Rodos 2015
Trampki, sex-shop i joannici
(Niektóre zdjęcia po kliknięciu otworzą się w oddzielnym oknie)
17
czerwca 2015, środa
Hotelowe śniadanie – wliczone w cenę pokoju – jest dość skromne, ale można się najeść: bułki białe i ciemne, ciemny chleb, ciastka, masło, marmolada, twarożek jogurtowy, miód, żółty ser, jakaś wędlina w typie mortadeli, napoje, pokrojone ogórki i pomidory. Codziennie będzie to samo, ale jakoś się nam nie znudzi. Zresztą już jest upał i w ciągu dnia na pewno nie będziemy głodni.
Pakujemy się na plażę. Zadziwiające, ile rzeczy trzeba wziąć ze sobą, żeby potem przez parę godzin być prawie nago… No, faktem jest, że nasza plaża znajduje się trzydzieści kilometrów od hotelu, a po plażowaniu zamierzamy wybrać się gdzieś dalej. Na razie jednak odnajdujemy naszą toyotę, pakujemy się do małego, ale wygodnego samochodziku, Michał siada za kółkiem, Renata z przodu, ja i reszta bagażu mościmy się na tylnym siedzeniu. Halsujemy po mieście, początkowo miedzy morzem a murami miejskimi. Pod fortyfikacjami, obiegającymi stare miasto podwójną linią obronną dziś są parkingi, stoiska handlowe, część przylega do parku. Ale kiedy w V w. p.n.e. utworzono pierwszy plan nowozakładanego miasta, wyznaczając główne punkty nowej aglomeracji – akropol (górny i dolny), agorę, teatr miejski i gimnazjon – mury obronne otaczały cały ten teren, w środku którego wyznaczono 80 ulic, przecinających się pod kątem prostym. Najwyższym punktem był akropol ze świątyniami bogów, mających strzec miasta - Zeusa Polieusa i Ateny Polias oraz Apolla i Artemidy. Nieco niżej był teatr oraz gimnazjon. Ta okolica, usytuowana w północno-wschodniej części miasta, znajduje się daleko poza obszarem dzisiejszej starówki.
Przez kilka stuleci mury obronne Rodos były tak imponujące, że starożytni pisarze uważali miasto za jedno z najlepiej strzeżonych miejsc na świecie. Jednak – jak pokazała przyszłość – nie wpłynęły one zasadniczo na los stolicy. Już w II w. n.e. Rzymianie zdobywając Rodos zniszczyli sporą część umocnień i nie pozwolili ich odbudować, co zrobili dopiero inni okupanci – joannici w XIV-XV w. A obecny kształt murów i w ogóle całej tej części miasta w znacznej mierze jest efektem działalności Włochów, okupujących Rodos w latach międzywojennych i nieco później.
Sytuacja jak widać się komplikuje, więc pewno nie obejdzie się bez krótkiego wykładu o skomplikowanej historii wyspy. Skomplikowanej, ale w sumie dość typowej dla tego obszaru Morza Śródziemnego.
*
W czasach przedpotopowych panowali tu – mityczni oczywiście – Telchinowie: ponurzy, nie cierpiący słońca (dlatego nad Rodos były kiedyś wieczne deszcze i chmury, tak, tak!), ale doskonali czarodzieje i metalurdzy. Być może należy ich utożsamić z dawnymi Hetytami z Azji Mniejszej, którzy rozpoczęli podbój wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego nie później niż w XVII w. p.n.e., a do swojej rodzimej – wówczas! – Anatolii przybyli znad wybrzeży Morza Czarnego ok. 2000 r. p.n.e. , zapewne część wprost z północy przez przełęcze Kaukazu. Wywodzili się ponoć z rasy nordyckich zdobywców spod znaku mitycznego Thora. Posługiwali się językiem z rodziny indoeuropejskiej.
EPosejdon
Usposobienia dość gwałtownego, apodyktyczni, wojowniczy – nic sobie nie robili z minojskich tradycji i greckich bóstw. Ale mieli piękne kobiety i jedną z nich – Halię – pojął za żonę władca mórz – Posejdon. Telchinów to nie uspokoiło i kiedyś obrazili samą piękną Afrodytę, która zesłała na nich szaleństwo. Zeus, nie mogąc ich już znieść, zesłał na tę część morza potop, który jednak nie wygubił wszystkich Telchinów, bo kilku co cwańszych zbudowało arkę i odpłynęło na Kretę. A Rodos znikł w odmętach – skąd wynurzył się po latach, z jedyną ocalałą mieszkanką pochodzenia telchickiego – piękną Rode na którejś z plaż. Akurat wtedy, gdy panowanie nad tym skrawkiem lądu objął Helios – co już wiemy.
