Maciej Pinkwart
Florentynka
…Jego odmienność nigdy nie
została zaakceptowana przez rodzinę, a tym bardziej przez resztę środowiska. Berzeviczy’owie należeli do najzamożniejszych i najbardziej szanowanych rodów
węgierskich, więc żaden coming out nie wchodził tu w rachubę. Zresztą,
pamiętajmy jak u progu XVI wieku traktowano tych, których nazywano sodomitami.
Zrobił się więc skandal znacznie większy od tego, jaki wywołał jego przodek,
mistrz Gallus Berzewiczy, zabijając kochanka swojej żony…
Przewodniczka, a raczej jej
głos, był coraz bliżej, wywnioskował więc, że wycieczka weszła już na wewnętrzny
dziedziniec, i zaraz powinna minąć zarośnięty bluszczem wykusz, w którego cieniu
przytulił się do ściany. Było mu niewygodnie i zimno, w nosie go swędziało i bał
się, że kichnięcie zdradzi jego kryjówkę.
…Rada rodzinna ustaliła, że
Emeryk wyjedzie do swojej ukochanej Italii i nigdy na Węgry nie wróci, a
administrację zamku Dunajec przejmie jego wuj, Zoltan. Właściciele bywali
zresztą tutaj dość rzadko, bo ciągnęło ich do Europy, której tak bardzo
brakowało im w tatrzańskich i pienińskich lasach. Młody panicz wyjechał przez
Triest do Wenecji, a potem osiadł we Florencji, skąd zniknął na kilka lat, by
powrócić do Niedzicy w pożyczonej karecie, niemal nagi i bosy, za cały majątek
mając niewielkie zawiniątko z książkami, rysunkami i rękopisami, z którymi nie
rozstawał się aż do śmierci, która zresztą nastąpiła rychło, ścinając Emeryka
Berzewiczy w kwiecie wieku, a przyczyną pożegnania tego świata był kompletny
brak odporności na niehigieniczne warunki i surowy klimat Dunajca, niektórzy też
mówili o tak zwanej chorobie francuskiej. Zamek wtedy należał już do rodziny
Łaskich, a potem Horvathów, u których na łaskawym chlebie zdziwaczały Emeryk
dożył swoich niezbyt długich dni. Następnym tajemniczym podróżnikiem z rodziny
Berzewiczych, który zawitał na zamek, był dwa wieki później Sebastian, zwany
księciem Inków…
Nie widział jej twarzy, ale z
przyjemnością zauważył, że miała zgrabne nogi w obcisłych dżinsach i używała
dobrych perfum. Głos oddalał się, echo niosło się krużgankami, wycieczka
potykając się po brukowanym podłożu i rozmawiając półgłosem przeszła obok niego,
wchodząc po kamiennych schodach, nieświadoma ani jego obecności ani faktu, że
właśnie tutaj przeszło pół wieku temu młody student z Krakowa, potomek
Berzeviczych odnalazł testament Księcia Inków, który zamiast doprowadzić go do
ukrytego skarbu Tupaca Amaru, przyniósł mu śmierć w tajemniczych
okolicznościach. Wzruszył ramionami. On nie przyszedł tu szukać skarbu Inków,
tylko czegoś znacznie ważniejszego, a w przeciwieństwie do młodego Andrzeja
Benesza – wiedział czego szuka i wiedział gdzie to znajdzie. Potrzebował tylko
kilku godzin spokoju – dlatego ukryty za wykuszem czekał na zmierzch i
zamknięcie muzeum.
W październiku mimo słonecznej
od wielu dni pogody nigdy tu nie było zbyt ciepło, zwłaszcza gdy słońce schowało
się za górami i cienki sweter zdecydowanie już nie wystarczał. Wyciągnął z
plecaka gruby ciemny polar, nie rozpinając zamka wciągnął go przez głowę i
przysiadł na kawałku deski, jaki znalazł pod ścianą. Restauracja, którą miał za
plecami, była od kilku dni zamknięta, jak zwykle po sezonie, a w pensjonacie
historyków sztuki było tylko kilka osób, zazwyczaj nie opuszczających pokoi po
zmroku. On sam mieszkał tu od tygodnia, obserwując zwyczaje i sposób
funkcjonowania zamkowego muzeum. I właśnie tego dnia doszedł do wniosku, że wie
już dostatecznie dużo i pora zrealizować opracowywany od kilku miesięcy plan.
