Maciej Pinkwart
Florentynka
Brunhilda była nadspodziewanie
ciężka.
- Popatrz na ramę – Ewa zeszła
z zydla i obróciła obraz bokiem do okna, skąd padało nieco światła – jest o
wiele za szeroka, jak na tradycje renesansowe. Oczywiście, mogli Brunhildę na
nowo oprawiać w stylu rokoko, ale kto by miał ochotę zabawiać się tak z
renesansową metresą starego zbereźnika. A jeżeli nawet, to po prostu daliby nową
ramę, a nie doklejali nowej do starej…
Pokazała ledwo widoczną
szczelinę, biegnącą przez środek ciężkiego obramowania. Rozejrzał się i sięgnął
po wiszący na ścianie zabytkowy, ale solidnie wyglądający kordelas. Po chwili w
świetle latarki oglądali już dwa obrazy – i oba przedstawiały identyczną na
pierwszy rzut oka panią w średnim wieku o nieciekawej urodzie. Obie były malowane
na desce i miały identyczne rozmiary.
Ewa sięgnęła po dolne
malowidło, weszła na zydel i umieściła je na haku, przywiązując z powrotem
żyłkę.
- Nie przypuszczam żeby ktoś
jej się przez najbliższe dni specjalnie uważnie przyglądał, żeby zauważyć
różnicę – w końcu kilkaset lat była bez kontaktu ze światłem. No i rameczka
radykalnie schudła. Ale w tym rejwachu jaki tu się zrobi za kilkanaście godzin,
nikogo nie będzie obchodziła stara Brunhilda.
Odstawiła zydel na miejsce,
wytarła ręce o spodnie i sięgnęła po wierzchni obraz:
- Bardzo proszę. To jest Mona
Lisa Gherardini del Giocondo, może słyszałeś…
Poświecił latarką, usiłując
dostrzec ślady przemalowywania. Miał w tym wprawę, ale niczego nie zauważył.
- Niepodobna jakby. Postarzała
się mocno…
- Tak, trochę. Po pięciuset
latach też byś nie wyglądał najlepiej.
- No dobrze, ale skąd wiesz, że
to nie tamta? – machnął latarką w stronę Brunhildy, która wydawała się spoglądać
na nich z oburzeniem.
- Bo podpis Andrzeja Horvatha
na tylnej stronie tamtego obrazu jest bez wątpienia autentyczny i pochodzi z
1507 roku. A te zabawy z Moną miały miejsce z pewnością rok-dwa po śmierci
Leonarda, czyli 13-14 lat później.
- Ale po co to wszystko, ten
kamuflaż? Przecież w XVI wieku nikt o Monie Lisie nie słyszał…
- No nie wiem, czy tak nikt.
Król Franciszek I na pewno, wisiała mu nad łóżkiem. Bierz panienkę i zmywajmy
się.
Owinął portret wyciągniętą z
plecaka folią bąbelkową i przykrył kurtką. Ewa przekręciła zamek i drzwi stanęły
otworem. Poczuli na twarzy silny przeciąg. Oboje, jak na komendę, odwrócili się.
- Okno! – szepnęła Ewa, jakby
bojąc się że ktoś ich usłyszy.
- Kurde, zapomnieliśmy liny.
Wszystko by się wydało…
Po dwóch mocnych szarpnięciach
lina dała się ściągnąć i znikła w plecaku. Okno zaczepiło się o brzeg futryny i
można było liczyć na to, że po włączeniu alarmu system nie zinterpretuje
niewielkiej szpary jako włamania. W ciemnym korytarzu nie zapalali już latarki i
zeszli ostrożnie wzdłuż ściany. Namacali zamek w zamkniętych drzwiach,
prowadzących na dziedziniec, Ewa przesunęła delikatnie zasuwę i wyjrzała na
zewnątrz. Było cicho i spokojnie, księżyc wciąż nie wyszedł zza baszy, w części
hotelowej brzęczał telewizor, z dalszych pomieszczeń dobiegała muzyka. Portiera
nie było, ale z przyległej łazienki dobiegał szum prysznica. Ewa zatrzymała się
przy tablicy z systemem alarmowym.
- Włączę jednak, co?
- Na pewno nic nie zostawiliśmy
otwartego? Ten korytarz na taras z Sali Tortur?
Pokręciła głową.
