała brodą na zawiniątko pod stołem – ale jak ja teraz przejdę przez korytarz?

Uznał za stosowne przemilczeć pytanie, ale odpowiedział na wyczuwalny podtekst:

- Nigdzie nie musisz iść. Spodnie do rana wyschną na kaloryferze.

Krytycznie spojrzał na szklanki po herbacie i sięgnął po koniak.

- Malutko na razie, po małym łyczku – uprzedziła jego gest.

Wypili, bez toastu i bez słowa. Wypłukała szklanki i ustawiła je na dużym talerzu, owinęła się szczelnie ręcznikiem, na koszulę narzuciła jego sweter.

- Zaraz wracam. Ani mi się waż zasnąć. Drzwi zostawiam otwarte, więc zamknij okno, bo zamarzniemy.

Słyszał dokładnie, jak ziewając rozmawia z portierem. Z rozmowy wynikało, że po miłym wieczorze z przyjacielem trochę przysnęli, ale teraz chcieli się napić herbaty z koniakiem, a tu taki pech – czajnik się zepsuł, więc przyszła pożyczyć trochę wrzątku. Uwag portiera nie słyszał, ale mógł się ich domyśleć – sugestie Ewy były jednoznaczne. Wróciła po kilku minutach z dwiema szklankami parującego wrzątku na talerzu. Ręcznik spadł z niej jednak dopiero gdy zamknęła drzwi. Odruchowo go podniósł i położył na krześle, po czym wrzucił herbaciane torebki do szklanek.

- Pedancik, co? Reputację straciłam całkowicie, ale alibi mam niepodważalne. Portier będzie teraz przysięgał, że cały wieczór bzykaliśmy się jak króliki, a jeszcze do tego zionęło ode mnie gorzałą… Przepraszam, czy ja może cię gorszę? Bo masz taką minę…

- Absolutnie. Tylko martwię się, w czym wypijemy ten koniak, jak szklanki zajęła herbata.

- Wlejemy koniak do herbaty. Albo pociągniemy z gwinta. Albo po prostu wrócimy do łóżka.

- Oczywiście, na wypadek, gdyby ktoś chciał sprawdzać nasze alibi.

Gdy wrócił z łazienki, już spała, przykryta kołdrą po szyję. Tak mu się przynajmniej zdawało. Znów poczuł zapach dobrych perfum, tych samych co po południu. Przysiadł na krawędzi łóżka i popatrzył na nią. Otworzyła oczy i przeciągnęła się.

- Nie pijesz?

Sięgnął po szklankę z herbatą.

- Już wystygła…

- Mam znów iść do portiera?

- Nie koniecznie. Wolę nawet zimną.

Przekręciła się na bok i spojrzała na pakunek pod stołem.

- Otwieramy? Strasznie jestem ciekawa, jak zrobili ten malunek na wierzchu, tę Brunhildę…

- Zdążymy jutro. Tyle czekała… Są ważniejsze sprawy.

- Na pewno nie chcesz jej oglądać?

- Jej nie…

Powolutku ściągnął z niej kołdrę i zrzucił ją na podłogę, koło ubłoconych dżinsów. Powędrowała za nią spojrzeniem.

- Muszę je wyprać. Ale, jak mówisz, że są ważniejsze sprawy…

 

***

- Mogę dotknąć? – spytała, nie patrząc na niego.

Pomiędzy kartonem soku pomarańczowego, a butelką włoskiego wina, leżały dwa portrety. Na płótnie prezentowała swe dawno przekwitłe wdzięki leciwa żona Andrzeja Horvatha, ale ją widywała codziennie przez kilka lat na ścianie muzealnego pokoju we wschodniej wieży niedzickiego zamku, dlatego nawet na nią nie spojrzała. Obok, na desce, mocno spatynowana czasem, uśmiechała się młoda dziewczyna w ciemnym stroju, stojąca na tle kolumnady balkonu, z którego rozciągał się widok na wieczorną Florencję. Farba była mocno zniszczona, ale przez pajęczynę pęknięć wizerunek widać było dość wyraźnie. Ewa pochyliła się nad obrazem, rzeczywiście dotknęła deski i po chwili podniosła głowę, nawet nie starając się ukryć rozczarowania.

- I pocośmy jedli tę żabę? Przecież to nie jest Mona Lisa.

Objął ją delikatnie. Położyła mu głowę na ramieniu.

- Nie warto było? Ja znalazłem coś piękniejszego od tego, czego szukałem.

Pocałowała go w policzek, ale nie uśmiechnęła się.

- No, ale dlaczego? Dlaczego to nie jest Lisa?

Pogłaskał ją po głowie, jakby chciał pocieszyć dziecko, o którym zapomniał święty Mikołaj.

- Oj, Ewuniu…  To JEST Lisa Gherardini.

- Jak to? Przecież widzę: zupełnie inne oczy, kształt nosa i brody. I uśmiech inny, taki bardziej zwyczajny. Weselszy. Suknia tylko podobna, i ten pejzaż. Balkon jakby z innej perspektywy rysowany – jak prawie każdy człowiek naszej cywilizacji dobrze wiem, jak wygląda Mona Lisa…

Pokręcił głową.

- Wiesz co? W tej chwili jest tylko dwoje ludzi na całym świecie, którzy wiedzą jak wygląda Mona Liza. I oboje są w tym pokoju. TO jest Lisa. A TAMTO, co wisi w Luwrze to… Popatrz!

Wyciągnął z torby zafoliowany list Melziego do przyjaciela.

- Melzi pisze, że sporządził barbarzyńskim Frankom kopię na obraz i podobieństwo Mistrza. Potraktuj to dosłownie. Franciszkowi I wcisnął portret Leonarda, ubrany w kobiece szatki, wykonany jedynie na wzór tego, który król widział nad łóżkiem malarza. Prawdziwa Lisa jest tutaj.

Cdn.