Wycieczka, zmęczona i najwyraźniej zdegustowana niezbyt interesującą ofertą muzealną, wracała właśnie po schodach i mijała jego kryjówkę rozmawiając półgłosem. Przewodniczka szła w środku grupy i znów widział ją niezbyt dokładnie. Zastanawiał się, czy należy do stałego personelu muzeum – w takim wypadku musiał widywać ją przy śniadaniu, czy też przyjechała razem z grupą. Zapach perfum wydał mu się znajomy, ale nie kojarzył go z nikim z Niedzicy. Mogli nawet kiedyś studiować na tej samej uczelni, choć ona prawdopodobnie była po historii albo konserwacji zabytków, którą musiała ukończyć długo po tym, jak on został już asystentem na historii sztuki.
Studia
doktoranckie z malarstwa Renesansu skierowały go do archiwum Czartoryskich,
gdzie niewątpliwym genius loci
była „Dama z łasiczką” Leonarda. Oczywiście, wiedział, że to nie żadna łasiczka,
ani gronostaj, który przecież jest tylko białą wersją łasicy, ale mówił tak jak
wszyscy, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie wypominał Cecylii Gallerani,
że na swym brzemiennym łonie trzyma białą fretkę… Jego praca zmierzała do
udowodnienia, że wmawiana Leonardowi symbolika związana z grecką nazwą łasicy –
galee,
co miało wynikać z nazwiska kochanki Ludwika Sforzy, oraz rzekome nawiązanie do
Orderu Gronostaja, którego kawalerem był książę – zleceniodawca obrazu, są
fałszywe, bo mistrz po prostu dał kobiecie do potrzymania zwierzątko, jakie
akurat miał pod ręką, a które miało przykryć jej wydatny już brzuszek. To
naturalnie była tylko ilustracja tezy, że artysta z miasteczka Vinci nie
kierował się w swej sztuce żadnymi modnymi ostatnio kodami, ale był po prosty
genialnym realistą.
Na drukowane w Bolonii dzieło
Francesca Melzi natrafił dość przypadkowo. Czytał po prostu wszystko, co
pochodziło z epoki i mogło potwierdzić lub zanegować jego tezę. Czartoryscy
kolekcjonowali starodruki, i tak trafił na tekst ucznia i kochanka Leonarda,
mało ciekawy w istocie, bo odnoszący się do zagadnienia dość technicznego –
jakich farb używać do oddania wschodu słońca, a jakich do zachodu. Przypominało
to trochę angelologiczne rozważania na temat tego, ilu aniołów zmieści się na
główce od szpilki.
Od strony głównej bramy dobiegł
go głośny stuk zamykanych wrót, a potem odgłos przekręcanego klucza. Ostatnia
grupa zwiedzających opuściła zamek i Niedzica najwyraźniej zmierzała do nocnego
odpoczynku. Było jednak jeszcze dość jasno, w kuchni hotelu historyków sztuki
przygotowywano kolację, brzęk sztućców niósł się wyraźnie w wieczornym
powietrzu, wzmacniany akustyką dziedzińca. Poprawił się na swoim dość
niewygodnym siedzisku. W kieszeni kurtki bardziej poczuł niż usłyszał szelest
twardego pergaminu – wziął go ze sobą chyba jako talizman, bo jego treść od
dawna znał na pamięć. Pamiętał też dokładnie tamto słoneczne, majowe popołudnie,
kiedy na krakowskich plantach kwitły kasztany, kustosz biblioteki na ulicy św.
