Maciej Pinkwart
Florentynka
Zza baszty wypłynął ogryzek
księżyca i niesamowitym srebrnym światłem zalał cały dziedziniec. Światło z
jednego z pokojów pensjonatu historyków sztuki wydobywało z mroku część wieży i
uświadomił sobie, że to jest właśnie ta wschodnia wieża, w której mieszkał
Emeryk. Dziś była tam część muzealna, wielokrotnie przerabiana i remontowana i
było w zasadzie niemożliwe, by cokolwiek mogło tam przetrwać schowane od XVI
wieku. Ale w zasadzie to nie znaczy na pewno. Był nawet przekonany, że wie,
gdzie młody panicz schował obraz. Była tylko jedna trudność, ale za to poważna:
cały obszar muzealny był na noc zamykany i plombowany. Słyszał dokładnie, jak
przewodniczka schodząc z grupą schodami, pod którymi w dawnych czasach Inkowie
ukryli swój testament, przekręciła klucz w drzwiach. Nie zauważył, czy miała
plombownicę, raczej musiał to robić stały pracownik zamku. Dobrze byłoby, żeby
dziś zapomniał, albo zlekceważył. Ale był przygotowany i na taką możliwość, w
której drzwi główne byłyby zamknięte i zaplombowane.
Polar już nie wystarczał. Na
dziedzińcu hulał wiatr i przenikał przez wszystkie warstwy ubrania. Gdy wkładał
taternicki goretex, usłyszał delikatne skrzypnięcie drzwi w części, zajmowanej
przez historyków sztuki. Ktoś wchodził, albo wychodził z hotelu. Pomyślał, że to
może stróż, zjadłszy kolację, przystąpi teraz do plombowania drzwi, ale nikogo
nie zauważył. Postanowił odczekać jeszcze godzinę i zabrać się wreszcie do
roboty.
Czas wlókł się powoli, ale
księżyc wędrował uparcie na zachód i gdy skrył się za srebrną basztą,
dziedziniec spowiła ciemność. Gdzieś z hotelowej części dobiegały odgłosy
oglądanego filmu, co było mu w pewnym sensie na rękę, jako że wejście do środka
było jednak związane z pewnym hałasem. Podrobione klucze mogły nie pasować od
razu, a i same główne drzwi trochę skrzypiały. Poprzedniego wieczoru podczas
spaceru rozsmarował na zawiasach co prawda trochę masła z kolacyjnej kanapki,
ale nie podziałało tak, jak powinno. Wstał, odłożył na bok deskę, która służyła
mu za siedzisko, naciągnął kaptur i powoli zaczął wchodzić po schodach. Jak
zwykle, odkąd tu bywał, ominął czwarty schodek – ten, pod którym Andrzej Benesz
wykopał inkaskie kipu – i stanął przed drzwiami. Pamiętał, jak ślusarz w
Krościenku się zdziwił, kiedy dał mu do skopiowania sporej wielkości metalowy
klucz – z pewnością nie średniowieczny, ale pochodzący co najmniej sprzed
pierwszej wojny światowej. Tłumaczenie, że to z zamka do garażu, który właśnie
sobie urządził w wynajętej na wsi stodole wystarczyło jak na tamten raz.
Włożył klucz do zamka i wtedy poczuł na ramieniu delikatne dotknięcie. Na wypadek dekonspiracji miał przygotowaną scenkę mimiczną, w której zamierzał udawać wczasowicza, który po nocy i po pijaku pomylił drzwi. Ale piersiówka koniaku spoczywała spokojnie na dnie plecaka, bo po prostu zapomniał choć spryskać się jej procentową zawartością.
- Proszę
pana… Już zamknięte, a alarm włączony, więc lepiej nie próbować, bo zaraz przyjedzie policja. No, może nie zaraz, bo z
Nowego Targu, ale zawsze trochę wstyd.
Poznał przewodniczkę, która
oprowadzała ostatnią grupę. Należała jednak najwyraźniej do personelu zamkowego.
