Wszystkie zawarte tu teksty mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!

© Copyright by Maciej Pinkwart

 

 

Nowinki 

1 lutego 2016

 

Michał...

 

Najpierw nie znamy śmierci, nie rozumiemy jej, choć właściwie powinniśmy - sami ledwo co wyszliśmy z niebytu, by przez trochę, przez chwilę być, a potem wrócić tam, gdzie nie ma nas i nikogo. Potem obserwujemy jej objawy, które dla nas są tylko elementami scenografii we wciąż obcej nam sztuce odchodzenia: jakieś szare fotografie w telewizji, czarne klepsydry na tablicach ogłoszeń, czarno ubrana babcia, potem czarno ubrana mama... Niewiele z tego rozumiemy i mało nas obchodzi, więc dziwimy się, gdy ciągnięci za rękę na cmentarz musimy tam stać i patrzeć na płaczących ludzi i dziwimy się, gdy mama się gniewa, jak mówimy "nudzi mi się", "chodźmy się bawić"... Na dobrą sprawę zaczynamy partycypować w procedurze odchodzenia, gdy nagle z okolic stołu wigilijnego znika babcia, gdy ktoś zaczyna wspominać dziadka, którego my nigdy nie znaliśmy, gdy nazwiska na klepsydrach zaczynają nam coś mówić, gdy wreszcie identyfikujemy znikające osoby jako element ubywania części naszej rzeczywistości.

A potem w wypadku ginie nasz kolega, rak zabiera bliską sąsiadkę, na zjeździe z okazji iluś-tam-lecia matury brakuje najbardziej lubianych profesorów i kolegów, od których ściągaliśmy zadania z matematyki. Biorą już z naszej półki - mówimy sobie na znajomym pogrzebie zastanawiając się, kogo zabraknie w przyszłym roku - nas, czy naszego kolegi... Bywa i tak, że osoby nie najbliższe przypominamy sobie z niezwykłą dokładnością w momencie, gdy pojawi się na Onecie szare zdjęcie, lub gdy zadzwoni telefon: Słuchaj, mam przykrą wiadomość. Michał...

Michał. Wiedzieliśmy o sobie pewno sporo na długo przed tym, zanim spojrzeliśmy na siebie z bliska. Z bliska naprawdę dopiero długo potem, jak wyprowadził się z Zakopanego, gdzie mieszkał przez 10 lat: 1964-1974. Wracałem chyba gdzieś w połowie lat 80-tych od Mamy z Warszawy "Tatrami" do Zakopanego i Michał miał miejscówkę w tym samym przedziale. A może obok, w każdym razie siedliśmy koło siebie, od razu przeszliśmy na ty, no i zaczęliśmy się kolegować. Z dystansem, oczywiście - on w Warszawie z przeszłością zakopiańską, wieloletni naczelnik Grupy Tatrzańskiej GOPR, ja w Zakopanem z przeszłością warszawską, on UJ, ja UW, on o 8 lat starszy, po przejściach i mocno zaangażowany w działalność opozycyjną, przede wszystkim literacką, ja co najwyżej z przewożonymi w plecaku gazetkami i wydawnictwami "Mazowsza", przekazywanymi na Podhale  za moim pośrednictwem od twórcy "Atmy", Zdzisława, czyli Dyzia Sierpińskiego. On ze sporym i znaczącym dorobkiem literackim i popularno-naukowym, ja ledwo poza progiem na tej drodze.

A potem został najlepszym wiceministrem kultury, który przetrzymał kilka rządów i tam przyszło mi załatwiać z nim pewne sprawy, związane ze Szkołą Artystyczną. Nie była to łatwa sprawa, bo Michał, zakumplowany chyba z połową Polski, zwłaszcza z uwagi na swoją ratowniczą przeszłość, był wciąż narażony na podobne wizyty znajomków, którzy usiłowali na nim wymuszać po znajomości jakieś decyzje. Wypracował sobie więc niezwykle skuteczną metodę ucieczki do przodu, polegającą na tym, że z momentem, kiedy wchodziło się do jego obszernego gabinetu - doznawało się entuzjastycznego wprost przyjęcia, skutkującego niepohamowanym potokiem opowieści ze strony wiceministra, któremu nie wypadało przerywać i kiedy już minął czas, przeznaczony na audiencję, Michał, wstając od niskiego stolika, przy którym przyjmował gości, wyciągał na pożegnanie rękę mówiąc: taka szkoda, że nasz czas już minął, czeka mnie kolejne spotkanie, ale jak tylko będziesz znowu w Warszawie, musisz wpaść, taki jestem ciekaw co u ciebie...