Marka już trzeci raz wymownie patrzył na zegarek, bo nadchodziła pora
kilkugodzinnej przerwy obiadowej, wreszcie ostentacyjnie zaczął składać
rozłożone przez czytających na stołach księgi. Robił przy tym tyle hałasu, że
wyjęcie spomiędzy sklejonych stron starodruku kilku kartek luźnego manuskryptu i
schowanie ich do wewnętrznej kieszeni marynarki nie zwróciło jego uwagi. Dla
zachowania pozorów odsiedział jeszcze dziesięć minut, pracowicie notując
zupełnie nieistotne uwagi z rękopisu Melziego, wreszcie stanowczo wyproszony
przez kustosza wyszedł na zewnątrz.
Do kieszeni sięgnął dopiero w zaciszu swojego gabinetu na uniwersytecie. Dokładniej – gabinetu profesora, który był w Ameryce na wykładach i nie było obawy, że ktokolwiek nagle zaskoczy go przy lekturze. Zdawał sobie sprawę, że ujawnienie kradzieży oznaczałoby co najmniej dyscyplinarkę i wyrzucenie z uczelni, ale nie mógł się powstrzymać. Tam, w bibliotece, zobaczył tylko imię Leonarda, starannie wykaligrafowane przez jego kochanka i to wystarczyło, by list nabrał dla niego ogromnej wartości. Ukradł go tylko po to, by w spokoju go przeczytać – znał procedury archiwalne na tyle dobrze, by wiedzieć, że przed nim nikt manuskryptu w Polsce nie czytał i wprowadzenie go do inwentarza Biblioteki Czartoryskich trwałoby miesiącami. A tak spokojnie go skopiuje, przetłumaczy i podrzuci do czytanego dzieła, lub za dzień – dwa ze zdziwieniem „ujawni”.
List był
krótki. Na dwóch ćwiartkach sztywnego pergaminu Melzi, jeszcze wciąż opłakujący
niedawną śmierć Mistrza, donosił przyjacielowi z Mediolanu, że znalazł w pewnym
stopniu pociechę w ramionach młodego szlachcica węgierskiego, pana zamku
Donaiecz położonego gdzieś w dzikich górach, którego udało mu się uwieść dość
łatwo, jako że był „naszej wiary” – jak pisał – i pięknie władał tak językiem
włoskim, jak i rapierem francuskim, z czego było mnóstwo pożytku w ciężkim
czasie. Po dwóch miesiącach wszakże musiał wyjechać, więc obdarowany sowicie
opuścił zamek w Amboise i teraz on, Melzi, tęskni za Mistrzem i za owym
szlachcicem, którego nazwisko było tak twarde w wymowie, jak jego rapier w
dłoni. List kończyło wezwanie do przyjaciela, by przygotował się na przyjazd
Melziego, który miał tu jeszcze do zrobienia jedną małą rzecz, wynikłą z
wielkiego upodobania, jakie węgierski młodzieniec posiadł do portretu pewnej
Florentynki, wożonego z sobą w ostatnich latach przez Leonarda. Ponieważ Mistrz
obiecał był już wcześniej dzieło francuskiemu królowi Franciszkowi, tedy Melzi
musi się trochę natrudzić, by Florentynkę skopiować i nieco postarzyć. Ukochany
Imre zabrał z sobą oryginał, a Melzi odda barbarzyńskim Frankom kopię, którą sam
sporządzi na – jak pisał – obraz i podobieństwo Mistrza i kilka tomów notatek, z
których pewno będą próbowali odtworzyć recepty mistrza na produkcję machin
wojennych. Węgier zaś będzie się w swej puszczy cieszył słonecznym uśmiechem
Florentynki. A gdy Imre uporządkuje swoje sprawy rodzinne, odwiedzą go może obaj
i w jego pokoju we wschodniej wieży nad kaplicą będą oddawać się rozkoszom ducha
i ciała, ćwicząc język i inne części ciała pod okiem Florentynki, która i tu, w
Amboise, z aprobatą
uśmiechała się, widząc ich miłosne zmagania.
Cdn.