Maciej Pinkwart

Florentynka, odc. 3

 

Ø Odc. 1

Ø Odc. 2

 

Popatrzył na nią, zastanawiając się nad jej zdolnościami wspinaczkowymi. Siebie był raczej pewien: kilkanaście lat praktyki w Alpach powinno wystarczyć.

- Drzwi do pierwszej sali tortur są otwarte. Stamtąd jest wyjście kanałem wentylacyjnym na drugie piętro i na taras wschodniej baszty. Dalej zewnętrzną galeryjką do muzeum. Spora ekspozycja i niewiele chwytów, ale nie wymyśliłem nic lepszego. A okno…

- A okno ma obluzowany zamek, wiem, bo usiłowałam dzisiaj zamknąć i mi się nie udało.

- Obluzowałem go latem, licząc na to, że albo nikt nie zauważy, albo będzie naprawiany w zwykłym muzealnym trybie. To znaczy przez kilka lat. Idziemy.

Drzwi do więzienia były lekko uchylone. Popchnął ciężkie, drewniane skrzydło, które odsunęło się ze zgrzytem. Poczuł nieprzyjemny dreszcz, weszli, Ewa zamknęła za sobą. Tu było o wiele cieplej, powietrze było zatęchłe i czuć w nim było zapach wszystkich dzisiejszych wycieczek – wentylacja najwidoczniej nie działała najlepiej. Poświata księżyca, która przez małe okno w korytarzu oświetlała im dotąd drogę – znikła i ogarnęła ich ciemność, gęsta jak czarna śmietana. Ewa odruchowo poszukała jego ręki. Spłoszył się, ale lekko ścisnął jej palce, po czym cofnął dłoń i sięgnął do plecaka. Zapalił latarkę i wąskim promieniem objechał pierwszą celę. Na czarnej, drewnianej ławie leżał trup.

Ewa szarpnęła się do tyłu i ledwo stłumiła krzyk. W pierwszym odruchu zgasił latarkę, jakby to światło wywołało ten koszmarny obraz, ale zreflektował się, że na ukrywanie się już teraz jest za późno, no i przede wszystkim, że nie ma przed kim. Na pierwszy rzut oka poznał, że ten człowiek nie żyje, bo nikt nie wytrzymałby ani chwili w takiej pozycji: półnagi mężczyzna był przykuty w rozkroku do zydla, a jego powykręcany korpus leżał rozciągnięty na ławie. Głowa i obie ręce tkwiły w dybach. Otwarte oczy sprawiały wrażenie, jakby z pretensją wpatrywały się w przybyłych, a usta zastygły w niemym krzyku.

- Robi wrażenie, co? – powiedziała z zadowoleniem, jakby sama go tu uśmierciła.

Nawet jak na cyniczne standardy dzisiejszej młodzieży wydało mu się to co najmniej nie stosowne.

- Tak, na pewno. No i co robimy? Udajemy, żeśmy nic nie widzieli i zasuwamy dalej?

Podeszła do ławy i zacisnęła dłoń nieszczęśnika tak, że wyglądała, jakby połamanymi paznokciami chciał rozerwać przymocowaną do ławy obejmę.

- A co mamy robić… Przestraszyłeś się? Widziałam go parę godzin temu, a właściwie to patrzę na niego od pół roku, od kiedy go zrobił znajomy plastyk z Ostrowska. Za każdym razem wrzeszczę, kiedy go zobaczę… A ze mną cała wycieczka. Nie przestrasz się znowu, bo jest ich więcej. To był świetny pomysł dyrektora, zresztą taka teatralizacja muzeów to dzisiaj tendencja powszechna. Najpierw zamówili tego tutaj, w dybach, w drugiej sali po paru tygodniach umieścili takiego łamanego kołem, a dziś zobaczyłem trzeciego, w sali archeologicznej, niby to w czasie próby ucieczki.