Grecy kontynentalni, wyspiarze i Hellenowie z wybrzeży Azji Mniejszej byli
doskonałymi żeglarzami, ale najchętniej pływali wzdłuż wybrzeży lub od wyspy do
wyspy. Rodos, świetnie widoczny z wybrzeża azjatyckiego, był doskonałą stacją
przesiadkową w drodze na przykład na Kretę: z Azji jest tylko 18-kilometrowy
„żabi skok” na Rodos, stąd tylko
Legendowy obraz tego podboju mamy w micie o Fenicjaninie Kadmosie – bracie porwanej przez Zeusa na Kretę Europy, który poszukując siostry w czasie sztormu znalazł schronienie na Rodos, w dowód wdzięczności za ocalenie wzniósł świątynię Posejdona w Lindos i rozbudował tamtejszą świątynię Ateny. Ale potem pożeglował do Grecji, założył miasto Teby, i był tam ojcem Lajosa, dziadem nieszczęsnego króla Edypa i pradziadkiem Antygony…
Ale kiedy legendarny Kadmos – i całkiem realni Fenicjanie – przybywają na Rodos – ludzie już tu mieszkają przynajmniej w trzech miastach. Nie ma jeszcze, oczywiście, samego miasta Rodos, ale chyba na długo przed wojną trojańską istnieją już Lindos, Kamiros i Ialyssos – w myśl legendy, jak już wiemy, założone przez prawnuków Heliosa o takich właśnie imionach. Mity i legendy zwykle personifikują procesy historyczne i działania grupowe, a zatem okres osadnictwa minojskiego na Rodos, trwający zapewne od mniej więcej XVI w. p.n.e. (po wygnaniu Telchinów – Hetytów?) ma swego bohatera. Jest nim wnuk króla Krety Minosa – Althemenes, nazywany niekiedy rodyjskim Edypem. Chłopak jeszcze na Krecie dowiedział się, że z woli bogów ma być tym, który zabije swojego ojca, Katreusa, zwanego także Kretosem (to on miał dać nazwę największej greckiej wyspie). Chcąc oszukać przeznaczenie – uciekł z Krety na Rodos, wraz ze swą młodszą siostrą Apemozyną. Prawdopodobnie wylądował w porcie Kamiros i nieopodal założył osadę, którą z nostalgicznych powodów nazwał Kretenią (istnieje do dziś i zgodnie z nowymi zasadami wymowy nazywa się Kritinia). Opodal wznosi się najwyższy szczyt Rodosu, Attavyros, skąd przy dobrej widoczności mógł dojrzeć górę Psilorotis na Krecie.
Apemozyna tymczasem wdała się w romans z samym bogiem Hermesem, w co zazdrosny brat nie uwierzył, a widząc, że jest w ciąży – pobił ją na śmierć. Ukrywał swoje królewskie pochodzenie i został skromnym pasterzem – do czasu, aż do wybrzeży Rodos przybiła flotylla z Krety, na czele z Katreusem, który chciał namówić syna do powrotu do domu i objęcia panowania nad królestwem. Syn go nie poznał i biorąc za pirata – przebił go oszczepem. Gdy dowiedział się o okrutnym spełnieniu przepowiedni – poszedł na Attavyros i poprosił bogów, by go w tym miejscu pochłonęła ziemia – i tak też się stało.
Na marginesie warto dodać, że w pogrzebie Katreusa na Krecie brał udział jego wnuk, władca Sparty Menelaos, który właśnie wtedy pozostawił w domu swoją żonę, piękną Helenę, z czego skorzystał młody królewicz trojański Parys, wywożąc ją za morze. Jak wiemy, miało to fatalne skutki.
Według Homera, w koalicji achajskiej w czasie wojny trojańskiej Rodos brało udział w sile 9 statków, co nie było mało jak na taką niewielką społeczność.
Archeologia dowodzi, że ludzie zaczęli osiedlać się na Rodos w tym samym czasie,
co na innych wyspach – ok. 4 tys. lat p.n.e. Minojczycy przybyli ok. 1600 r., po
nich – tak jak i na Krecie – Achajowie, którzy osiedlili się na Rodos w XV w.
p.n.e. To podobno jednak dopiero oni utworzyli trzy miasta – państwa z dawnych
osad w Ialyssos, Kamiros i Lindos. Dorowie przybyli po
wojnie trojańskiej, czyli ok. 1200 r. p.n.e., ale ich panowanie tylko rozwinęło
trzy główne ośrodki – pod względem handlowym i morskim. Na dobrą sprawę wyspa
funkcjonowała samodzielnie, niezależnie od głównych ośrodków władzy na
Peloponezie i na Krecie. W VII w. p.n.e. powstała federacja trzech miast, które
jednak zachowały autonomię, a nawet każde biło własną monetę, która była walutą
wymienialną w całym basenie Morza Śródziemnego. Według legendy – siedem z 30
srebrników, które dostał Judasz od faryzeuszy, były to monety rodyjskie.
W tym samym czasie w Azji Mniejszej powstało potężne
imperium Medów, w 550 r. pokonane przez jedno z wasalnym plemion – Persów. Cyrus
Wielki w ciągu kilku lat podporządkował sobie wschodnie wybrzeża Morza
Śródziemnego, a jego następca Dariusz w 491 r. zajął Rodos. Kolejny wódz perski,
Kserkses, zmusił nawet Rodyjczyków w -480 r. do wsparcia jego floty w czasie
słynnej bitwy przeciw Ateńczykom pod Salaminą (przegranej przez Persów dzięki
strategii Temistoklesa), ale perskie rządy na Rodos utrzymały się zaledwie do
-478 r. Rodyjczycy – głównie za sprawą rosnącej w siłę rodziny Diagorydów –
lawirowali między Atenami a Spartą, cały czas zachowując demokratyczną
niezależność, w wydaniu mniej czy bardziej greckim, za niewielką cenę, jaka było
poddawanie się każdej okolicznej potędze.
Pod koniec IV w. p.n.e. taką potęgą stał się
Aleksander Macedoński, który w drodze na wojnę z Persami w -334 r.
podporządkował sobie Rodos, składając czołobitny hołd Lindyjskiej Atenie.
Rodyjczycy jednak, tak po prostu na wszelki wypadek, wysłali do wodza Persów
Dariusza III dwóch wybitnych strategów, braci Mentora i Memnona, który zostali
perskimi najemnikami…
Po śmierci Aleksandra Wielkiego, w czasie walk jego
dawnych dowódców – diadochów, Rodos opowiedziało się po stronie władcy Egiptu –
Ptolemeusza I Sotera, więc walczący z nowym faraonem wódz Macedonii Demetriusz I
w -305 r. podjął oblężenie wyspy – i nie zdołał jej podbić, mimo zaangażowania w
wojnę 400 statków i 40.000 ludzi. Rok później pospiesznie podpisał traktat o
zawieszeniu broni i odpłynął do Aten, pozostawiając pod murami wszystkie swoje
machiny oblężnicze. Rodyjczycy je sprzedali, a za uzyskane pieniądze w latach
292-280 wybudowali 32-metrowego Kolosa Rodyjskiego – jeden z siedmiu cudów
świata, mającego stanowić pomnik patrona wyspy – Heliosa, a zarazem wotum
dziękczynne za ocalenia Rodos przed najeźdźcą. Kolos miał metalowy (brąz i
żelazo) szkielet i korpus, głowę i ręce, ale jego wnętrze wypełniono gliną.
