Maciej Pinkwart

Florentynka, odc. 2

Ø Odc. 1

 

Zza baszty wypłynął ogryzek księżyca i niesamowitym srebrnym światłem zalał cały dziedziniec. Światło z jednego z pokojów pensjonatu historyków sztuki wydobywało z mroku część wieży i uświadomił sobie, że to jest właśnie ta wschodnia wieża, w której mieszkał Emeryk. Dziś była tam część muzealna, wielokrotnie przerabiana i remontowana i było w zasadzie niemożliwe, by cokolwiek mogło tam przetrwać schowane od XVI wieku. Ale w zasadzie to nie znaczy na pewno. Był nawet przekonany, że wie, gdzie młody panicz schował obraz. Była tylko jedna trudność, ale za to poważna: cały obszar muzealny był na noc zamykany i plombowany. Słyszał dokładnie, jak przewodniczka schodząc z grupą schodami, pod którymi w dawnych czasach Inkowie ukryli swój testament, przekręciła klucz w drzwiach. Nie zauważył, czy miała plombownicę, raczej musiał to robić stały pracownik zamku. Dobrze byłoby, żeby dziś zapomniał, albo zlekceważył. Ale był przygotowany i na taką możliwość, w której drzwi główne byłyby zamknięte i zaplombowane.

Polar już nie wystarczał. Na dziedzińcu hulał wiatr i przenikał przez wszystkie warstwy ubrania. Gdy wkładał taternicki goretex, usłyszał delikatne skrzypnięcie drzwi w części, zajmowanej przez historyków sztuki. Ktoś wchodził, albo wychodził z hotelu. Pomyślał, że to może stróż, zjadłszy kolację, przystąpi teraz do plombowania drzwi, ale nikogo nie zauważył. Postanowił odczekać jeszcze godzinę i zabrać się wreszcie do roboty.

Czas wlókł się powoli, ale księżyc wędrował uparcie na zachód i gdy skrył się za srebrną basztą, dziedziniec spowiła ciemność. Gdzieś z hotelowej części dobiegały odgłosy oglądanego filmu, co było mu w pewnym sensie na rękę, jako że wejście do środka było jednak związane z pewnym hałasem. Podrobione klucze mogły nie pasować od razu, a i same główne drzwi trochę skrzypiały. Poprzedniego wieczoru podczas spaceru rozsmarował na zawiasach co prawda trochę masła z kolacyjnej kanapki, ale nie podziałało tak, jak powinno. Wstał, odłożył na bok deskę, która służyła mu za siedzisko, naciągnął kaptur i powoli zaczął wchodzić po schodach. Jak zwykle, odkąd tu bywał, ominął czwarty schodek – ten, pod którym Andrzej Benesz wykopał inkaskie kipu – i stanął przed drzwiami. Pamiętał, jak ślusarz w Krościenku się zdziwił, kiedy dał mu do skopiowania sporej wielkości metalowy klucz – z pewnością nie średniowieczny, ale pochodzący co najmniej sprzed pierwszej wojny światowej. Tłumaczenie, że to z zamka do garażu, który właśnie sobie urządził w wynajętej na wsi stodole wystarczyło jak na tamten raz.

Włożył klucz do zamka i wtedy poczuł na ramieniu delikatne dotknięcie. Na wypadek dekonspiracji miał przygotowaną scenkę mimiczną, w której zamierzał udawać wczasowicza, który po nocy i po pijaku pomylił drzwi. Ale piersiówka koniaku spoczywała spokojnie na dnie plecaka, bo po prostu zapomniał choć spryskać się jej procentową zawartością.

- Proszę pana… Już zamknięte, a alarm włączony, więc lepiej nie próbować, bo zaraz przyjedzie policja. No, może nie zaraz, bo z Nowego Targu, ale zawsze trochę wstyd.

Poznał przewodniczkę, która oprowadzała ostatnią grupę. Należała jednak najwyraźniej do personelu zamkowego.

