Rodos 2015

Trampki, sex-shop i joannici

 

Odcinek 1

(Niektóre zdjęcia po kliknięciu otworzą się w oddzielnym oknie)

 

Nie, no oczywiście… Rodos nigdy nie będzie tak tajemniczy, zróżnicowany, fascynujący historycznie i kulturowo jak Kreta. Nie będzie też tak elegancki i cywilizowany jak kompaktowe Korfu. Ale zawsze pozostanie dla mnie pierwszą grecką wyspą, na której byłem, pierwszym tak bliskim kontaktem z zupełnie innym światem. Bo to jest punkt pośredni między Europą, z której przylecieliśmy w nieco ponad dwie godziny, Afryką, skąd nadpływają drobne fale, przyciągane przez południową bryzę i Azją, którą widzielibyśmy z okien hotelu, gdyby nie to, że „Noufara”, usytuowana trochę na północ od murów miejskiej starówki oferuje nam z racji swych dwóch gwiazdek widok na ruinę budynku naprzeciw, kolekcję trampek na drutach i sex-shop na dole, który chyba nie jest centralnym punktem miasta, bo zamyka się około 20.00…

Z tymi stronami świata na Rodosie jest trochę sytuacja skomplikowana, bo nie jest on usytuowany równoleżnikowo jak Kreta czy południkowo, jak Korfu, tylko tak „po skosie” – więc wschodnie wybrzeże jest trochę przesunięte na południe, zachodnie – na północ, a południowe – na zachód… Z góry, z samolotu, wygląda jak grot strzały wystrzelonej z Libii w stronę Turcji. Podobno, bo mimo że lecieliśmy tym razem niemal w samo południe – podeszliśmy do lądowania łukiem od strony wyspy Kos i zanim się zorientowaliśmy co i jak – już siedzieliśmy na Diagorasie.

 

16 czerwca 2015, wtorek

 

Zawsze myślę z sentymentem o tym lotnisku, które ma tylko dwa pasy startowe, a najwięcej samolotów startuje i ląduje wieczorem, między 21.00 a 23.00. Wtedy niemal co pięć minut nad naszym balkonem (gdzie pijamy sobie winko, z widokiem na trampki i nieczynny sex-shop) przelatują oświetlone jak choinka boeingi z całego świata. A Diagoras, patronujący lotnisku, to żyjący w V w. p.n.e. starożytny mistrz kilku igrzysk olimpijskich i innych ogólnogreckich zawodów, wywodzący się z Ialyssos z królewskiego rodu. Był bokserem, a jego sławę ugruntowali trzej synowie i wnukowie, a także – w pewien sposób – córka Ferenike. Dwaj synowie kiedyś po swych zwycięstwach obnieśli starego już ojca na ramionach wokół stadionu w Olimpii – co opisywał m.in. Cyceron i co uwieczniali malarze. A Ferenike w 404 r. p.n.e. chciała koniecznie oglądać walkę swego syna, a wnuka Diagorasa, boksera Pejsirodosa na 94 igrzyskach (nie olimpiadzie – bo olimpiada to czas POMIĘDZY igrzyskami). Jednak na stadion mogli wchodzić tylko mężczyźni. Wszyscy zawodnicy występowali nago. Ferenike więc przebrała się w strój trenerski i tak dostała się na stadion, ale gdy jej syn zwyciężył – podbiegła go uściskać i pechowo za duży chiton zsunął się jej z ramion i wydało się, że ów tajemniczy trener chłopca jest kobietą. Pewno ukarano by ją surowo, może nawet śmiercią, ale nazwisko Diagorasa znaczyło tak wiele, że darowano jej wszystko, wprowadzając tylko nową zasadę, że wszyscy – także trenerzy – mają odtąd być nadzy.

Diagoras zatem patronuje lotnisku i to chyba jedyny przypadek na świecie, gdy tę dostojną funkcję pełni bokser. Jest także patronem rodyjskiego klubu sportowego, liczącego się m.in. w greckiej lidze piłkarskiej. Ale trzeba przyznać, że Diagoras i jego rodzina zajmowali się nie tylko sportem, ale byli też wybitnymi politykami. Najwybitniejszym z nich był syn boksera – Dorieus, olimpijczyk w dyscyplinie, nazywającej się pankration, co było grecką odmianą zapasów – w stylu dość brutalnej wolnej amerykanki. Rozgrywając dość skomplikowaną politykę wciąż odwracanych sojuszów, Dorieus lawirował między rywalizującymi mocarstwami Aten i Sparty, próbując utrzymać niezależność Rodosu. Ponieważ na samej wyspie nie było jedności i wciąż rywalizowali ze sobą mieszkańcy trzech pierwotnych stolic – Kamiros, Ialyssos i Lindos – syn Diagorasa na zgromadzeniu w Lindos w 411 r. przekonał skłóconych wodzów do zaprzestania bratobójczych walk i do wybudowania nowego miasta, które miało stać się stolicą wyspy. To oczywiście Rodos, zaprojektowane nowocześnie prawdopodobnie przez któregoś z jego uczniów najwybitniejszego greckiego urbanisty, Hippodamosa z Miletu, przyjaciela Peryklesa i Temistoklesa (ur. ok. -510, zm. po -443). Sam Dorieus zgodził się łaskawie objąć rządy w nowej stolicy, wybudowanej po 408 r. p.n.e., ale nie porządził długo, bo po ośmiu latach Rodyjczycy zaczęli mieć dość rządów bokserów i zapaśników i syn Diagorasa został wygnany. Dorieus uciekł na Peloponez po pomoc do Spartan, ale ci uznali go za niewiernego sojusznika (przedtem kombinował z Atenami) oraz nieskutecznego wodza i zapaśnik został zlikwidowany.