Toteż gdy w -227 r. wyspę nawiedziło silne trzęsienie ziemi – mieszkańcy mogli
tylko z przerażeniem obserwować, jak pomnik, przedstawiający umięśnionego
nagiego mężczyznę stojącego w rozkroku, z łukiem i kołczanem strzał,
trzymającego w ręku płonącą pochodnię – złamał się w kolanach i majestatycznie
rąbnął o ziemię. Kolos na glinianych
nogach (to z Rodos pochodzi to porzekadło) przestał istnieć po zaledwie 65
latach.
Wyrocznia zabroniła jego odbudowy, więc leżał sobie na
ziemi przez 900 lat i korodował, powoli przetapiany na brązowe denary… Dopiero
po zajęciu Rodosu przez Arabów nowi władcy sprzedali szczątki żydowskim kupcom,
którzy wywieźli je aż do Syrii i tam kolos ostatecznie poszedł na złom i zostały
po nim tylko wspomnienia w literaturze starożytnej. Nie jesteśmy nawet pewni,
gdzie był – bo raczej na pewno nie u wejścia do portu, z jedną nogą na jednym
nabrzeżu, drugą na drugim, jako że zapewne nie dałoby się ówcześnie wznieść
takiej konstrukcji. Więc pewno albo po prostu przy porcie, albo – jak dziś się
uważa najczęściej – w najwyższym punkcie starówki, tam, gdzie dziś stoi Pałac
Wielkich Mistrzów.
Tymczasem Egipt zachował formalną kontrolę nad wyspą, a Rodos – faktyczną
niezależność, do czasu kiedy w II w. p.n.e. miejscowi oligarchowie poparli Rzym
w walce z pozostałościami monarchii macedońskiej, a potem usiłowali lawirować
pomiędzy poszczególnym frakcjami, walczącymi o władzę nad Imperium. Szczególnie
związany z Rodos był Juliusz Cezar, który tutaj właśnie w -75 r. uczył się
retoryki u sławnego polityka Apoloniusza Molona,
mając
za studenckiego kolegę słynnego Cycerona – co zresztą nie przeszkodziło
Rodyjczykom po zamachu z - 44 r. poprzeć jego morderców. Ale nie był to dobry
krok, bo inicjator zabójstwa Cezara Kasjusz Longinus, chcąc wkupić się w łaski
ludu rzymskiego – złupił Rodos i wywiózł nad Tybr ponad 3 tysiące tutejszych
posągów. Sojusz z Rodosem zawarł natomiast Oktawian, po zlikwidowaniu swoich
przeciwników – Antoniusza i Kleopatry.
Święty Paweł
Pozorowana niezależność Rodosu skończyła się za
panowania cesarza Wespazjana, który po 70 r. n.e. uznał wyspę za jedną z wielu
części Imperium Rzymskiego.
Chrześcijaństwo pojawiło się na Rodos co najmniej w 57 r., kiedy to w przepięknej zatoce koło Lindos wylądował apostoł Paweł, wracający z Miletu do Syrii. W 395 r. podczas podziału Imperium – Rodos stał się częścią Cesarstwa Wschodniego z siedzibą w Konstantynopolu. Do stolicy – gdzie mówiono tym samym językiem, co na wyspie – wywożono z Rodos zboże, warzywa, owoce i wino, produkowane w głębi wyspy, dokąd z wybrzeży przeniosła się spora część nadmorskiej dotąd ludności, gnębionej coraz częstszymi napadami piratów. Ortodoksyjne chrześcijaństwo narzucone wtedy przez Bizancjum, nazywane też kościołem greckim, stało się dominującym wyznaniem na Rodos – i taki stan utrzymuje się do dziś.
Nie zmieniła tego także rozpoczęta w 653 r. inwazja Arabów, którzy (m.in. pod wodzą słynnego Haruna ar-Raszida) przez dwa stulecia okupowali wyspę. W IX w. Rodos odzyskał niepodległość, lawirując między wzrastającymi w siłę nowymi potęgami morskimi – Wenecją, Genuą i Pizą. W końcu w XI zaczęły powstawać tu bazy krzyżowców, początkowo we współpracy z organizującymi ich transport morski wenecjanami i genueńczykami, którzy konkurowali między sobą na morzach – i na wyspach. Rodos przechodził z rąk do rąk, w końcu trwale został związany z Genuą.
E Harun ar-Raszid
I to właśnie genueńczycy w początkach XIV w. sprzedali Rodos Fulkowi z Villaretu – wielkiemu mistrzowi zakonu joannitów, założonego pod koniec XI w. w Jerozolimie jako bractwo szpitalników, potem przekształconego w największy międzynarodowy zakon rycerski pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela. Pod koniec XIII w. wyparci z Palestyny przez Mameluków osiedli najpierw na Cyprze, a w 1306 zajęli dwie pierwsze miejscowości na Rodos: Filerimos i Feraklos. Opanowanie całej wyspy, której mieszkańcy, wierni bizantyjskiemu prawosławiu, stawiali zachodnim rycerzom – łacinnikom zaciekły opór, trwało trzy lata. W efekcie jednak – choć bez religijnej konwersji na opcję rzymską – ludność musiała pogodzić się z faktem, że na Rodos powstało państwo zakonne, którego twórcy odtąd zaczęli być nazywani Kawalerami Rodyjskimi.