- A jak ucieknę? Przecież siłą mnie pani nie zatrzyma…

- A skąd pan wie? Może jestem mistrzynią karate i nazywam się Ewa Pawlikowska? A poza tym zamknęłam pana pokój i oddałam klucz na portierni mówiąc, że zaraz po niego wrócę, więc wszystko i tak by się wydało. Pogadamy?

- Skąd pani wiedziała, że tu dziś przyjdę?

Wzruszyła ramionami.

- Nie wszyscy mają głowę do konspiracji. Było się rozglądnąć jak pan brał i jak pan oddawał klucz, muzeum było w poniedziałek nieczynne, ale personel i tak był obecny. A poza tym, za tym wykuszem wszystko widać, bo bluszcz już nie jest taki gęsty jak w lecie, kiedy pan próbował pierwszy raz…

- Co pani zamierza zrobić?

Zeszła schodek niżej. Miała na sobie czarną kurtkę i te same co przedtem, obcisłe dżinsy, a na tle ciemnych drzwi była niemal niewidoczna. Zapach perfum był już prawie niewyczuwalny.

- Już powiedziałam, proponuję pogadać. Zaprosi mnie pan na herbatę z czymś mocniejszym, portier pomyśli, że zajmujemy się sobą i wtedy po wyłączeniu systemu alarmowego uda się panu o wiele łatwiej wejść do środka niż tak jak pan próbował. Chodźmy.

Obróciła się na pięcie i zaczęła schodzić. Stał jak żona Lota, w jednej ręce z plecakiem, w którym dyndała butelka koniaku i z idiotycznie wielkim kluczem w drugiej. Dotknął wewnętrznej kieszeni kurtki – list Melziego zaszeleścił znajomo, dodając mu otuchy. Wyglądało na to, że dziewczynę trzeba będzie albo zabić, albo przyjąć do spółki.

- Spółka będzie znacznie lepsza, niż dekonspiracja – dziewczyna mówiła jakby do siebie, ale słyszał każde słowo, które na jego stronę podwórka przerzucał wiatr. - Chyba że jednak wykalkuluje pan, że bardziej opłacalne będzie zabicie mnie. Ale nie będzie, zapewniam pana. Mam silnego starszego brata – roześmiała się.

- Ciii, do cholery, jeszcze ktoś usłyszy – nie było mu do śmiechu.

- Nie usłyszy. Jesteśmy sami. Portier ogląda film. Inni goście zamknięci w pokojach. A pan ma prawo podrywać ładną dziewczynę, która się panu podoba, prawda?

Nie podobała mu się w tej chwili, ale nie wypadało mu tego w tej sytuacji powiedzieć. Nie podobał mu się jej tupet, ani to, że przewidywała jego postępowanie o kilka kroków wcześniej, a najbardziej to, że udaremniła jego tak dobrze, wydawałoby się, opracowany plan. No, ale nie wszystko jeszcze było stracone.

Uśmiechnęła się do portiera, który rzeczywiście niechętnie oderwał się od telewizora i sięgnęła za jego plecami po klucz. Zastanowił się, skąd go miała – musiał w zdenerwowaniu zostawić go w drzwiach, wychodząc. Rozsiadła się w jego fotelu, zrzuciła buty, podwijając długie nogi pod siebie, nie zdjęła jednak kurtki. On zrzucił skafander i polar. Włączył elektryczny czajnik.

Milczeli. Czuł się zmęczony, bo cała adrenalina, jaką skumulował jego organizm przed wejściem do akcji, ulotniła się bez śladu i jego psychika przypominała przekłuty balon. Wyciągnął z plecaka koniak, rozlał do szklanek, po sprawiedliwości, równo. Dziewczyna pociągnęła spory łyk, popiła herbatą, popatrzyła na niego spod grzywki ciemnych, nierówno ostrzyżonych włosów.

- Skarb Inków? Srebrna trumna księżniczki Uminy? Czy po prostu któryś z portretów Horvathów czy Berzeviczych?

Pokręcił głową i uśmiechnął się ponuro.

- No, sprawa zaczyna przybierać dobry obrót, nie jest pani Duchem Świętym i nie wie pani wszystkiego.

