Rodos 2015
Trampki, sex-shop i joannici
(Zdjęcia po kliknięciu otworzą się w oddzielnym oknie)
18 czerwca 2015, czwartek
20 minut po dziewiątej już słychać skwierczenie na Tsampice, kiedy Renata i Michał wystawiają się do słońca. Ja przezornie chowam się nadal pod parasolem, co nie na wiele mi wczoraj pomogło, bo ramiona mam tak spalone, że ledwo mogę unieść plecak. Po 14-tej wyruszamy w głąb wyspy. Znów do Kolympii, ale tym razem mijamy odjazd na Epta Piges i kierujemy się w stronę miasteczka Archipoli. Jakieś dwa kilometry przed tym miastem zatrzymujemy się koło okazałego klasztoru św. Nektariusza, a dokładniej – koło położonej przy nim tawerny. Dla przyzwoitości zwiedzamy świątynię (obok – miejsce wypoczynkowe pod rozłożystymi piniami, na których przypięte są surowe ostrzeżenia przed paleniem papierosów – łatwo tu zaprószyć ogień). Sam kościół w obecnej postaci pochodzi z 1974 r., ale stoi na miejscu XIX-wiecznej świątyni, kiedy to wybudował go jeden z mieszkańców Archipoli w dowód wdzięczności za uzdrowienie córki. We wnętrzu – dość skromny ikonostas, za to freski z ikonami na bocznych ścianach tak bajecznie kolorowe, jakby tylko co wyszły z drukarni produkującej komiksy. Zwracamy uwagę szczególnie na jedną, przedstawiającą chyba Chrystusa – przystojnego, z wąsami i brodą, stąpającego po rękach dwóch kobiet – z lewej w sukni niebieskiej, z prawej – czerwonej. Wg ikonografii zachodniej byłaby to Maria – Matka Jezusa i Maria Magdalena. Ciekawa też ostatnia wieczerza – z jedenastoma apostołami - widać Judasz już poszedł zarabiać swoje srebrniki - św. Jan, dziecko prawie, po lewicy Jezusa, wprost leży na piersi Zbawiciela, na stole skromnie: jedna ryba, parę marchewek, jakieś serki chyba, dwie karafki, trzy kieliszki...
To nam przypomina o obiedzie, siadamy pod platanem i zamawiamy kolejne dania lokalne: Renata nie za dobre dolmadesy – gołąbki, które powinny być w liściach winogron, ale są w zwykłej kapuście, ja jakiś gulasz wołowy, Michał talerz grecki, czyli wszystkiego po trochu. I tylko on się naje porządnie.
Aleją wysadzaną platanami i kolorowymi oleandrami dojeżdżamy do niewielkiego (ok. 800 mieszkańców) miasteczka Archipoli (Arcipolh). Wg legendy miał je założyć w VII w. p.n.e. jeden z władców Lindos – Archepolis, który osiedlił się tu dla ratowania zdrowia w dobrym klimacie pod górą Axintes, nad rzeką Loutanis. Ale może po prostu było to dość stare miasto i taką nazwę otrzymało – arche polis. Starówka – w znacznej części zrujnowana i niezamieszkała – usytuowana jest w lewo od głównej drogi, która przebiega obok centralnego placu, pełnego kafenionów, tawern i sklepików. Przy placu stoi kościół św. Dymitriosa (wzniesiony w 1812 r.) z charakterystyczną, osobno stojącą dzwonnicą i pięknie rzeźbionym, drewnianym ikonostasem. Z czasów tureckich prześladowań chrześcijan pochodzi usytuowany w piwnicach konspiracyjny kościół św. Minasa (w osadzie Patelia), słynący z licznych uzdrowień dzieci (matka przynosiła tu ubranie chorego dziecka i po modlitwie musiała wracać do domu inną drogą niż przyszła, nie odzywając się do nikogo).
Inne legendy wiążą się z wznoszącą się nad wsią górą
Axintes, gdzie dawno, dawno temu w
wielkiej, sięgającego na wieleset metrów w głąb wzgórza jaskini miał mieszkać
życzliwie dla wsi usposobiony smok (teren ten do dziś nazywany jest
drakos), którego darem dla Archipoli
jest bardzo wydajne źródło na stokach góry, skąd do dziś miasto czerpie wodę.
Uzdrowiskowa sława tej okolicy musiała sięgać daleko, bo opowiadają, że w innej
jaskini góry Axintes mieszkała egipska księżniczka, przybyła tu na kurację.
