Maciej Pinkwart
Florentynka
Popatrzył na nią, zastanawiając
się nad jej zdolnościami wspinaczkowymi. Siebie był raczej pewien: kilkanaście
lat praktyki w Alpach powinno wystarczyć.
- Drzwi do pierwszej sali
tortur są otwarte. Stamtąd jest wyjście kanałem wentylacyjnym na drugie piętro i
na taras wschodniej baszty. Dalej zewnętrzną galeryjką do muzeum. Spora
ekspozycja i niewiele chwytów, ale nie wymyśliłem nic lepszego. A okno…
- A okno ma obluzowany zamek,
wiem, bo usiłowałam dzisiaj zamknąć i mi się nie udało.
- Obluzowałem go latem, licząc
na to, że albo nikt nie zauważy, albo będzie naprawiany w zwykłym muzealnym
trybie. To znaczy przez kilka lat. Idziemy.
Drzwi do więzienia były lekko
uchylone. Popchnął ciężkie, drewniane skrzydło, które odsunęło się ze zgrzytem.
Poczuł nieprzyjemny dreszcz, weszli, Ewa zamknęła za sobą. Tu było o wiele
cieplej, powietrze było zatęchłe i czuć w nim było zapach wszystkich
dzisiejszych wycieczek – wentylacja najwidoczniej nie działała najlepiej.
Poświata księżyca, która przez małe okno w korytarzu oświetlała im dotąd drogę –
znikła i ogarnęła ich ciemność, gęsta jak czarna śmietana. Ewa odruchowo
poszukała jego ręki. Spłoszył się, ale lekko ścisnął jej palce, po czym cofnął
dłoń i sięgnął do plecaka. Zapalił latarkę i wąskim promieniem objechał pierwszą
celę. Na czarnej, drewnianej ławie leżał trup.
Ewa szarpnęła się do tyłu i
ledwo stłumiła krzyk. W pierwszym odruchu zgasił latarkę, jakby to światło
wywołało ten koszmarny obraz, ale zreflektował się, że na ukrywanie się już
teraz jest za późno, no i przede wszystkim, że nie ma przed kim. Na pierwszy
rzut oka poznał, że ten człowiek nie żyje, bo nikt nie wytrzymałby ani chwili w
takiej pozycji: półnagi mężczyzna był przykuty w rozkroku do zydla, a jego
powykręcany korpus leżał rozciągnięty na ławie. Głowa i obie ręce tkwiły w
dybach. Otwarte oczy sprawiały wrażenie, jakby z pretensją wpatrywały się w
przybyłych, a usta zastygły w niemym krzyku.
- Robi wrażenie, co? –
powiedziała z zadowoleniem, jakby sama go tu uśmierciła.
Nawet jak na cyniczne standardy
dzisiejszej młodzieży wydało mu się to co najmniej nie stosowne.
- Tak, na pewno. No i co
robimy? Udajemy, żeśmy nic nie widzieli i zasuwamy dalej?
Podeszła do ławy i zacisnęła
dłoń nieszczęśnika tak, że wyglądała, jakby połamanymi paznokciami chciał
rozerwać przymocowaną do ławy obejmę.
- A co mamy robić…
Przestraszyłeś się? Widziałam go parę godzin temu, a właściwie to patrzę na
niego od pół roku, od kiedy go zrobił znajomy plastyk z Ostrowska. Za każdym
razem wrzeszczę, kiedy go zobaczę… A ze mną cała wycieczka. Nie przestrasz się
znowu, bo jest ich więcej. To był świetny pomysł dyrektora, zresztą taka
teatralizacja muzeów to dzisiaj tendencja powszechna. Najpierw zamówili tego tutaj,
w dybach, w drugiej sali po paru tygodniach umieścili takiego łamanego kołem, a
dziś zobaczyłem trzeciego, w sali archeologicznej, niby to w czasie próby
ucieczki.
Ten drugi wyglądał trochę jak
niepełny człowiek witruwiański, co znów skierowało jego myśli do Leonarda.
