Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

 

(Odcinek 31)

 

Patrzeliśmy na siebie podejrzliwie, jakby nie wierząc czy my to my i czy któreś z nas za chwilę się w coś nie zamieni. Zrobiło się jakby chłodniej. Włączyłem piecyk gazowy. Buchnęło na pół pokoju, chomik zapiszczał, wyłączyłem piecyk i włączyłem ponownie. Działał dobrze. Agnieszka z mamą wstały od stołu.

- Już pójdziemy. Aniu, jak załatwicie interesy, to może wstąpisz do mnie? Mam jeszcze historię do napisania...

Już niczemu się nie dziwiłem. Nawet temu, że Agnieszka jest z Anią na ty i że mają wieczorem randkę. Przeszliśmy z Anią do komputera, żeby przejrzeć dokumenty, które pani notariusz zostawiła mi na dyskietce. W prawym rogu migała kopertka maila. Aneta pytała, czy może przyjechać, bo musi ze mną porozmawiać. Odpisałem, że za chwilę do niej zadzwonię.

Ania naniosła kilka poprawek, wydrukowaliśmy, podpisałem. Narzuciła na ramiona płaszcz i wybiegła prawie bez pożegnania. Wyglądało, że się spieszy do sąsiadów.

Zadzwoniłem do Anety, było zajęte, najwidoczniej siedziała w Internecie. Spojrzałem na zegarek. Dzieci pewno oglądały dobranockę, więc śmiało zadzwoniłem do Agaty. Bardzo się zdziwiłem, kiedy odebrał jej mąż. Tak bardzo, że zwyczajnie się przedstawiłem i poprosiłem ją do telefonu, zamiast jak zazwyczaj w takiej sytuacji - odłożyć słuchawkę. Przywitał się i poprosił ją bez słowa. Zawsze był nadzwyczaj uprzejmym człowiekiem.

- Słucham cię, kochanie. Czekałam na twój telefon... Jak dobrze, że dzwonisz, mój miły...

- Poczekaj chwileczkę - przeprosiłem ją i poszedłem do kuchni napić się wody. Jeśli jej mąż odebrał telefon, to czemu ona tak do mnie mówi, jakby go nie było?

- Jesteś sama? - spytałem, kiedy już trochę ochłonąłem.

- Tak - odpowiedziała - to znaczy nie. - Jestem z mężem, dzieci siedzą na dole przy telewizorze, no ale ciebie nie ma, więc tak jakbym była sama... Przyjedziesz? A może ja mam do ciebie przyjechać?

- Zadzwonię później, ktoś przyszedł - powiedziałem i odłożyłem słuchawkę. Wyglądało na to, że znów mam halucynacje. Albo u niej coś się dziwnego porobiło. Wykręciłem telefon do Anety, dalej było zajęte, spojrzałem do poczty i na Gadu-Gadu, nie było nic od niej, więc postanowiłem jechać. Miałem przecież swoje punto, użyczone mi przez żonę.

Włączyłem komputerową kamerę internetową w tryb czuwania, kierując ją na klatkę Alicji. Zaprogramowałem tak, żeby co 5 minut aparat robił zdjęcie i zapisywał na twardym dysku, przesyłając je równolegle na wszelki wypadek na serwer tak, żeby nikt nie zniszczył danych na moim komputerze. Chciałem po prostu wiedzieć, czy mój chomik nie jest zwyczajnym alicjołakiem, który przy pełni księżyca zmienia się z rudego gryzonia w rudą dziewczynę. Może to coś w karmie? W końcu, Alicja miała takie ciasteczko z napisem „Zjedz mnie” i butelkę z napisem „Wypij mnie”... No tak, ale ona z tego tylko rosła lub malała, nie zamieniając się w nic. I to było w krainie czarów. To znaczy – nie było tego w ogóle...

Potrząsnąłem głową i przyłożyłem rękę do czoła. Nie wyglądało na to, że mam temperaturę, ale dlaczego obłęd miał się objawiać temperaturą?