- Nie był nigdy chroniony,
taras jest w części wewnętrznej zamku. Ryzykuję.
Wstukała kod i przekręciła
przycisk. Wstrzymał oddech.
Przeskoczyło kilka
przekaźników, zaczął delikatnie wibrować transformator. W łazience prysznic
ucichł. Bez słowa odeszli w głąb korytarza. Przekręcił klucz w zamku, zapalił
światło i położył na łóżku pakunek z obrazem.
- Zabieraj tę dziwkę ze swojego łóżka, migiem. Nie znoszę konkurencji. I przyszykuj mi jakąś swoją koszulę. A ten koniak to jest jeszcze?
Zniknęła
w łazience. Portret Brunhildy, nadal zapakowany w kurtkę, wylądował pod
stolikiem, na którym stanęła w połowie jeszcze pełna butelka koniaku. Otworzył
okno, żeby przewietrzyć. Popatrzył na zegarek – dochodziła północ. W sumie –
młoda godzina. Większość rzeczy miał nierozpakowanych w torbie, jakoś nie
przywidywał konieczności eleganckiego przebierania się, a swetrom i podkoszulkom
szafa nie wydawała się niezbędna. Ale dwie wymagające prasowania koszule
rzeczywiście wziął ze sobą i
razem z elegantszymi spodniami ulokował na
wieszakach. Zdjął teraz jedną, czerwoną i położył na łóżku. Szklanki po herbacie
nadal musiały udawać koniakówki. Te czynności, przygotowujące do wspólnego
wieczoru, wydawały się mu znacznie ciekawsze od ostatecznego rozwiązania kwestii
obrazu mistrza z Vinci.
Ewa wyszła po paru minutach,
owinięta tylko ręcznikiem, który zresztą starannie odłożyła na krzesło,
wkładając czerwoną koszulę na gołe ciało i zapinając ją niezbyt dokładnie.
Uśmiechnęła się, widząc jego skonsternowaną minę.
- No coś takiego! Ciągnie taki
dziewczynę po zakazanych miejscach, po piwnicach z nieboszczykami, ciasnych
korytarzach i napowietrznych gzymsach i ani mu nie drgnie powieka, a jak
bezbronna baba wychodzi czyściutka i gorąca z łazienki, to mina mu rzednie…
Dobra, no to już się ubieram.
Wzięła do ręki uszargane
dżinsy, spojrzała na nie krytycznie i rzuciła na podłogę.
- Muszę je prędko wyprać, bo
jak mnie ktoś w tym zobaczy, od razu dostrzeże mapę tych wszystkich miejsc,
gdzie dostawałam w tyłek przez ciebie i tę twoją flamę – pokazała brodą na
zawiniątko pod stołem – ale jak ja teraz przejdę przez korytarz?
Uznał za stosowne przemilczeć
pytanie, ale odpowiedział na wyczuwalny podtekst:
- Nigdzie nie musisz iść.
Spodnie do rana wyschną na kaloryferze.
Krytycznie spojrzał na szklanki
po herbacie i sięgnął po koniak.
- Malutko na razie, po małym
łyczku – uprzedziła jego gest.
Wypili, bez toastu i bez słowa.
Wypłukała szklanki i ustawiła je na dużym talerzu, owinęła się szczelnie
ręcznikiem, na koszulę narzuciła jego sweter.
- Zaraz wracam. Ani mi się waż
zasnąć. Drzwi zostawiam otwarte, więc zamknij okno, bo zamarzniemy.
Słyszał dokładnie, jak ziewając
rozmawia z portierem. Z rozmowy wynikało, że po miłym wieczorze z przyjacielem
trochę przysnęli, ale teraz chcieli się napić herbaty z koniakiem, a tu taki
pech – czajnik się zepsuł, więc przyszła pożyczyć trochę wrzątku. Uwag portiera
nie słyszał, ale mógł się ich domyśleć – sugestie Ewy były jednoznaczne. Wróciła
po kilku minutach z dwiema szklankami parującego wrzątku na talerzu. Ręcznik
spadł z niej jednak dopiero gdy zamknęła drzwi. Odruchowo go podniósł i położył
na krześle, po czym wrzucił herbaciane torebki do szklanek.