Rozpięty na wielkim kole od wozu drabiniastego, z rękami i nogami powplatanymi w
szprychy manekin nie robił już takiego wrażenia, bo jego sztuczność rzucała się
w oczy. W trzecim pomieszczeniu, nazywanym celą Janosika, było zarazem
stanowisko archeologiczne: spora, otoczona drewnianym zaszalowaniem dziura
wkopana ze dwa metry w głąb ziemi. Na jej dnie leżał mężczyzna z łopatą,
częściowo przysypany ziemią, z głową rozbitą potężnym kamieniem, ułożonym
gustownie tuż obok. Trochę czerwonej farby barwiło grunt i odłamek skały, który
najwidoczniej odpadł od ściany celi.
- Wykop robił? Łopatą? To
więźniowie dostawali tu łopaty?
- Jak łopaty – zatrzymała się,
wzięła od niego latarkę i poświeciła w głąb dołu - To niemożliwe…
Przyklęknął na deskach,
szalujących dziurę, przyjrzał się uważniej.
- Wierność historyczna raczej
niewielka – Janosik chyba nie nosił dresów i adidasów. Tak mi się coś wydaje, że
jeśli tam manekiny udawały nieboszczyków, to tutaj mamy nieboszczyka, udającego
manekina…
Ewa zbladła, zasłoniła oczy
rękami i odsunęła się od dołu. Zabrał jej latarkę i skupił promień światła na
twarzy pechowego archeologa.
- Skądś go znam… Możesz jednak
popatrzeć?
Z wysiłkiem pochyliła się nad
zwłokami, odetchnęła głęboko i wstała.
- Pan Tadeusz, szef naszej
restauracji… Podobno wyjechał na urlop.
- No rzeczywiście – pokręcił
głową – teraz naprawdę będzie mógł sobie odpocząć.
Poświecił jeszcze raz i
przyjrzał się uważniej. Pod głową nieboszczyka błyskał jakiś metal.
- Schodzę, trzeba stwierdzić co
się stało i czy naprawdę nie żyje. Poświeć mi, żebym go nie rozdeptał i nie
narobił za dużo śladów. I uważaj, to się wszystko może zawalić
Wyciągnął z plecaka cienką
linę, przywiązał do haka wystającego ze ściany, starając się nie myśleć o tym,
do czego kiedyś służył i ostrożnie zszedł na dół. Pan Tadzio był sztywny jak
kamień. Jego rozbita głowa spoczywała na metalowej poczerniałej płycie. Pochylił
się i usunął rękami trochę ziemi. Łopata zarysowała metal w trakcie kopania i w
świetle latarki, trzymanej oburącz przez Ewę, usiłującą opanować drżenie rąk i
szczękanie zębami widać było jasno-szary połysk.
- Wychodź! Wychodź prędko.
Niczego nie dotykaj. Musimy uciekać!
Wciągnął się po linie mając
nadzieję, że hak, wbity w zmurszałą ścianę, wytrzyma. Ale widać liczono się z
siłą fizyczną więźniów, gdyż nawet nie drgnął. Odwiązał linę, zatarł w miarę
możności ślady swoich działań i usiadł z Ewą na murze w drugim końcu celi, skąd
nie było widać ani trupa, ani nawet dziury, w której spotkała go śmierć.
- Srebrna trumna Uminy… - Ewa
dygotała na całym ciele – Co robimy?
Milczał. Teraz, kiedy był tak
blisko celu, nieoczekiwane przeszkody zaczynały się piętrzyć. Odłożenie eskapady
na potem i ujawnienie poszukiwanego przez parę stuleci miejsca pochówku
inkaskiej księżniczki, zamordowanej w Niedzicy przez hiszpańskich agentów
spowoduje największe w dziejach przeszukanie zamku. Obraz Leonarda zostanie z
pewnością odkryty, a w każdym razie system zabezpieczeń zmieni się radykalnie,
przekształcając teren w pole minowe. Jednak coś z tym trzeba by było zrobić…
- Nie wiem, chyba odpuszczamy i
wzywamy policję. W końcu, nie wiadomo czy pan Tadziu tak sam z siebie, czy z
czyjąś pomocą zmienił się w manekina.
Siedziała nadal bez ruchu,
oddychając głośno, wreszcie pokręciła głową.