Przez piękny las
piniowo-cyprysowy jedziemy w głąb wyspy, do położonej niespełna
Okolica zaludniona gdzieś w XV wieku, ale samo
miasteczko rozbudowało się dopiero w latach międzywojennych, podczas włoskiej
okupacji. Italczycy doprowadzili tu wodę akweduktem, wybudowali kilka gmachów
publicznych oraz kilkanaście prywatnych rezydencji, a przy centralnym placu,
ocienionym okazałymi platanami, postawili „Pałac włoski”, mieszczący wielką
rezydencję gubernatora, biura włoskiej administracji regionu i przydatne dla
nich sklepy, a samą miejscowość przechrzcili na Campochiaro (jasne pole).
Dziś „Pałac włoski” jest jedną wielką, odrapaną i brudną ruiną, której stan nie
zmienił się przynajmniej od ośmiu lat.
Natomiast na południowej pierzei placu wznosi się okazały
kościół, wybudowany także przez Włochów jako świątynia
katolicka, dziś prawosławna, poświęcona św. Haralambosowi, żyjącemu w Azji
Mniejszej w Magnezji, na przełomie II i III w., zamęczonemu przez Rzymian
podobno w wieku 113 lat. Zwiedzamy, a jakże, znów oglądamy odnowione pięknie
freski, źródełko z bieżącą wodą przed wejściem nieczynne, może włączają dopiero
w niedzielę, kiedy to podobno zjeżdża tu mnóstwo mieszczuchów z Rodos,
spragnionych wypoczynku w chłodzie okolicznych górskich lasów. Wtedy też
zaludnia się rynek i zapełniają tawerny, słynące z zapiekanych z ziołami i serem
faszerowanych cukinii i koziego gulaszu z czerwoną fasolą. Dziś zakąski nas nie
interesują, wsiadamy więc do auta i pomykamy po zboczu Profitis Ilias dalej na
południowy zachód. Tym razem znów nie zdążymy wypić kawy na widokowym tarasie
międzywojennego włoskiego zespołu hotelowego „Elafos i Elafina”, które to nazwy
oznaczają pana daniela i panią danielową – zwierzęta stanowiące symbole Rodosu,
co wprowadzili także Włosi w czasach swojej okupacji.
Może najbardziej urokliwą
miejscowością rodyjskiego interioru jest położona niespełna
Przemykamy skrajem pustej Platanii, kierując się coraz
bardziej krętą górską szosą do odległej o
Nieopodal muzeum są także pozostałości dawnego zamku bizantyjskiego, rozbudowanego potem i wykorzystywanego przez joannitów. Kościół, zapewne wywodzący się także z czasów Bizancjum, przebudowali Włosi w latach 20. XX w., ale we wnętrzu są dwa obiekty, rzekomo podarowane Apollonie przez wszędobylską poszukiwaczkę starożytnych świętości – Helenę, matkę cesarza Konstantyna, żyjącą na przełomie III i IV w. Jedną jest ikona św. Eljasza – patrona pobliskiej góry, unoszonego do nieba przez pojazd, który jednym przypomina słoneczny rydwan Heliosa, innym – rakietę kosmiczną. Każdy ma swoich bogów… Kościół jest pod wezwaniem Świętego Krzyża, bo drugim podarkiem Heleny jest szczątek Krzyża Chrystusa, podobno odnalezionego przez Helenę w Jerozolimie i hojnie rozdawanego rozmaitym świątyniom i klasztorom w całej Europie. Gdyby wszystkie te relikwie zebrać razem, byłby z tego cały las…
Wyjeżdżamy z Apollony na zachód, mijając niewielki kościółek Matki Bożej,
bizantyjski, potem otaczany opieką wielkiego mistrza joannitów, łacinnika
Piotra z Aubusson (przełom XV i XVI w.), którego herby
zdobią ikonę świętej Patronki. Obecnie jest to kościół prawosławny.
Winnic coraz więcej, co oznacza,
że zbliżamy się od stolicy rodyjskiego winiarstwa – Embony. Przed wjazdem do
miasta zatrzymujemy się w przydrożnej probierni wina. To właściwie niedobre
określenie: Hiszpanie, a za nimi spora część świata określają to jako
bodega, miejsce, gdzie można spróbować
i kupić wino, czasem likier czy wódkę, ale także oliwę, miód i inne miejscowe
specjały. Tu, w Grecji, stosują tę samą nazwę co we Francji, choć w odniesieniu
do wolno stojącej szopy w środku pól może jest pewnego rodzaju przesadą. We
Francji jest to cave, tutaj
cava. Konkretnie:
Cava Stafylos.