Wyszedłem z kuchni i w sieni spotkałem się z pułkownikiem. Nawet się ucieszyłem.

- Nie idzie pan na zebranie? – spytał - Wprawdzie nie wiem czy pana zaprosili, ale pomyślałem, że lepiej będzie, jak pójdziemy razem. Bo co prawda ja wiem, że panu nic nie grozi, ale pan tego nie wie, i mógłby pan być agresywny... A najbardziej w tej sprawie nam potrzeba spokoju i opanowania...

Wyglądało na to, że wie znacznie więcej niż ja. Nie mogłem nie zapytać o wczorajszy wieczór.

- Pan sobie tak spokojnie siedział przy moim komputerze, a te buraki urządzały sobie polowanie na czarownice z Salem! Postanowił pan mnie poświęcić, w imię spokoju i opanowania? Mnie i te wszystkie bogu ducha winne kobiety?

Poklepał mnie po ramieniu, siedliśmy.

- Ale w zasadzie włos panu z głowy nie spadł, co? I nawet siniaków dziś pan nie ma?

Obejrzałem powiązane wczoraj ręce. Rzeczywiście, nie było ani jednego obtarcia.

- Znaczy się - co? Zdawało mi się to wczoraj?

- A, nie, skąd, to było naprawdę. To znaczy naprawdę, ale nie do końca. Zauważył pan, kto pozostał do końca akcji, poza panem i mną?

- Ksiądz, sołtys, dyrektor...

- Oni zostali najdłużej, ale nie do końca. Tego tłumu tak ubywało po trochu, a na koniec, jak talerz odleciał, wszyscy poszli. Został tylko pan, ja i te kobiety, związane z panem. W zasadzie to nawet już rozwiązane.

Zastanowiłem się. Był tam jeszcze ktoś, w zasadzie dłużej niż ja...

- Majewski! Jeszcze był Majewski.

Pułkownik pokiwał głową.

- No właśnie, on do tego wszystkiego nie pasuje. Bo cała reszta to po prostu były fantomy. Takie kopie ruchome. Prawdziwe, ale nietrwałe. Dlatego się tak zachowywali, że ta maszyna, ten spodek niby, buduje jakby nowe osobowości, według ukrytych pragnień ludzi. Oni wszyscy albo panu zazdrościli, albo chcieli zemścić się na tych kobietach, że ładniejsze, zgrabniejsze, z większym powodzeniem... Młodych kobiet pan nie widział z pochodniami?

- No, nie... - przyznałem. Wyglądało mi to wszystko zbyt literacko, trochę z Lema, trochę Millera, trochę z Updike’a... - A co mieli do tego talibowie i Fabisiak? Ten mi niczego nie zazdrościł, bo mnie raz w życiu widział, a i to pod biurkiem...

- Niech pan się nie gniewa, ale to nie jest akcja, zorganizowana dla pana, pan nie jest centrum sprawy. Pewne mocarstwo, no – kraj zaawansowany technologicznie wybrał sobie tę okolicę Polski na eksperymenty. Więcej nie mogę powiedzieć, ale niech pan wierzy – pracujemy nad tym i w pełni kontrolujemy sytuację. Jeszcze do końca nie rozumiemy tego pod względem technicznym, ale nasz resortowy psycholog już rozgryzł pewne aspekty sprawy... Akurat tutaj emocje się zgromadziły wokół pana i pan to odczuł, ale tak w ogóle to chodzi o - jak by to ująć - materializacje uczuć. Ktoś kogoś skrycie nienawidzi, boi się to okazać, no i powstaje kopia, która okazuje to wyraźnie i niczego się nie boi. Ktoś pana kocha, nie umie czy nie może tego okazać - wysyła do pana swój wizerunek, który to panu mówi. I nie patrzy na okoliczności, na zahamowania, przyzwoitość czy przezorność. Ktoś kto chciałby ukraść – musi pilnować prawa. Ktoś kto chciałby podpalać – gasi... Ktoś kto chciałby kochać – musi udawać obojętność... Więc kopia kocha za niego...