Wielki Mistrz Fulko z Villaretu F
Rycerze, reprezentujący wiele narodowości świata zachodniego (od półwyspu Iberyjskiego po Niemcy, Czechy, Węgry, a nawet Polskę) rozbudowali na wyspie system zamków (często adaptując wcześniejsze bizantyjskie twierdze), eksploatowali tereny rolnicze w systemie pańszczyzny i mocno rozwinęli miejscową flotę, tworząc najdalej na wschód wysuniętą placówkę chrześcijańską, niemal od samego początku zmuszoną do przeciwstawiania się postępującej ekspansji Imperium Osmańskiego. Turcy bowiem pojawili się przed portem Mandraki już w 1310 r., ale i wtedy, i wielokrotnie później załoga broniąca zatoki i murów miejskich odpierała wszystkie ataki. Joannici byli świetni w otwartym boju, doskonali na morzach, ale jako budowniczowie zamków i obrońcy fortyfikacji nie mieli sobie równych. Nie zdołał podbić Rodosu sułtan Mehmed II – zdobywca Konstantynopola z 1453 r., który to fakt wyznaczył umowny koniec Średniowiecza.
Joannici i ich symbole
Stolicę wyspy zdobył z wielkim trudem po półrocznym oblężeniu dopiero sułtan
Sulejman Wspaniały pod koniec 1523 r. Joannici pod wodzą Wielkiego Mistrza
Philippa Villersa de l’Isle-Adam skapitulowali na
honorowych warunkach: Sulejman pozwolił na bezpieczne opuszczenie wyspy
wszystkim ocalałym 180 Kawalerom Rodyjskim (na początku oblężenia było ich 600…)
w pełnej zbroi i z bronią wraz z paroma tysiącami Rodyjczyków, którzy nie
chcieli zostać poddanymi tureckimi odpłynęło na Kretę 1 stycznia 1524 r. Był to
koniec ich panowania nad Rodos, które trwało 213 lat i nadało wyspie charakter,
który i dziś dominuje na całym niemal obszarze.
Po kilku latach zakon odrodził się na Malcie, która do
czasu podbojów napoleońskich była niezależnym państwem zakonnym, rządzonym przez
rycerzy, nazwanych wówczas Kawalerami Maltańskimi. Pod taką nazwą zakon –
liczący już ponad 10.000 członków, w tym 150 Polaków – istnieje do dziś. A
stolica Malty – dziś niezależnego państwa, członka Unii Europejskiej, założona w
II połowie XVI w. przez Wielkiego Mistrza Jeana Parisot de La Valette otrzymała
po nim nazwę i znana jest jako La Valetta.
Turcy błyskawicznie opanowali Rodos i rozpoczęli
zakrojone na szeroką skalę prześladowania chrześcijan i w ogóle rdzennych
Rodyjczyków, którzy kilkakrotnie zrywali się do powstania, dążąc nawet do
restytucji tak opresyjnego dla nich państwa zakonnego – ale nie znaleźli
poparcia wśród nielicznych ukrywających się na wyspie łacinników. Po latach
jednak zapanowała względna koegzystencja między ludnością miejscową,
greckojęzyczną z sporą kolonią napływowej ludności tureckiej, faworyzowaną przez
władze i mającą spore przywileje ekonomiczne. Większość kościołów zamieniono na
świątynie muzułmańskie, a w centrum miasta, tuż obok mocno zniszczonego Pałacu
Wielkich Mistrzów, wybudowano reprezentacyjny meczet Sulejmana Wspaniałego.
Po uznaniu niepodległości Grecji w 1830 r. i ustanowieniu autonomii wysp Dodekanezu – Rodos i pobliski Kos pozostawały nadal pod zarządem tureckim – do maja 1912 r., kiedy to po wygranej wojnie z Turcją Rodos został opanowany przez Włochów. Nowi okupanci ściągnęli tu wielu imigrantów, opanowali całą administrację – także samorządową i rozpoczęli forsowną italianizację prowincji, nazwanej „Włoskie wyspy Morza Egejskiego”. Ale jednocześnie rozpoczęli wiele nowych inwestycji, m.in. zabudowując we włoskim stylu całą północną część miasta Rodos i rekonstruując (a nawet rozbudowując) Pałac Wielkich Mistrzów – z przeznaczeniem na rezydencję dla najwyższych władz Italii.
Za czasów Mussoliniego usiłowano usunąć wszystkie ślady greckiej
przeszłości wyspy, w szkołach i urzędach wprowadzono obowiązek mówienia
wyłącznie po włosku, a po wybuchu II wojny światowej większość greckiej ludności
osadzono w obozach koncentracyjnych. W 1943 r. władzę nad wyspą przejęli Niemcy,
Włosi zostali usunięci z Rodos, a rodyjscy Żydzi zostali wywiezieni do
Auschwitz.
Niemcy uciekli 8 maja 1945 r. Dzień później na wyspie
wylądowali komandosi brytyjscy, którzy przejęli administrację. W marcu 1948 roku
Rodos został przyłączony do Grecji.
*
E Mury Starówki w Rodos
Parking pod murami starówki powoli się zapełnia, więc ruszamy. Przejeżdżamy przez południową część miasta, kierując się za drogowskazem na Faliraki i Kalitheę. Gdzieś po lewej stronie musi stać nasz dawny hotel Lomenitz, w którym mieszkaliśmy osiem lat temu. Nawigacja usiłuje „zepchnąć” nas na centralną drogę szybkiego ruchu nr 95, prowadzącą z Rodos prosto do Lindos, ale my uparcie trzymamy się wybrzeża. Na południowym przedmieściu zatrzymujemy się koło głównego cmentarza rodyjskiego, w jego najstarszej części. Są tam mogiły jeszcze z czasów przedrzymskich i bizantyjskich. Najstarsze groby to po prostu piwniczki, wykute w miękkiej skale. Późniejsze – to rzymskie sarkofagi, przypominające wielkie wanny, podobne do tych, jakie widzieliśmy w prowansalskim Arles. Jest też interesująca płaskorzeźba – trochę uszkodzona – przedstawiająca mężczyznę, jadącego na osiołku…
Na południe rozciąga się teren krajobrazowego parku Rodini, urządzonego w czasach rzymskich wokół kilku źródeł, dostarczających ongi miastu wody pitnej. Zbudowano tu parę nimfajonów, hodowano pinie, cyprysy, różnokolorowe oleandry i hiacynty. Tutaj także znajdują się grobowce zmarłych na Rodos patrycjuszy rzymskich, do dziś podobno żyją tu w stanie dzikim kozy i daniele, stanowiące od wieków symbol wyspy Rodos.