- Pedancik, co? Reputację
straciłam całkowicie, ale alibi mam niepodważalne. Portier będzie teraz
przysięgał, że cały wieczór bzykaliśmy się jak króliki, a jeszcze do tego
zionęło ode mnie gorzałą… Przepraszam, czy ja może cię gorszę? Bo masz taką
minę…
- Absolutnie. Tylko martwię
się, w czym wypijemy ten koniak, jak szklanki zajęła herbata.
- Wlejemy koniak do herbaty.
Albo pociągniemy z gwinta. Albo po prostu wrócimy do łóżka.
- Oczywiście, na wypadek, gdyby
ktoś chciał sprawdzać nasze alibi.
Gdy wrócił z łazienki, już
spała, przykryta kołdrą po szyję. Tak mu się przynajmniej zdawało. Znów poczuł
zapach dobrych perfum, tych samych co po południu. Przysiadł na krawędzi łóżka i
popatrzył na nią. Otworzyła oczy i przeciągnęła się.
- Nie pijesz?
Sięgnął po szklankę z herbatą.
- Już wystygła…
- Mam znów iść do portiera?
- Nie koniecznie. Wolę nawet
zimną.
Przekręciła się na bok i
spojrzała na pakunek pod stołem.
- Otwieramy? Strasznie jestem
ciekawa, jak zrobili ten malunek na wierzchu, tę Brunhildę…
- Zdążymy jutro. Tyle czekała…
Są ważniejsze sprawy.
- Na pewno nie chcesz jej
oglądać?
- Jej nie…
Powolutku ściągnął z niej
kołdrę i zrzucił ją na podłogę, koło ubłoconych dżinsów. Powędrowała za nią
spojrzeniem.
- Muszę je wyprać. Ale, jak
mówisz, że są ważniejsze sprawy…
***
- Mogę dotknąć? – spytała, nie
patrząc na niego.
Pomiędzy kartonem soku
pomarańczowego, a butelką włoskiego wina, leżały dwa portrety. Na płótnie
prezentowała swe dawno przekwitłe wdzięki leciwa żona Andrzeja Horvatha, ale ją
widywała codziennie przez kilka lat na ścianie muzealnego pokoju we wschodniej
wieży niedzickiego zamku, dlatego nawet na nią nie spojrzała. Obok, na desce,
mocno spatynowana czasem, uśmiechała się młoda dziewczyna w ciemnym stroju,
stojąca na tle kolumnady balkonu, z którego rozciągał się widok na wieczorną
Florencję. Farba była mocno zniszczona, ale przez pajęczynę pęknięć wizerunek
widać było dość wyraźnie. Ewa pochyliła się nad obrazem, rzeczywiście dotknęła
deski i po chwili podniosła głowę, nawet nie starając się ukryć rozczarowania.
- I pocośmy jedli tę żabę?
Przecież to nie jest Mona Lisa.
Objął ją delikatnie. Położyła
mu głowę na ramieniu.
- Nie warto było? Ja znalazłem
coś piękniejszego od tego, czego szukałem.
Pocałowała go w policzek, ale
nie uśmiechnęła się.
- No, ale dlaczego? Dlaczego to
nie jest Lisa?
Pogłaskał ją po głowie, jakby chciał pocieszyć dziecko, o którym zapomniał święty Mikołaj.
- Oj,
Ewuniu…
To JEST Lisa Gherardini.
- Jak to? Przecież widzę:
zupełnie inne oczy, kształt nosa i brody. I uśmiech inny, taki bardziej
zwyczajny. Weselszy. Suknia tylko podobna, i ten pejzaż. Balkon jakby z innej
perspektywy rysowany – jak prawie każdy człowiek naszej cywilizacji dobrze wiem,
jak wygląda Mona Lisa…
Pokręcił głową.
- Wiesz co? W tej chwili jest
tylko dwoje ludzi na całym świecie, którzy wiedzą jak wygląda Mona Liza. I oboje
są w tym pokoju. TO jest Lisa. A TAMTO, co wisi w Luwrze to… Popatrz!
Wyciągnął z torby zafoliowany
list Melziego do przyjaciela.
- Melzi pisze, że sporządził barbarzyńskim Frankom kopię na obraz i podobieństwo Mistrza. Potraktuj to dosłownie. Franciszkowi I wcisnął portret Leonarda, ubrany w kobiece szatki, wykonany jedynie na wzór tego, który król widział nad łóżkiem malarza. Prawdziwa Lisa jest tutaj.
Cdn.