A rządy nad Rodos, na skutek rozmaitych zbiegów okoliczności objęła Artemizja – królowa Karii z Halikarnasu, położonego o kilkadziesiąt kilometrów na wschód w Azji Mniejszej. To ta pani, która tak kochała swego męża, a zarazem brata o pięknym imieniu Mauzolos, że gdy została wdową wybudowała mu specjalną świątynię grobową, nazwaną mauzoleum, a co wieczór do kolacji wypijała puchar wina, zmieszany z prochami drogiego zmarłego. Jakoś jej to nie posłużyło, bo wkrótce po zdobyciu Rodosu odeszła, by połączyć się z mężem, a Rodyjczycy ochoczo podporządkowali się rosnącemu w siłę Aleksandrowi Macedońskiemu, który osobiście nawiedził świątynię Ateny w Lindos i przyjął hołd dowódców z Rodos. Choć na wszelki wypadek część starszyzny złożyła też obietnicę bliskiej współpracy głównemu wrogowi Aleksandra – perskiemu królowi Dariuszowi III. Strzeżonego Helios strzeże.

No właśnie, Helios. Bóg słońca uchodzi za głównego patrona i pierwszego właściciela wyspy. Należał do drugiego pokolenia Tytanów i był kuzynem i sojusznikiem Zeusa w walce ze stronnikami Kronosa. Ale kiedy potomkowie Kronosa – Zeus, Posejdon i Hades dzielili między siebie świat – Helios był w pracy: przemierzał świat w słonecznym rydwanie, oświetlając i ogrzewając ziemię. Gdy wrócił na Olimp – nic nie zostało do podziału, ale bogowie ustąpili mu troszkę ze swych atrybutów, a Hades sprawił, że z morza – własności Posejdona - wyłoniła się piękna wyspa, którą Helios dostał jako swoją siedzibę. Na wyspie zaś mieszkała przepiękna nimfa Rode – córka Posejdona. Helios zakochał się w niej natychmiast, mieli siedmiu synów i córkę, wszyscy się niebawem pokłócili, poobrażali, nawet doszło do jednego zabójstwa – na skutek czego dopiero w czwartym pokoleniu zapanował pokój. Prawnuki Heliosa – Ialysoss, Kamiros i Lindos założyli trzy pierwsze miasta na wyspie, którą bóg słońca wciąż obdarza miłością tak, że liczbę dni pochmurnych i deszczowych w ciągu roku można tu policzyć na palcach obu rąk. Mimo tego – Rodos jest jedną z najbardziej zielonych i najżyźniejszych wysp greckich. Nazwę bierze od imienia legendarnej nimfy, ale bardziej trzymający się faktów ludzie widzą w niej związek ze starogreckim słowem τo rόδον, oznaczającym różę, ale głównie używanym do nazwania pięknych kwiatów hibiskusa.

Rozbieg do początków wakacji zawsze jest długi, ale te ostatnie minuty – czasem godziny – pomiędzy lądowaniem samolotu a zameldowaniem się w hotelu ciągną się jak flaki z olejem. Autobus, kierowany przez osobę, przedstawiona nam jako Jorgos – the best driver in Rodos, uwija się między wąskimi uliczkami kolejnych miejscowości, zostawiając po kilka osób w nadmorskich hotelach – w Kremasti, Ialyssos, Kritice i na przedmieściach Rodos. Wreszcie wjeżdżamy do centrum, Jorgos rzeczywiście po mistrzowsku manewruje po wąskich, jednokierunkowych uliczkach, wreszcie zatrzymuje się przed hotelem „Noufara”, na środku uliczki Grigoriou Lampraki pod numerem 35, blokując oczywiście cały ruch. Ale kierowcy są tu wyjątkowo cierpliwi i wyrozumiali, wyciągamy bagaże i przez zajmującą parter Cafe Magellan wchodzimy do środka. Szybki i bezproblemowy meldunek, zostawiamy dowody i na drugie piętro. Pokój 206 jest mały, między trzema łóżkami niewiele jest miejsca na jakieś dłuższe korowody, więc szybka toaleta, przebieramy się i hajda na miasto.