Mijamy odchodzącą w lewo drogę do rzymskich term Kalithei i
dojeżdżamy do sporej (ponad 2500 mieszkańców) wioski
Koskinou (Koskinou),
rozciągającej się po prawej stronie drogi. W centrum
znajduje się tradycyjnie zabudowana (białe ściany domów, niebieskie futryny,
kolorowe drewniane bramy prowadzące na wewnętrzne podwórka…) stara część
miejscowości, otoczona nowobogackimi rezydencjami współczesnych bogaczy z Rodos.
Miejscowość powstała w V w. p.n.e., założona głównie przez przybyszy z Lidii na
hellenistycznym wybrzeżu Azji Mniejszej, choć znaleziska archeologiczne świadczą
o osadnictwie jeszcze z czasów mykeńskich. W pobliżu miejscowości są ruiny zamku
bizantyjskiego sprzed XII w. Piaszczysta i dobrze utrzymana plaża Reni
usytuowana jest po lewej stronie szosy, jakieś
Dojeżdżamy do wielkiego i wciąż modnego kurortu Faliraki (Φαληράκι). Już z daleka widać, jak bardzo miejscowość rozbudowała się w ostatnich latach – wjeżdżając od północy widzimy przynajmniej kilkanaście nowych hoteli i wielkich pensjonatów. W osi drogi (ulica Kalithea) pokazuje się spory „diabelski młyn”, wreszcie dojeżdżamy do centrum, gdzie usytuowany jest wielki Aquapark, z wielkim zapleczem rozrywkowym – podobno największy w Europie.
Plaża, mało widoczna z drogi (między ulicą Kalithea a morzem znajduje się długi pas luksusowych hoteli) ciągnie się przez pięć kilometrów. Nie jest specjalnie szeroka, ale w większości pokrywa ją drobny, złoty piasek (są odcinki z dość drobnym żwirem). Cześć plaży to zamknięte obszary, dostępne tylko dla gości położonych obok hoteli. 12 plaż opatrzonych jest Niebieską Flagą, a jedna – Paralia Mandomata – przeznaczona jest dla naturystów. Miejscowość – będąca formalnie częścią aglomeracji Kalithea – swoją karierę zaczęła pod koniec XX w. Dziś jest jednym z najmodniejszych kurortów Europy, przyciągającym dwie, pozornie przeciwstawnie zorientowane grupy turystów: rodziny z małymi dziećmi i żądną dyskotekowych i klubowych rozrywek młodzież. Goście, spragnieni spokojnego wypoczynku i zainteresowani zwiedzaniem zabytków omijają Faliraki szerokim łukiem.
E Aquapark w Faliraki
My też. Niebawem za Parkiem Wodnym nasza droga skręca w prawo, doprowadzając do skrzyżowania z główną szosą nr 95. Kierujemy się w lewo, na południe i na skraju Faliraki mijamy ładny kościół św. Nektariosa, zbudowany zaledwie przed kilkunastoma laty w stylu neobizantyjskim. Na dziedzińcu przed świątynią przyciągają uwagę ładne chochlaki – kolorowe lub czarnobiałe mozaiki, ułożone z drobnych otoczaków, wyrzuconych przeważnie przez morze. We wnętrzu (można zwiedzać codziennie z wyjątkiem okresu sjesty 14.00-17.00 i czasu niedzielnego nabożeństwa 7.00-10.00) bardzo kolorowe i wyraziste ikony oraz ozdobny ikonostas. Sam patron świątyni to prawosławny zakonnik z przełomu XIX i XX w., kapłan, potem arcybiskup, działający w Konstantynopolu, Atenach, Kairze i Eginie – wyspie koło Peloponezu. Słynął z głębokiej wiedzy teologicznej, umiejętności czynienia cudów i jasnowidzenia.
Jedziemy dalej na południe i przejeżdżając skrajem miejscowości Afandu i Kolimpia kierujemy się do Tsampiki (Τσαμπίκα, w transkrypcji także: Tsambika). Klasztor o tej właśnie nazwie (Monh Panagias Tsampikas) widać już z daleka na szczycie wyniosłej, porośniętej lasem góry po lewej stronie drogi. Łatwo przegapić drogowskaz, kierujący w lewo na parking pod klasztorem (Panagia Tsampika). Chcących zwiedzić to pełne uroku miejsce czeka najpierw dość stromy podjazd, potem kilka zakosów ścieżką przez las, wreszcie – pokonanie 350 schodów. Na szczycie jest mały kościółek pochodzący z czasów bizantyjskich, z dość zniszczonym ikonostasem i kopią cudownego obrazu Matki Bożej z Tsampiki. Wnętrze wypełniają także liczne vota i fotografie dzieci, narodzonych dzięki interwencji sił nadprzyrodzonych. Do dziś uważa się, że pielgrzymka do Maryi Tsampickiej to skuteczna metoda leczenia bezpłodności. Do niedawna, by zapewnić sobie boską pomoc, kobiety musiały ostatni odcinek – te 350 schodów – pokonać na kolanach. Dziś podobno wystarczy się pomodlić – i nawet nie koniecznie w górnym klasztorze (obecnie zdaje się zupełnie opuszczonym), tylko w dolnej, położonej przy szosie jego filii.