Parkujemy, nie ma innych klientów, więc jesteśmy
traktowani wręcz z czułością. Biedny Michał jako kierowca może tylko popatrzeć, jak
serwują nam coraz to nowe próbki miejscowych win. Specjalizujemy się: Renata
próbuje białe i słodkie, ja czerwone i wytrawne. Po kilku – kilkunastu? –
lampkach już tylko zamaczam usta i wylewam resztę do dzbanka. W końcu kupujemy
kilka flaszek – wybieram nie te, które mi najbardziej smakowały, tylko takie z
drugiego rzędu. Różnica w cenach jest dość wyraźna…
Spędzamy tam może z godzinę, namawiają nas bardzo do
opisania w nowym wydaniu przewodnika Embony i jej atrakcji. Zrobimy to na pewno.
Kupujemy: dla Renaty jej ulubiony muszkat – różowy półwytrawny Moulin i biały
Efreni, ze stoków Attavyros. Ja – czerwone wytrawne Amorgiano i Mythiko, słabe,
ale o specyficznym, dębowym zapachu…. Ceny – od 8 do 20 €. A, co tam!
Przejeżdżamy przez Embonę
mijając fabrykę wina Emery, co podobno znów nawiązuje do joannickiej
tradycji: XVI-wieczny wielki mistrz, Emeryk z Amboise był wielkim znawcą i
miłośnikiem wina. Z lewej strony góruje nad nami wielki masyw Attavyros (
Turystów w Embonie sporo: co chwilę
mijamy autokar, stojący przed jakąś winiarnią. Jak wszędzie, najwięcej Rosjan.
Ale są też Niemcy, Anglicy i Polacy. Miasto
Embona (Empwnaς),
jest spore: ma 2500 mieszkańców i jest najwyżej położoną miejscowością Rodos:
część miejska leży od 400 do
Jest w Embonie także lokalne Muzeum Etnograficzne,
mieszczące się w dawnym domu poety Ioannisa Konstantakisa i noszące jego imię.
Gromadzi ono pamiątki po pisarzu i eksponaty folklorystyczne.
Zjeżdżamy w stronę wybrzeża, do
miejscowości Kritinia (Krhthnia),
funkcjonującej długie lata jako podgrodzie joannickiego zamku, nazywanego
Castello. Przed 1945 r. tak też nazywała się miejscowość, przez którą teraz
jedziemy. Ponieważ zaś rzeczywiście w czasie, gdy w XVII-XIX Kretę okupowali
Turcy, wielu chrześcijan z tamtej wyspy osiedliło się na Rodos – właśnie w
Kastello, w Embonie i Mandriko – dla upamiętnienia tego faktu powrócono do
prehistorycznej nazwy, wiążącej się – jak już wiemy – z pobytem w tym miejscu
mitycznego królewicza z Krety, Althemenesa. Najstarszym zabytkiem Kritinii jest
XIII-wieczny kościół św. Jana (Agios
Ioannis Prodomos) z
XVI-wiecznymi freskami na ścianach. Centralny plac Daskaon, jak zwykle ocieniony
wiekowymi platanami, zaprasza do kilku tawern i kafenionów (patronem jednej z
nich jest nieszczęsny
Althemenes…).
My jednak zjeżdżamy całkiem
nad morze i zakręcamy na północ, w stronę Rodos. Wybrzeże jest tu mało
zagospodarowane, plaże kamieniste, fale o wiele większe niż na wschodzie.
Wrócimy tu nazajutrz. Tymczasem znów skręcamy w głąb lądu i po przejechaniu
jakiegoś kilometra wznosimy się na ponad
Jest późne popołudnie, ale
upał jakby większy niż parę godzin wcześniej. Pewno to dlatego, że jesteśmy na
wapiennym wzgórzu, oddalonym od morza i osłoniętym przez wyższe i odleglejsze
szczyty, więc słońca mnóstwo, a przewiewu prawie wcale. Złaziłem to miejsce dość
dokładnie parę lat temu, więc teraz tylko przysiadam w zacienionej tawernie nad
oszronioną szklaneczką mythosa, pozostawiając młodszym towarzyszom przyjemność eksploracji
terenu (wstęp dla dorosłych 4 €, ale międzynarodowa legitymacja prasowa od tej
opłaty zwalnia), nazywanego przez niektórych entuzjastów rodyjskimi Pompejami.
Jak przesadzać, to po grecku…
Faktem jest, że początki
miasta – jednego z trzech najstarszych na wyspie – toną w niepamiętnej
przeszłości. Nazwa może wskazywać na pochodzenie fenickie:
kamirah w języku tych starożytnych
żeglarzy oznaczało podobno miejsce, pokryte białą, gliniastą ziemią.