- A jak ucieknę? Przecież siłą
mnie pani nie zatrzyma…
- A skąd pan wie? Może jestem
mistrzynią karate i nazywam się Ewa Pawlikowska? A poza tym zamknęłam pana pokój
i oddałam klucz na portierni mówiąc, że zaraz po niego wrócę, więc wszystko i
tak by się wydało. Pogadamy?
- Skąd pani wiedziała, że tu
dziś przyjdę?
Wzruszyła ramionami.
- Nie wszyscy mają głowę do
konspiracji. Było się rozglądnąć jak pan brał i jak pan oddawał klucz, muzeum
było w poniedziałek nieczynne, ale personel i tak był obecny. A poza tym, za tym
wykuszem wszystko widać, bo bluszcz już nie jest taki gęsty jak w lecie, kiedy
pan próbował pierwszy raz…
- Co pani zamierza zrobić?
Zeszła schodek niżej. Miała na
sobie czarną kurtkę i te same co przedtem, obcisłe dżinsy, a na tle ciemnych
drzwi była niemal niewidoczna. Zapach perfum był już prawie niewyczuwalny.
- Już powiedziałam, proponuję
pogadać. Zaprosi mnie pan na herbatę z czymś mocniejszym, portier pomyśli, że
zajmujemy się sobą i wtedy po wyłączeniu systemu alarmowego uda się panu o wiele
łatwiej wejść do środka niż tak jak pan próbował. Chodźmy.
Obróciła się na pięcie i
zaczęła schodzić. Stał jak żona Lota, w jednej ręce z plecakiem, w którym
dyndała butelka koniaku i z idiotycznie wielkim kluczem w drugiej. Dotknął
wewnętrznej kieszeni kurtki – list Melziego zaszeleścił znajomo, dodając mu
otuchy. Wyglądało na to, że dziewczynę trzeba będzie albo zabić, albo przyjąć do
spółki.
- Spółka będzie znacznie
lepsza, niż dekonspiracja – dziewczyna mówiła jakby do siebie, ale słyszał każde
słowo, które na jego stronę podwórka przerzucał wiatr. - Chyba że jednak
wykalkuluje pan, że bardziej opłacalne będzie zabicie mnie. Ale nie będzie,
zapewniam pana. Mam silnego starszego brata – roześmiała się.
- Ciii, do cholery, jeszcze
ktoś usłyszy – nie było mu do śmiechu.
- Nie usłyszy. Jesteśmy sami.
Portier ogląda film. Inni goście zamknięci w pokojach. A pan ma prawo podrywać
ładną dziewczynę, która się panu podoba, prawda?
Nie podobała mu się w tej
chwili, ale nie wypadało mu tego w tej sytuacji powiedzieć. Nie podobał mu się
jej tupet, ani to, że przewidywała jego postępowanie o kilka kroków wcześniej, a
najbardziej to, że udaremniła jego tak dobrze, wydawałoby się, opracowany plan.
No, ale nie wszystko jeszcze było stracone.
Uśmiechnęła się do portiera,
który rzeczywiście niechętnie oderwał się od telewizora i sięgnęła za jego
plecami po klucz. Zastanowił się, skąd go miała – musiał w zdenerwowaniu
zostawić go w drzwiach, wychodząc. Rozsiadła się w jego fotelu, zrzuciła buty,
podwijając długie nogi pod siebie, nie zdjęła jednak kurtki. On zrzucił
skafander i polar. Włączył elektryczny czajnik.
Milczeli. Czuł się zmęczony, bo
cała adrenalina, jaką skumulował jego organizm przed wejściem do akcji, ulotniła
się bez śladu i jego psychika przypominała przekłuty balon. Wyciągnął z plecaka
koniak, rozlał do szklanek, po sprawiedliwości, równo. Dziewczyna pociągnęła
spory łyk, popiła herbatą, popatrzyła na niego spod grzywki ciemnych, nierówno
ostrzyżonych włosów.
- Skarb Inków? Srebrna trumna
księżniczki Uminy? Czy po prostu któryś z portretów Horvathów czy Berzeviczych?
Pokręcił głową i uśmiechnął się
ponuro.
- No, sprawa zaczyna przybierać
dobry obrót, nie jest pani Duchem Świętym i nie wie pani wszystkiego.