- Ewa, jak powiedziałam – wyciągnęła w jego stronę rękę ze szklanką – wygodniej będzie nam na ty, przynajmniej na terenie Niedzicy. Ale jak przyjedzie policja, wyprę się tego, że cię znam, pamiętaj.

Otworzył usta, żeby się przedstawić, ale uznał, że to zbyteczne. Jeśli wiedziała, że od lata planował włamanie do muzeum, to z pewnością wiedziała o nim jeśli nie wszystko, to sporo. Poza tym doszedł do wniosku, że z tą policją to nie musiał być żart.

- No? – ponagliła go, wlała resztę koniaku do herbaty, podsuwając opróżnioną szklankę w jego stronę. Nalał jej i przez moment pomyślał, że jeszcze trzy szybkie kolejki i dziewczynę położy od ściany na łóżku, a sam wróci pod drzwi do muzeum. Ale po chwili porzucił tę myśl, bo ona naprawdę nie wyglądała na chuchro. Wzruszył ramionami, sięgnął do kieszeni i podał jej list. Starannie założyła okulary, czytała przez chwilę, kilkakrotnie zatrzymując wzrok na tekście, jakby włoski, ale jednak częściowo gwarowy tekst sprawiał jej trudność. Raz przytrzymała jakieś słowo palcem i podniosła na niego wzrok, chciała coś powiedzieć, ale bez słowa powróciła do lektury.

- Skąd to masz? To znaczy i tak mi nie powiesz, ale interesuje mnie, czy to spuścizna po Scozzarim?

- Po kim?

- Scozzari. Przyjaciel Melziego, który niewątpliwie jest adresatem tego listu.

Jednak musiała być historykiem sztuki, w dodatku specjalistką od renesansu, i to – musiał przyznać – lepszą od niego. Pokręcił głową i upił trochę koniaku.

- Nie, to było w książce Melziego, którą znalazłem w Bibliotece Czartoryskich.

- Czyli po Scozzarim. Czartoryscy mieli dom w Mediolanie, a on był stamtąd. To naturalne, że trzymał list od przyjaciela w jego dziele. A list przecież został wysłany i dotarł do adresata, jeśli przed śmiercią Imrego odwiedzili go w Niedzicy dwaj kawalerowie z Italii, prawda? Niedługo po tym umarł, możliwe że otruty, ale możliwe też, że po przepiciu złapał zapalenie płuc, co przy wycieńczeniu dżumą pederastów – jak kiedyś nazywano AIDS – nie dawało mu żadnych szans. Podobno się pokłócili i kawalerowie odjechali pospiesznie po kilku dniach.

- Zabrali Florentynkę?

W tym pytaniu była rozpacz rezygnacji i fiaska całego misternego planu oraz łoskot walących się w gruzy nadziei.

- Nie koniecznie. Kronikarz zanotował, że przyjechali i odjechali bez żadnych rzeczy, a nastroje mieli podłe i cały czas się kłócili. Może więc właśnie nie zdołali jej zabrać? Bo Berzeviczy ukrył ją tak przemyślnie?

Pochylił się przez stolik i pocałował ją w policzek. Spojrzała zdziwiona, ale nie odsunęła się.

- Umiem przywracać nadzieję, co? Dopijaj i idziemy, już po dziewiątej, lepiej żeby nas o północy nie wzięto za duchy, grasujące przy studni Brunhildy, bo ściągną nam na kark telewizję.

Aż do pierwszego piętra poszło jak po maśle. Portier chrapał, telewizor warczał, więc wyłączenie systemu alarmowego i dojście do drzwi muzeum zajęło im kilka minut. Skopiowany klucz pasował doskonale, ale wejście do ekspozycji historycznej na piętrze było za kolejnymi drzwiami, do których nie mieli klucza. Popatrzyli na siebie.

- No, panie włamywaczu, coś pan słabo przygotowany? Nie masz klucza?

Pokręcił głową. Jak mógł nie pomyśleć?

- Ja mam, ale na dole. Raczej nie chciałabym wracać, bo limit szczęścia mógł już się wyczerpać… Mamy plan B, czy rezygnujemy?

Cdn.