- A Fabisiak - on przecież nie kochał nikogo poza sobą...

- No to nie stworzyli drugiego Fabisiaka, tylko inną projekcję jego marzeń.

- Tę sałatę?

To sporo tłumaczyło. W co mógł się zamienić taki burak? Wszyscy wiedzieli, że zależało mu tylko na forsie... Jedno tylko było nie wytłumaczalne - Alicja. Nikt mi nie powie, że to mój chomik sobie wymarzył dziewczynę, która kiedyś mnie kochała i dlatego się u mnie pojawiła. Powiedziałem to. Pułkownik się roześmiał:

- Poza wypadkami tak jakby nadprzyrodzonymi, które zresztą są całkiem materialne i zwyczajne, tylko oparte na tak nowoczesnej technice, że jej jeszcze dobrze nie znamy, toczy się normalne życie. Pani Alicja po prostu przyjechała mikrobusem i weszła normalnymi drzwiami w czasie chwilowej amnezji powypadkowej. Odblokowały się jakieś pokłady wspomnień i po prostu przyjechała. A potem odjechała i już... A chomik? Przypadkowa zbieżność imion... Idziemy?

Podziękowałem. Udział w zebraniu w takiej sytuacji uważałem za zbędny. Miałem ochotę na szarlotkę. I nie chciałem już dyskutować z wszystkowiedzącym pułkownikiem. Który nie wiedział, albo udawał, że nie wie tego, iż wychodząc wczoraj na urodziny Agnieszki zamknąłem drzwi domu starannie na patentowy klucz. I dwie kłódki, założone na okratowanie. A Alicja była w środku.

Jak się okazało, Aneta miała źle odłożoną słuchawkę. Czekała na mój telefon i denerwowała się, tym bardziej, że w domu pokazał się Fabisiak. Nie chciał jednak nocować na jej poddaszu - zabrał rzeczy i odjechał sprowadzoną z miasta taksówką. Teściowa oddała jej klucz i powiedziała, że w tej sytuacji nie zamierza jej już kontrolować. Było cicho, przyjemnie i ciepło. Na bezchmurnym niebie świeciły gwiazdy. Nad jeziorami unosiły się latające talerze, wyposażone w maszynki do spełniania marzeń. Zamówiłem sobie jedną. Działała doskonale przez całą noc. Rano okazało się, że mam przebitą przednią oponę. Komuś także zadziałała maszynka do spełniania życzeń. Aneta pomogła mi zmienić koło i razem pojechaliśmy do miasta.

*

U notariusza był tłok i musieliśmy czekać na korytarzu. Rozmowa się nie kleiła, bo żona i córka wykorzystywały ten czas, żeby się kłócić. W domu zawsze były zajęte, a poza tym zawsze można było zwalić na mnie. Teraz trafiła się dobra okazja, zresztą z nudów człowiek wymyśli choć co. Po kilku minutach przysłuchiwania się nie zdołałem uchwycić istoty sporu i nie wiedziałem, komu przyznać rację, której i tak nikt by nie uznał, zresztą nie mogłem ze zrozumiałych względów zajęć stanowiska, więc otworzyłem gazetę. Na stronach lokalnych nasz ksiądz Jan, podpisujący się literkami „Ś.J.” streszczał w kilku zdaniach aktualną sytuację we wsi. Naturalnie, ani słowa nie było tam o akcji inkwizycyjnej, jednak z notatki przebijał niepokój - coraz więcej niezrozumiałych wypadków wymagało, zdaniem korespondenta, podjęcia radykalnych kroków w celu wyjaśnienia sytuacji.