Samo słowo
Tsambika
wywodzi się podobno od
Tsamba,
co w lokalnym dialekcie rodyjskim ma oznaczać
ogień. Pierwsza z legend, jaką na ten temat słyszałem, opowiada o
mieszkającym u podnóża góry (dawno, dawno
temu…) starszym, bezdzietnym małżeństwie, które przez lata bezskutecznie
starało się konwencjonalnymi metodami o dziecko. Pozostała im jeszcze tylko
modlitwa. I właśnie podczas modlitwy któregoś wieczoru na szczycie wznoszącej
się nad ich wioska góry zobaczyli płonący ogień. Uznali to za odpowiedź od Boga
na ich prośby. Mężczyzna wspiął się na górę i tam przed gorejącym, ale nie
parzącym ogniem (wśród gałęzi cyprysu) złożył przyrzeczenie, że jeśli urodzi mu
się dziecko, ufunduje w tym miejscu klasztor. Oczywiście urodziła mu się córka,
którą na pamiątkę tego wydarzenia nazwał Tsampika, z czasem tak zaczęto nazywać
i wioskę, w której mieszkali, a na szczycie góry powstał klasztor, pomagający
kobietom, pragnącym mieć dzieci.
O ikonie, do której się modlą kobiety, opowiadają
inną legendę. Zaczyna się podobnie – miejscowi pasterze którejś nocy zobaczyli
ogień na szczycie góry. Wspięli się tam i wśród gałęzi cyprysu zobaczyli
oprawioną w srebro ikonę, wokół której
płonęło mnóstwo woskowych świec. Po
jakimś czasie okazało się, że jest to ta sama ikona, która któregoś dnia
zniknęła z jednego z klasztorów aż na Cyprze. Delegacja mnichów z odległej o
Najbardziej literacka i niewątpliwie najpóźniejsza jest trzecia legenda, sytuująca czas akcji w okresie okupacji tureckiej. Żona muzułmańskiego właściciela tutejszego terenu nie mogła zajść w ciążę, ale znając chrześcijańskie zwyczaje ludowej miejscowości – także pielgrzymowała na Tsampikę, modliła się do cudownej ikony, a nawet… zjadła knot świecy, która paliła się przed ołtarzem (niewątpliwy element kultu fallicznego…). Zaszła oczywiście w ciążę, ale jej mąż, podejrzewając, że to on jest bezpłodny, posądził ją o zdradę i uważał, że dziecko nie jest jego. Ale uwierzył w końcu w cud, bo gdy dziecko się urodziło – trzymało w rączce knot od świecy z Tsampiki. Wtedy pasza podarował mnichom z klasztoru cały okoliczny teren w podzięce za dziecko, a może nawet odstąpił od islamu?
Wejście na klasztorną górę warte jest trudu, jakie
przy tej okazji trzeba ponieść. Tajemniczy klasztor, okolony starymi drzewami, i
wokół niezwykłe widoki: w lewo aż poza Afandu, w prawo można wypatrzyć Lindos,
niemal u stóp (ale
Następny drogowskaz w lewo kieruje nas na plażę. Informacje drogowe przy głównych szosach najpierw ukazują się po grecku, a kilkadziesiąt metrów dalej – po angielsku, albo przynajmniej w transkrypcji na alfabet łaciński. W mniejszych miejscowościach, zwłaszcza w interiorze, na taką łaskawość nie ma co liczyć i chcąc nie chcąc trzeba się nauczyć liter greckich. A więc albo napis Tsampika Beach, albo Paralia Tsampika powoduje, że skręcamy w lewo, i koło niewielkiego kościółka przez osadę Tsampika (ok. 100 mieszkańców, w zabudowie przeważają niewielkie wille i pensjonaty, mnóstwo nowych tawern, niektóre zupełnie luksusowe) zjeżdżamy ostro w dół, w stronę morza. Zarośla rzedną, między kępkami wyschniętych zarośli makii pojawiają się nasze znajome kozy (pewno wnuczki naszych znajomych – tamte dawno zostały zjedzone w ciągu tych ośmiu poniedziałków wielkanocnych, co minęły od naszego poprzedniego pobytu), wreszcie zatrzymujemy się w dość iluzorycznym cieniu rzadkich oliwek, rosnących na obrzeżu ogromnego parkingu. Mniej więcej w tym samym miejscu będziemy parkować niemal co dzień.
Pierwsze wrażenie: wszystkiego o wiele więcej. Co kilkadziesiąt metrów tawerny, przebieralnie, prysznice, po drugiej stronie parkingu – wucety, na plaży spory ośrodek sportów wodnych (przedtem była tylko skromna wypożyczalnia rowerów i kajaków). Plażowiczów jeszcze niewielu, ale co kilkanaście sekund przyjeżdża nowy samochód – przeważnie wypożyczone tu na Rodos. Zagospodarowujemy się na leżakach, ja natychmiast anektuję strefę cienia pod parasolem. Jest kilka minut po 9-tej tutejszego czasu (godzina do przodu w stosunku do Polski). Upał leje się z nieba, ale piasek na plaży na razie tylko przyjemnie ciepły. Za godzinę – dwie będzie tak gorący, że przejście kilkunastu metrów do wody będzie przypominać chodzenie po rozżarzonych węglach. Woda jeszcze chłodna – i taka, dla mnie, pozostanie aż do końca pobytu. Ale ani chłód wody, ani staranne skrywanie się pod parasolem nie uchronią mnie od poparzenia skóry i pieczenia w oczach. Jednak stałe mieszkanie na Podhalu nie sprzyja odkładaniu się melaniny i naturalnemu zabezpieczaniu się przed słońcem. Koszulka na plecach, czapka kupiona w zeszłym roku w Camargue (tam było zimno jak na Grenlandii i jeśli ją nosiłem, to tylko żeby unoszone przez wiatr ryby nie wplątywały mi się we włosy) i przesuwanie leżaka w coraz mniejszy cień będą mi towarzyszyć codziennie.
Miła i obdarzona niskim, seksownym głosem panienka kasuje opłatę: za dwa leżaki i jeden parasol – 8 €. Za trzy – i pewno półtora parasola – 12. Chowa pieniądze, odklepuje formułkę Have a nice day i odchodzi, zaznaczając na odręcznie rysowanym planiku, że jesteśmy już skasowani. Plażowicz kwitka nie dostaje – ale nie widzę, żeby ktoś się upominał. Opłaty są kasowane dopiero po 10-tej i chyba do 16-tej. Przedtem i potem można się opalać za darmo. Zeszłym razem często tak robiliśmy – przyjeżdżając na Tsampikę dopiero po turze zwiedzania. Teraz jest odwrotnie i jak dla mnie to gorsza kolejność. Ale moi towarzysze nastawiają się głównie na opalanie – i trzeba powiedzieć, że odnoszą w tej dziedzinie znaczący sukces.