Stąd też większość spraw Szkoły Artystycznej załatwiało się z nim na piśmie. Też nie było łatwo. Michał zdawał sobie sprawę, jak trudną i nie pasującą do schematów ministerialnych pracę rozpoczynamy i po kilkuletnim "eksperymencie" chciał, z inicjatywy jednego z departamentów, zepchnąć Artystyczną na barki samorządu. Pismo w tej sprawie trafiło w moje ręce, trochę przypadkiem, gdy pracowałem w dziale wydawnictw Urzędu Miejskiego jeszcze zanim dostał je burmistrz Franciszek Bachleda-Księdzularz. Udało się wtedy przekonać miasto, że nie udźwignie tego tematu finansowo, więc nolens volens zostało po staremu, czyli szkoła pozostała w gestii Ministerstwa. Ale parę lat później, kiedy nastąpiła reforma oświatowa, tylko dzięki Michałowi udało się szkołę przekształcić z ośmioklasowej podstawówki w system 6 + 3. O tej decyzji, podpisanej przez ówczesnego ministra Kazimierza Ujazdowskiego, Michał powiadomił mnie telefonicznie, gdy byłem na zakupach w sklepie z armaturą łazienkową w Szaflarach. Trzeba było siąść tam na brzegu wanny i naprędce przedyktować ministrowi program szkoły, w zarysie istniejący już oczywiście wcześniej, ale w szczegółach dopracowywany na tej wannie...

Potem był dyrektorem Biblioteki Narodowej, wykładowcą na polonistyce na Uniwersytecie Warszawskim, no i przede wszystkim pisał: wiersze, powieści, reportaże. Najczęściej wznawianą i stale aktualizowaną jego książką było Wołanie w górach - opowieść o najważniejszych akcjach ratowniczych w Tatrach. Był też działaczem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, co wspominam "na świeżo", jako że parę lat temu był jedną osób rekomendujących mnie do tej organizacji.

Potem spotykaliśmy się na wieczorach autorskich albo sesjach naukowych. Jedną z nich, na Podhalańskiej Wyższej na temat Zaruskiego opisałem złośliwie TUTAJ. Czasem na kawie. Raz zaprosił mnie do Biblioteki Śląskiej, gdzie prowadził cykliczne Spotkania Literackie. Nie widziałem go nigdy z kieliszkiem w ręku, nie prowadził samochodu, w Zakopanem bywał tak często, że w zasadzie można było go nadal uważać za zakopiańczyka. Mieszkał u Adama Maraska na Bystrem, pełnił dyżury narciarskie na Kasprowym, bywał na spotkaniach przewodnickich i ratowniczych. Ale nie tylko - dwa razy udało się go namówić, żeby był jurorem (a nawet przewodniczącym jury) w konkursie "Gala Poezji" w POSA, gdzie przyjmowano go gorącymi oklaskami jako tego, który naszą szkołę współtworzył. A jednocześnie stał się jednym z większych specjalistów od stosunków polsko-litewskich i współżycia z mniejszością litewską w Polsce. Cóż, z takim litewsko-królewskim nazwiskiem... Choć zawsze podkreślał, że wywodził się z chłopskiej rodziny z podkrakowskich Janowic i ta chłopska mentalność mu podobno została, a on się nią szczycił. Nie znałem nikogo, kto by go nie lubił. Zawsze miły, uśmiechnięty, gdy się z kimś nie zgadzał - publicznie zwykle pomijał różnice milczeniem, szukając wszystkiego co łączy. A wczoraj w Zakopanem był znów wiosenny halny, no i nie ma Michała.

Chaotycznie piszę? Pewno tak. Ale śmierć jest w życiu pojedynczego człowieka największym stopniem entropii, najwyższą miarą nieuporządkowania układu. Czyli chaosu, do którego nasza jakoś tam zorganizowana materia dąży...

Tylko w koło robi się coraz puściej....

Poprzednie nowinki

Powrót do strony głównej