- Ewa, jak powiedziałam –
wyciągnęła w jego stronę rękę ze szklanką – wygodniej będzie nam na ty,
przynajmniej na terenie Niedzicy. Ale jak przyjedzie policja, wyprę się tego, że
cię znam, pamiętaj.
Otworzył usta, żeby się
przedstawić, ale uznał, że to zbyteczne. Jeśli wiedziała, że od lata planował
włamanie do muzeum, to z pewnością wiedziała o nim jeśli nie wszystko, to sporo.
Poza tym doszedł do wniosku, że z tą policją to nie musiał być żart.
- No? – ponagliła go, wlała
resztę koniaku do herbaty, podsuwając opróżnioną szklankę w jego stronę. Nalał
jej i przez moment pomyślał, że jeszcze trzy szybkie kolejki i dziewczynę położy
od ściany na łóżku, a sam wróci pod drzwi do muzeum. Ale po chwili porzucił tę
myśl, bo ona naprawdę nie wyglądała na chuchro. Wzruszył ramionami, sięgnął do
kieszeni i podał jej list. Starannie założyła okulary, czytała przez chwilę,
kilkakrotnie zatrzymując wzrok na tekście, jakby włoski, ale jednak częściowo
gwarowy tekst sprawiał jej trudność. Raz przytrzymała jakieś słowo palcem i
podniosła na niego wzrok, chciała coś powiedzieć, ale bez słowa powróciła do
lektury.
- Skąd to masz? To znaczy i tak
mi nie powiesz, ale interesuje mnie, czy to spuścizna po Scozzarim?
- Po kim?
- Scozzari. Przyjaciel Melziego,
który niewątpliwie jest adresatem tego listu.
Jednak musiała być historykiem
sztuki, w dodatku specjalistką od renesansu, i to – musiał przyznać – lepszą od
niego. Pokręcił głową i upił trochę koniaku.
- Nie, to było w książce
Melziego, którą znalazłem w Bibliotece Czartoryskich.
- Czyli po Scozzarim.
Czartoryscy mieli dom w Mediolanie, a on był stamtąd. To naturalne, że trzymał
list od przyjaciela w jego dziele. A list przecież został wysłany i dotarł do
adresata, jeśli przed śmiercią Imrego odwiedzili go w Niedzicy dwaj kawalerowie
z Italii, prawda? Niedługo po tym umarł, możliwe że otruty, ale możliwe też, że
po przepiciu złapał zapalenie płuc, co przy wycieńczeniu dżumą pederastów – jak
kiedyś nazywano AIDS – nie dawało mu żadnych szans. Podobno się pokłócili i
kawalerowie odjechali pospiesznie po kilku dniach.
- Zabrali Florentynkę?
W tym pytaniu była rozpacz
rezygnacji i fiaska całego misternego planu oraz łoskot walących się w gruzy
nadziei.
- Nie koniecznie. Kronikarz
zanotował, że przyjechali i odjechali bez żadnych rzeczy, a nastroje mieli podłe
i cały czas się kłócili. Może więc właśnie nie zdołali jej zabrać? Bo Berzeviczy
ukrył ją tak przemyślnie?
Pochylił się przez stolik i
pocałował ją w policzek. Spojrzała zdziwiona, ale nie odsunęła się.
- Umiem przywracać nadzieję,
co? Dopijaj i idziemy, już po dziewiątej, lepiej żeby nas o północy nie wzięto
za duchy, grasujące przy studni Brunhildy, bo ściągną nam na kark telewizję.
Aż do pierwszego piętra poszło
jak po maśle. Portier chrapał, telewizor warczał, więc wyłączenie systemu
alarmowego i dojście do drzwi muzeum zajęło im kilka minut. Skopiowany klucz
pasował doskonale, ale wejście do ekspozycji historycznej na piętrze było za
kolejnymi drzwiami, do których nie mieli klucza. Popatrzyli na siebie.
- No, panie włamywaczu, coś pan
słabo przygotowany? Nie masz klucza?
Pokręcił głową. Jak mógł nie pomyśleć?
- Ja mam,
ale na dole. Raczej nie chciałabym wracać, bo limit szczęścia mógł już się
wyczerpać… Mamy plan B, czy rezygnujemy?
Cdn.