Pierwszy, najbliższy wody rządek leżaków zapełnia się jeszcze przed 10-tą. Tłum
różnojęzyczny, przeważają wyraźnie Rosjanie, sporo Polaków, poza tym Włosi,
Niemcy, Skandynawowie i Anglicy. Prawie nie widać w tym roku na Rodos
Japończyków, Węgrów ani Słowaków. Wszystkie tawerny czynne, hula ośrodek sportów
wodnych, z którego dwie motorówki wywożą w morze chętnych do lotów na
paralotniach (z instruktorem), albo do pływania na tzw. bananach –
nadmuchiwanych pontonach różnych kształtów. Szczególnie głośne zachwycone
wrzaski wywołuje Flying Fish:
„latająca ryba” to gumowa tratwa tak skonstruowana, by przy większej szybkości
motorówki wzlatywała w powietrze na wysokość 2-
Tsampika to najładniejsza plaża Rodos, najbardziej przypominająca to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni nad Bałtykiem – szczególnie w Zatoce Puckiej. Drobny, złocisty piasek, łagodnie opadające dno, także z miękkim piaskiem. I coś, co w ogóle zdarza się na wybrzeżach bardzo rzadko: kryształowo przejrzysta woda. Prawie zawsze obecny wiatr łagodzi upał. Gdy przychodzi meltemi – tutejszy halny, albo raczej mistral, bo wieje od północy – niesie z sobą piasek, którego drobinki wbijają się w ciało jak igły akupunktury. Wtedy jedyną radą jest pływanie krytą żabką… Prawą, południową część zatokowego wybrzeża zajmuje plaża nudystów. W pozostałej części topless stosowany jest bez ograniczeń. Niestety, także bez ograniczeń wiekowych. Trochę mnie śmieszy konstatacja, że cały ten teren jest własnością prawosławnego klasztoru Matki Bożej z Tsampiki. Mnichów nie widać jednakowoż, może są incognito.
Nie wiedzieć kiedy mija pięć godzin, pora się zbierać w kierunku obiadu.
*
Ale najpierw trzeba odsłużyć wspinaczkę. Kierujemy się
niedaleczko na południe, do jednej z większych miejscowości wyspy, o wdzięcznej
nazwie Archangelos (Αρχάγγελος).
Odjechaliśmy
jakieś dwa kilometry od morza, do którego miasto jest najwyraźniej odwrócone
plecami, co może być spowodowane tym, że powstało w XI w., kiedy to piraci
zniszczyli pobliską osadę nadmorską, założoną w czasach hellenistycznych. Ale
osadnictwo na wyżynie Archangelos istniało już w czasach mykeńskich (XVI-XII w.
p.n.e.), kiedy to istniała tu wioska Pontoreia. Zaś w pobliskiej jaskini,
usytuowanej we wnętrzu wzgórza Koumelos mieszkali ludzie od czasów średniego
paleolitu do późnego neolitu.
Zjeżdżamy z szosy w lewo, za drogowskazem,
kierującym nas w stronę średniowiecznego zamku. Michał dokonuje cudów,
przeciskając się toyotką przez uliczki zdawałoby się zaprojektowane do tego,
żeby mijały się w nich dwa przyjaźnie do siebie nastawione osły, co chwila
wydaje się nam, że droga skończy się u miejscowego gazdy na podwórku, ale jakoś
podjeżdżamy szutrówką pod samo wzgórze zamkowe. Dyżurna oliwka daje złudzenie
cienia, wysiadamy.
Wąska ścieżka prowadzi nas między drapiącymi ostami,
które stanowią tu główny składnik makii
– skupiska roślinnego w gorących, odsłoniętych do słońca, ale dość wilgotnych
siedliskach na wzgórzach w rejonie śródziemnomorskim. Nie jestem pewien, ale
powinno się użyć tu określenia garig (garrigue),
bo kłujące chabazie rosną zdaje się na podłożu wapiennym i mało tu karłowatych
drzewek, a więcej krzaczków i ziołorośli. Pięknie pachnie, ale drapie jak
diabli.
Dochodzimy wreszcie pod potężne mury. Zamek,
zbudowany przez joannitów w II połowie XV w. wykorzystuje wcześniejsze
fundamenty twierdzy bizantyjskiej z wieku XII. Siedmiometrowe mury, ozdobione na
zewnątrz herbami wielkich mistrzów zakonu Kawalerów Rodyjskich, mówią o minionej
świetności budowli. We wnętrzu zachował się maleńki kościółek św. Jana – zapewne
pozostałość po dawnej kaplicy zamkowej.
Ze szczytu wzgórza ładnie widać białe domki
Archangelos, przycupnięte wokół dwóch kościołów, poświęconych patronom miasta,
od których bierze ono swoją nazwę: owi archaniołowie to Gabriel (starszy
kościół, z XVI-XVII w., usytuowany na starym mieście w zachodniej części
miasta), noszący przydomek Patitiriotis
– czyli wyciskający oliwę (albo wino, jak chcą niektórzy) oraz Michał, posiadacz
wyższego i młodszego kościoła z I połowy XIX w. Tutaj można się
poczuć jak w
oazie spokoju: turyści zaglądają rzadko, wyłożone
chochlakami podwórko ocienione jest
starymi drzewami, czynny kran pozwala się obmyć w ledwie ciepłej wodzie. Podłoga
we wnętrzu kościoła to także mozaika chochlaków, zaś większość z malowideł poświęconych jest
archaniołowi, nazywanemu tu Taxiarchis Michail.