Mitologicznie, jak już wiemy, Kamiros miał być prawnukiem Heliosa. Ale inni
uważają, że był synem Apolla. Homer chce, żeby Kameiros z Rodosu był synem
Heraklesa. Inni sięgają znacznie dalej i założenie miasta przypisują jednemu z
Telchinów, którzy tu niby rządzili jeszcze przed potopem. Inni widzą w tym
dzieło innego syna Heraklesa – Tlepolemosa, który potem poległ pod Troją. A może
tak pośrodku – Kamiros, tak jak Kritinię, wybudowali minojscy emigranci z Krety
pod przewodem Althemenesa…
Ktokolwiek by to był –
napracował się solidnie. Archeologia potwierdza istnienie tu miasta już w XVI w.
p.n.e. Przez pierwsze dziesięć wieków rozwijało się spokojnie, zapewne będąc
ośrodkiem zarówno rolniczym, jak i morskim – morze było kiedyś podobno sporo
bliżej niż dziś, a niewielki, ale doskonale położony port w Kamiros Skala służył
zarówno celom rybackim i handlowym, jak wojennym. Najszybciej Kamiros
rozbudowywało się jednak w epoce hellenistycznej, czyli po śmierci Aleksandra
Wielkiego w -323 r. Wtedy postała m.in. świątynia Ateny, agora, zrujnowana jest
nieco wcześniejsza świątynia Apolla, natomiast w dobrym stanie zachowała się
wielka cysterna na wodę, skąd deszczówkę (kiedy tu pada, na miłość Zeusa?)
rozprowadzano w czasach greckich kamiennymi korytami, a za panowania Rzymian -
glinianymi rurami wodociągowymi do instytucji publicznych, domów prywatnych
(zamieszkałych przez 200-300 osób) i hoteli dla pielgrzymów. Osobna cysterna
zasilała miejską fontannę.
Główna, kamienna cysterna i
ruiny świątyni Ateny Polias (czyli miejskiej, patronującej miastu) usytuowane są
na sztucznie wyrównanym szczycie wzgórza, gdzie na wysokości
Trud budowniczych dwukrotnie
był niweczony przez potężne trzęsienia ziemi: pierwsze, o którym wiemy, zdarzyło
się w roku 227 lub 226 p.n.e. Po nim miasto
zostało odbudowane. Ale w 142 r. naszej ery Posejdon – panujący nad morzami, ale
i powodujący ziemskie katastrofy – rozgniewał się ponownie. Miasto legło w
gruzach i choć jeszcze przez jakiś czas mieszkańcy egzystowali wśród ruin, to w
końcu poddali sprawę i przenieśli się w inne miejsca. Po kilkunastu stuleciach
odkryli je archeolodzy – i poszukiwacze skarbów – w połowie XIX w., a na większą
skalę wykopaliska i częściowe rekonstrukcje zaczęli prowadzić Włosi, w latach
międzywojennych. Niektóre ze znalezisk można podziwiać w Muzeum Archeologicznym
w mieście Rodos – wśród nich dwumetrową stelę nagrobną z Kamiros, pięknie
przedstawiającą scenę rozpaczy córki – Krito – po śmierci matki, Tamaristy.
Rzeźba pochodzi z końca V w. p.n.e., a mistrzostwo wykonania każe naukowcom
przypuszczać, że być może pochodzi ona z pracowni słynnego Fidiasza.
Wiemy też, że rozwijała się tu także
sztuka pisarska: z Kamiros pochodził znany poeta i dramaturg Anaksandryd, który
zdobył sławę z II połowie IV w. p.n.e. jako autor 65 komedii, prezentujących
romanse i rozmaite techniki uwodzenia kobiet. Dwa tytuły szczególnie dobrze
zapamiętałem: Okropna kobieta oraz
Szaleństwa starego człowieka…
Do hotelu docieramy koło 7 wieczór i po krótkim
odpoczynku wyruszamy w miasto. Nagle zrobił się wieczór. Mimo, że do brzegów
Afryki mamy jeszcze prawie
Wychodzimy przez Bramę Morską na promenadę prowadzącą
wzdłuż nabrzeży portu Mandraki. Mijamy sprzedawców gąbek, muszli, bransoletek i
pierścionków, wreszcie przypominamy sobie smak pysznych owocowych sorbetów,
które polubiliśmy tu nad morzem osiem lat temu i które nigdzie na świecie nie
smakowały nam tak bardzo, jak tutaj. Ale… Czy mi się wydaje, czy naprawdę osiem
lat temu było w nich więcej owoców, a mniej chemii?
W domu znów obserwujemy nisko przelatujące nad naszym
balkonem samoloty.
- Nisko lecą, będzie lało – przypominamy sobie żarcik,
powtarzany w dawnym czasie co wieczór, przed kolejny dniem bez jednej chmurki.