- Nie ma mowy. Nie teraz. Po
pierwsze panu Tadziowi już jest wszystko jedno, leży tu pewno kilka dni, zimno
jest, więc się trochę zakonserwował. A poza tym od lat mówił o skarbach
inkaskich i o księżniczce w srebrnej trumnie, więc pewno umarł szczęśliwy, że ją
znalazł. Ale przede wszystkim, jak teraz wyjdziemy i zawiadomimy ludzi, to jak
wytłumaczymy swoją tu obecność? Że wyszliśmy na romantyczny spacer przy
księżycu, a alarm wyłączyliśmy, żeby nas nie rozpraszał? Jak udowodnimy, że to
nie my pana Tadzia tym kamieniem? Dookoła pełno jest naszych śladów. Odcisków
palców na klamkach na przykład.
- Można wytrzeć – zaproponował nieśmiało.
- Aha, już to widzę. Do rana
by nam zeszło. Zrobimy tak. Realizujemy nasz – pardon, twój – plan. Jak
znajdziemy panią Gherardini, to dobrze, jak nie, to trudno, w każdym razie
robimy cośmy mieli robić, wracamy do hotelu, włączamy alarm i grzecznie śpimy w
jednym łóżku do rana. Że to niby romansowaliśmy cały czas, patrząc sobie głęboko
w oczy i świata poza sobą nie widząc. Dopijemy koniak. A rano jak wstanę, pójdę
do portierni wyłączyć alarm tak, żeby to wszyscy widzieli, pożegnam cię czule i
pójdę do pracy. Pierwszą wycieczkę mam umówioną o 10-tej, więc gdzieś tak
kwadrans później rozlegnie się wrzask, jakiego tu dawno nie słyszano. Wycieczka
zatrze odciski palców i zadepcze wszystkie nasze ślady. Nieboszczyka ekshumują z
grobu, który sobie sam wykopał, a ja, wielce zaskoczona, odkryję trumnę Uminy.
Ty w tym czasie będziesz już jechał do Krakowa, gdzie zobaczymy się wieczorem,
bo ja dostanę załamania nerwowego i poproszę o urlop, jako że przez kilka dni
nie będę mogła patrzeć na zamek. I
wtedy się naradzimy
następny raz.
Brzmiało nieźle. Swoją drogą,
niesamowite babsko, żeby z takiego zdenerwowania, niemal paniki, przejść
natychmiast do tak zimnej kalkulacji.
Milczał, ale to nie był dobry
pomysł: w ciszy, potęgowanej przez ciemność, bo dla oszczędności baterii zgasili
latarkę, każde uderzenie serca niemal rozsadzało klatkę piersiową, kapiąca
gdzieś woda wydawała się wodospadem, a kiedy poruszony butem drobny kamyk
poturlał się w dół celi, Ewa krzyknęła, jakby zobaczyła ducha, co w tych
okolicznościach w końcu nie byłoby aż takie dziwne.
- Masz rację, robimy swoje.
Nigdy nas tu nie było. Chodźmy, to jeszcze kilkadziesiąt metrów.
Kanał wentylacyjny zaczynał się
w połowie wysokości ściany, pod którą siedzieli. Wspiął się ostrożnie i spojrzał
w głąb. Trzeba było się mocno schylać, ale dawało się przecisnąć – dla Ewy nie
powinno to stanowić żadnego problemu, dla niego trochę. Zszedł z powrotem,
podsadził ją do wejścia, po czym zatarł ślady ich krótkiego biwaku – jutro w
zdenerwowaniu Ewa mogła w to miejsce nie zaprowadzić wycieczki. Już będąc w
środku starymi cegłami i rumoszem skalnym zamaskował otwór i ruszyli w głąb
zamku. Po kilkunastu metrach dotarli do ściany. Droga się skończyła.
- To koniec? Szkoda, było tak blisko…
Ewa
pozornie powiedziała to obojętnie, ale zabrzmiało to tak, jakby za chwilę miała
się rozpłakać, albo wpaść w histerię. Latarka dawała już niewiele światła –
baterie wyczerpywały się. Zgasił ją i przyświecił sobie zapalniczką. Kanał
wentylacyjny został zabudowany nową ścianą – zaprawa jeszcze nie straciła białej
barwy. Płomyk chwiał się, wreszcie zatrzepotał i zgasł.
Cdn.