Z miasta zjeżdżamy serpentynami
Upał gęstnieje, ale klimatyzacja w toyocie radzi sobie z nim znakomicie. Wracamy na północ, ale niedaleko, bo kilka kilometrów od Archangelos skręcamy do klasztoru w Nowej Tsampice. Wygląda jak nówka, ale faktycznie pochodzi z XVI w. i był zawsze ośrodkiem pomocy dla pątników, wybierających się na górę. Po likwidacji klasztoru górnego – przejął jego rolę i teraz tutaj pielgrzymują kobiety leczyć bezpłodność i tutaj pozostawiają wota wdzięczności. Wcześniej w tym miejscu była świątynia Artemidy, a w XII w. p.n.e. istniała tu osada mykeńska. Przed wejściem do klasztoru stoisko ze słoikami miejscowego miodu i klasztornymi nalewkami budzi mizerne zainteresowanie. Wśród zwiedzających – poza naszą trójką – sami Rosjanie, głośno i z przesadną gestykulacją modlący się w cerkwi.
Jedziemy dalej w kierunku miasta Rodos i na skrzyżowaniu w miejscowości Kolimbia
skręcamy w lewo. Drogowskaz prowadzi do Archipoli i – bliżej – do
Siedmiu Źródeł (Epta Piges,
Επτά
Πηγές).
Właściwie nie bardzo wiadomo, dlaczego to miejsce jest tak atrakcyjne, że
przyciąga tak wielu turystów, ledwo mieszczących samochody na dwóch parkingach.
Zacieniona dolinka, wokół niewielkiego strumyka, faktycznie zaopatrzonego w
tabliczki z numerkami, oznaczające podobno źródła nr 1-7. Tyle, że źródła są
bardzo niepozorne, żadne tam wytryski czy nawet wywierzyska, coś się tylko ledwo
sączy spod skały czy między korzeniami drzew. Ogólnie to jakaś ściema, bo
powyżej ostatniego, siódmego źródła strumyk też płynie – ani nie mniejszy, ani
nie większy niż poniżej źródeł... W potoku żyje ponoć rodyjski endemit –
niewielki karpik Gizani, podlegający
ochronie i kompletnie nieatrakcyjny gastronomicznie. Są też małe żółwie i
słodkowodne kraby.
Przy źródłach obowiązkowa tawerna,
ceny ze dwa razy droższe niż w mieście, ale nie siadamy głównie dlatego, że mimo
cienia jest duszno i upalnie. Niezbyt czysta, ale obszerna darmowa toaleta jest
jakąś rekompensatą za trud dojechania w to miejsce. Drogowskaz wskazuje jeszcze
inną atrakcję: poprowadzony pod ziemią prawie 200-metrowy tunel, po którego
wybetonowanym dnie płynie woda. Michał się poświęca, zdejmuje sandały i niosąc
je w rękach znika wbetonowej jaskini. My idziemy kilkadziesiąt
metrów w dół
strumienia, ale poza ładnymi, rozłożystymi drzewami nie ma czego oglądać.
Wracamy, Michał doszedł tunelem prawie na parking, też bez większych sensacji.
Tylko jeden moment, w którym kanał lekko skręca i traci się widok na światło
dzienne, jest nieco ekscytujący, bo kilkanaście metrów trzeba pokonać w zupełnej
ciemności. Żegnają nas kolorowo upierzone kaczki i pojedyncze pawie, ciągnące po
zapylonej trawie brudne ogony.
Zbliża się wieczór, wjazd do Rodos utrudniony przez korki. Jedziemy bulwarem nadmorskim, oglądając z daleka nasz dawny hotel Lomeniz, i znaną nam dobrze pobliską plażę, która wygląda tak samo prymitywnie, jak przed laty. Za to dawna dość wąska droga, prowadząca przez strefę przemysłowo-magazynową zmieniła się w czteropasmową autostradę, którą szybko dojeżdżamy do centrum. Parkujemy koło Prefektury Dodekanezu, maszerujemy do hotelu i po drodze napotykamy jakąś paradę - procesję - wojskowo-kościelną. Towarzyszą jej nieliczne grupki wiernych, gra orkiestra wojskowa, turyści cykają zdjęcia. Czujemy się jak w domu.
Hotel Lomeniz F
Po krótkim odpoczynku wyruszamy na nocne zdjęcia, tradycyjnie, w rejon meczetu Sulejmana Wspaniałego i ulicy Sokratesa, stanowiącej rodyjskie Krupówki. Mimo późnej pory tłok rzeczywiście jak na Krupówkach, wszystkie sklepy otwarte, naganiacze zachęcają – czasem wręcz z egipską natarczywością – do wstąpienia na kolację do jednej z niezliczonych knajpek, wśród turystów istna wieża Babel, choć i tu przeważają Rosjanie. Mało kto coś kupuje – ludzie raczej tylko się przechadzają, sprawdzają ceny i asortyment. Jakoś mi się wszystko wydaje uboższe niż przed laty: nie ma ładnych kubków, ozdobionych mapami wyspy, nie ma koszulek lokalnych – wszystko wyparte przez chińskie badziewie, takie samo na Rodos, jak w Zakopanem czy w Paryżu. Ale tylko tutaj można się zatrzymać na rogu ulicy Sokratesa i Platona, posłuchać nocnych grajków przy ulicy Orfeusza, zamyślić się pod młodziutkim księżycem oświetlającym ulicę Arystotelesa…
Niestety, coraz mniej osób widzi w tym jakąś wartość – bo coraz mniej ludzi kojarzy, kim byli ci faceci. A jeśli nawet się komuś coś kojarzy, to wartość turystyczna takich symboli jest żadna. Ze smutkiem stwierdzam, że ze sklepu z rzeźbami znikła głowa Homera (też ma tu swoją ulicę), przed laty widziana i odrobiona tak szczegółowo, że od razu przypominało się znane powiedzenie: nie wiadomo, czy Homer w ogóle istniał, ale wiadomo, że na pewno był ślepy.
Powoli do domu. Mała biesiada owocowo-winna i lulu. Jutro kolejny upalny dzień.