Ten drugi wyglądał trochę jak niepełny człowiek witruwiański, co znów skierowało jego myśli do Leonarda. Rozpięty na wielkim kole od wozu drabiniastego, z rękami i nogami powplatanymi w szprychy manekin nie robił już takiego wrażenia, bo jego sztuczność rzucała się w oczy. W trzecim pomieszczeniu, nazywanym celą Janosika, było zarazem stanowisko archeologiczne: spora, otoczona drewnianym zaszalowaniem dziura wkopana ze dwa metry w głąb ziemi. Na jej dnie leżał mężczyzna z łopatą, częściowo przysypany ziemią, z głową rozbitą potężnym kamieniem, ułożonym gustownie tuż obok. Trochę czerwonej farby barwiło grunt i odłamek skały, który najwidoczniej odpadł od ściany celi.

- Wykop robił? Łopatą? To więźniowie dostawali tu łopaty?

- Jak łopaty – zatrzymała się, wzięła od niego latarkę i poświeciła w głąb dołu - To niemożliwe…

Przyklęknął na deskach, szalujących dziurę, przyjrzał się uważniej.

- Wierność historyczna raczej niewielka – Janosik chyba nie nosił dresów i adidasów. Tak mi się coś wydaje, że jeśli tam manekiny udawały nieboszczyków, to tutaj mamy nieboszczyka, udającego manekina…

Ewa zbladła, zasłoniła oczy rękami i odsunęła się od dołu. Zabrał jej latarkę i skupił promień światła na twarzy pechowego archeologa.

- Skądś go znam… Możesz jednak popatrzeć?

Z wysiłkiem pochyliła się nad zwłokami, odetchnęła głęboko i wstała.

- Pan Tadeusz, szef naszej restauracji… Podobno wyjechał na urlop.

- No rzeczywiście – pokręcił głową – teraz naprawdę będzie mógł sobie odpocząć.

Poświecił jeszcze raz i przyjrzał się uważniej. Pod głową nieboszczyka błyskał jakiś metal.

- Schodzę, trzeba stwierdzić co się stało i czy naprawdę nie żyje. Poświeć mi, żebym go nie rozdeptał i nie narobił za dużo śladów. I uważaj, to się wszystko może zawalić

Wyciągnął z plecaka cienką linę, przywiązał do haka wystającego ze ściany, starając się nie myśleć o tym, do czego kiedyś służył i ostrożnie zszedł na dół. Pan Tadzio był sztywny jak kamień. Jego rozbita głowa spoczywała na metalowej poczerniałej płycie. Pochylił się i usunął rękami trochę ziemi. Łopata zarysowała metal w trakcie kopania i w świetle latarki, trzymanej oburącz przez Ewę, usiłującą opanować drżenie rąk i szczękanie zębami widać było jasno-szary połysk.

- Wychodź! Wychodź prędko. Niczego nie dotykaj. Musimy uciekać!

Wciągnął się po linie mając nadzieję, że hak, wbity w zmurszałą ścianę, wytrzyma. Ale widać liczono się z siłą fizyczną więźniów, gdyż nawet nie drgnął. Odwiązał linę, zatarł w miarę możności ślady swoich działań i usiadł z Ewą na murze w drugim końcu celi, skąd nie było widać ani trupa, ani nawet dziury, w której spotkała go śmierć.

- Srebrna trumna Uminy… - Ewa dygotała na całym ciele – Co robimy?

Milczał. Teraz, kiedy był tak blisko celu, nieoczekiwane przeszkody zaczynały się piętrzyć. Odłożenie eskapady na potem i ujawnienie poszukiwanego przez parę stuleci miejsca pochówku inkaskiej księżniczki, zamordowanej w Niedzicy przez hiszpańskich agentów spowoduje największe w dziejach przeszukanie zamku. Obraz Leonarda zostanie z pewnością odkryty, a w każdym razie system zabezpieczeń zmieni się radykalnie, przekształcając teren w pole minowe. Jednak coś z tym trzeba by było zrobić…

- Nie wiem, chyba odpuszczamy i wzywamy policję. W końcu, nie wiadomo czy pan Tadziu tak sam z siebie, czy z czyjąś pomocą zmienił się w manekina.

Siedziała nadal bez ruchu, oddychając głośno, wreszcie pokręciła głową.