Oczywiście, błądzimy. Wiemy mniej więcej gdzie jesteśmy, jakoś na mapę nie chce się nam spojrzeć: my, bywalcy rodyjscy, nie damy sobie rady? Dajemy – ale trochę to trwa. Będziemy tak błądzić, między hotelem, parkingiem i starówką prawie do końca, co i raz przemieszczając się innymi uliczkami. Dopiero pod koniec pobytu ustalimy te trasy, ale i tak – podejrzewam – nie najkrótsze. Z poprzedniego pobytu znamy Rodos z innej strony: mieszkaliśmy wtedy w hotelu „Lomeniz” na południowych przedmieściach i dochodziliśmy do centrum drogą dość odległą (40 minut), ale prostą.

Mijamy targowisko ciuchów i pamiątek, stragany jak z Bangladeszu i tak też nazywamy to miejsce. Pozdrawiamy znajome miejsca przed portem Mandraki, trochę kręcimy się po ulicy Sokratesa i jej okolicach, natychmiast nazwanych Krupówkami, wreszcie zaczyna nam burczeć w brzuchu, więc po sprawdzeniu cen i asortymentu w kilku restauracjach na starówce, wracamy do Bangladeszu i tu w obrębie murów miejskich znajdujemy przyjemny lokal. To kapilio tou Gianni.

Pustawo. Długo grzebiemy w karcie nie mogąc się zdecydować, najmniej kłopotów z wyborem ma Renata: jak zawsze nad morzem, wybiera kalmary. Chyba że jest nad polskim morzem – wtedy wybiera, jak wszyscy, flądrę. Tutaj tylko raz zdecyduje się na ośmiornicę. Nie ma też kłopotów z napojami: trzy mythosy – dwa duże, jeden mały. W końcu Michał zamawia musakę, ja – suflaki z kurczaka. W czasie tego pobytu pomału zaczniemy się orientować w tradycyjnej kuchni greckiej, choć dopiero posiłki w głębokim interiorze dadzą nam pełną satysfakcję. Ceny w zasadzie różnią się groszowo: wszystko kosztuje od 6 do 10 euro, obiad z napojami dla nas trojga to zazwyczaj koło 40 €. Dużo? To zależy. Wychodzi po około 45 złotych na osobę. Na zakopiańskich Krupówkach płacimy drożej.

Mythos to lokalne piwo greckie, produkowane od 1997 r. w Thesalonikach, od 2008 r. należy do grupy Carlsberg. Piwo jasne, piana kiepska, występuje w puszkach (0,5 i 0,3 l), butelkach i lane. 5 % alkoholu jest w zasadzie niewyczuwalne. Najlepiej smakuje w środku upalnego dnia i w pierwszych dniach pobytu w Grecji. Jak dla mnie – piwo na tyle lokalne, że poza Grecją mi zupełnie nie smakuje. Nie tylko to kupowane w marketach (kiedyś bywało stale w Almie, podobno teraz pojawia się w Lidlu) – także to, przywiezione z Rodos… Ale to pewno autosugestia.

Jeszcze raz spacer po Starówce i przez romantyczne bramy prowadzące na bulwar nadmorski wracamy do domu, bo koło 21 mamy mieć dostarczony samochód. Jak zwykle przed wyjazdem do Grecji, Renata zamawiała auto jeszcze w Polsce w firmie Auto Way, z którą współpracujemy od lat. Na Rodos reprezentuje ją firma J & D Rent a Car z Faliraki. Nie postawią nam tym razem auta pod hotelem, bo nie ma gdzie: naszą toyotę aygo znajdziemy parę ulic dalej na miejscu, oznaczonym niebieskimi pasami. Będzie trzeba stąd odjechać przed 9 rano – potem parkowanie na niebieskiej jest do wieczora płatne. Linie białe oznaczają parking darmowy, linie żółte – zakaz parkowania z wyjątkiem pojazdów służbowych.

Na sąsiedniej ulicy, dwa kroki od hotelu z przyjemnością odnajdujemy spory sklep spożywczy jakiejś lokalnej sieciówki. Woda mineralna Apollona jako zdaje się jedyna sprzedawana jest w wersji gazowanej, poza tym jest rodyjskie wino, mythos w cztero i sześciopakach, owoce, ciastka, pieczywo, wędliny, kosmetyki, chemia – to co wszędzie. Z głodu i pragnienia z pewnością tutaj nie umrzemy. Od biedy zawsze jest jeszcze restauracja przy hotelu, ale to raczej drink bar, z cocktailami i drobnymi zakąskami. Ale okaże się, że śniadanie w hotelu i obiad w trasie wystarczą nam całkowicie. Resztę kalorii dostarcza słońce i lokalne wino.

Jest prawie 10 wieczór, kiedy wreszcie siadamy na balkonie, starając się nie zauważać syfu na zewnątrz. Zawsze można wpatrywać się w niebo: wprost przed nami jasno świeci Syriusz, na którego tle co kilka minut przelatują samoloty, zniżające się przed Diagorasem.

 

Dalej