- Nie ma mowy. Nie teraz. Po pierwsze panu Tadziowi już jest wszystko jedno, leży tu pewno kilka dni, zimno jest, więc się trochę zakonserwował. A poza tym od lat mówił o skarbach inkaskich i o księżniczce w srebrnej trumnie, więc pewno umarł szczęśliwy, że ją znalazł. Ale przede wszystkim, jak teraz wyjdziemy i zawiadomimy ludzi, to jak wytłumaczymy swoją tu obecność? Że wyszliśmy na romantyczny spacer przy księżycu, a alarm wyłączyliśmy, żeby nas nie rozpraszał? Jak udowodnimy, że to nie my pana Tadzia tym kamieniem? Dookoła pełno jest naszych śladów. Odcisków palców na klamkach na przykład.

- Można wytrzeć – zaproponował nieśmiało.

- Aha, już to widzę. Do rana by nam zeszło. Zrobimy tak. Realizujemy nasz – pardon, twój – plan. Jak znajdziemy panią Gherardini, to dobrze, jak nie, to trudno, w każdym razie robimy cośmy mieli robić, wracamy do hotelu, włączamy alarm i grzecznie śpimy w jednym łóżku do rana. Że to niby romansowaliśmy cały czas, patrząc sobie głęboko w oczy i świata poza sobą nie widząc. Dopijemy koniak. A rano jak wstanę, pójdę do portierni wyłączyć alarm tak, żeby to wszyscy widzieli, pożegnam cię czule i pójdę do pracy. Pierwszą wycieczkę mam umówioną o 10-tej, więc gdzieś tak kwadrans później rozlegnie się wrzask, jakiego tu dawno nie słyszano. Wycieczka zatrze odciski palców i zadepcze wszystkie nasze ślady. Nieboszczyka ekshumują z grobu, który sobie sam wykopał, a ja, wielce zaskoczona, odkryję trumnę Uminy. Ty w tym czasie będziesz już jechał do Krakowa, gdzie zobaczymy się wieczorem, bo ja dostanę załamania nerwowego i poproszę o urlop, jako że przez kilka dni nie będę mogła patrzeć na zamek. I wtedy się naradzimy następny raz.

Brzmiało nieźle. Swoją drogą, niesamowite babsko, żeby z takiego zdenerwowania, niemal paniki, przejść natychmiast do tak zimnej kalkulacji.

Milczał, ale to nie był dobry pomysł: w ciszy, potęgowanej przez ciemność, bo dla oszczędności baterii zgasili latarkę, każde uderzenie serca niemal rozsadzało klatkę piersiową, kapiąca gdzieś woda wydawała się wodospadem, a kiedy poruszony butem drobny kamyk poturlał się w dół celi, Ewa krzyknęła, jakby zobaczyła ducha, co w tych okolicznościach w końcu nie byłoby aż takie dziwne.

- Masz rację, robimy swoje. Nigdy nas tu nie było. Chodźmy, to jeszcze kilkadziesiąt metrów.

Kanał wentylacyjny zaczynał się w połowie wysokości ściany, pod którą siedzieli. Wspiął się ostrożnie i spojrzał w głąb. Trzeba było się mocno schylać, ale dawało się przecisnąć – dla Ewy nie powinno to stanowić żadnego problemu, dla niego trochę. Zszedł z powrotem, podsadził ją do wejścia, po czym zatarł ślady ich krótkiego biwaku – jutro w zdenerwowaniu Ewa mogła w to miejsce nie zaprowadzić wycieczki. Już będąc w środku starymi cegłami i rumoszem skalnym zamaskował otwór i ruszyli w głąb zamku. Po kilkunastu metrach dotarli do ściany. Droga się skończyła.

- To koniec? Szkoda, było tak blisko…

Ewa pozornie powiedziała to obojętnie, ale zabrzmiało to tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać, albo wpaść w histerię. Latarka dawała już niewiele światła – baterie wyczerpywały się. Zgasił ją i przyświecił sobie zapalniczką. Kanał wentylacyjny został zabudowany nową ścianą – zaprawa jeszcze nie straciła białej barwy. Płomyk chwiał się, wreszcie zatrzepotał i zgasł.

Cdn.