- Zbliża się Wielkanoc - pisał Ś. Jan - przy całkowitej bezczynności lewicowego rządu w małej, zapomnianej przez ludzi, ale na pewno nie przez Boga wiosce wśród jezior dzieją się niesłychane i niezrozumiałe rzeczy. Sześć ukazujących się po sobie kolejno kręgów zbożowych nie zostało dotąd prze nikogo przekonywująco wyjaśnionych. Mówi się tylko o powiązaniach całej sprawy z interesami jednego z największych polskich biznesmenów, z kapitałem zagranicznym, reprezentowanym przez sąsiednie byłe mocarstwo, z szajką międzynarodowego terroryzmu. Coraz głośniej wspomina się o możliwości kontaktów z obcą cywilizacją. W naszym umęczonym kraju przydałby się na prowincji kontakt z jakąkolwiek cywilizacją... Sześć kręgów na polu jednego z gospodarzy w ciągu pół roku to może niewiele, ale straty moralne są większe niż materialne, za każdym razem coraz większe. Wszyscy z niepokojem oczekują co się stanie, gdy pokaże się siódmy krąg. Czy i tym razem władze będą udawać, że nic się nie stało?

Hałas dochodzący zza ściany, z gabinetu notariusza, oderwał mnie od lektury. Nie rozróżniałem słów, ale najpierw podniesionym tonem mówił jakiś mężczyzna, potem usłyszałem miły w brzmieniu głos kobiecy, jakby mitygujący rozmówcę. Potem krzyk mężczyzny, kilka uderzeń i zapadła cisza.

Ponieważ moja żona i moja córka spojrzały na mnie, choć siedziałem obok i tym razem nie można było niczego na mnie zwalić, poczułem się zobowiązany do wyjaśnienia sprawy. Otworzyłem drzwi do sekretariatu i zobaczyłem, jak elegancka pani notariusz wywleka ze swego gabinetu ciało mężczyzny i układa go starannie pod ścianą, tak żeby nie przeszkadzał wchodzącym klientom. Zobaczyła mnie, uśmiechnęła się i powiedziała:

- Przepraszam, że musieli państwo czekać, podpisywanie poprzedniej umowy nieco się przedłużyło... - odwróciła się do sekretarki, bez wrażenia obserwującej sytuację - Pani Magdo, proszę zadzwonić po pogotowie. A państwa zapraszam. Napijemy się kawy, prawda?

Weszliśmy i moja córka, z właściwą dzisiejszej młodzieży bezceremonialnością, zapytała co się stało. Pani notariusz poprawiła krawat w groszki i z lekceważeniem machnęła ręką:

- Niezrównoważony klient... usiłował mnie napaść, bo odmówiłam zatwierdzenia jakiegoś dokumentu, ewidentnie fałszywego, jakaś tam umowa o sprzedaż gruntu. Jak pokazałam mu błędy w druku i kształcie pieczęci - jakby diabeł w niego wstąpił. No, ale nie wiedział, z kim ma do czynienia. Rzadko, ale czasami moje hobby mi się przydaje... Ostatnio w ogóle ludzie głupieją...

Sekretarka wniosła cztery filiżanki kawy i zapomniała cukru. Za drugim razem wniosła cukier i poszła po łyżeczki. Za trzecim razem powiedziała, że nieprzytomny klient zniknął i czy w związku z tym należy odwołać pogotowie. Nie dało się odwołać, bo właśnie przyjechało. Pani notariusz poradziła, żeby pogotowie wypiło kawę i zaczekało, bo nie wiadomo, czy nie trzeba będzie udzielać pomocy następnym klientom. To mówiąc spojrzała na mnie, ale uznałem, że to był dowcip.

Córka podpisała umowę kupna firmy i zapytała, czy teraz może ją sprzedać, bo potrzebuje pieniędzy. Roześmieliśmy się, ale ona złożyła dokument we czworo i schowała do torebki. W myśl planu mieliśmy teraz podpisać akt darowizny przedsiębiorstwa dla mnie i - dla formalności - nominację mojej żony na dyrektora. Tak wymyśliłem, żeby nie osłabiać w nikim ducha. Będąc właścicielem, nie musiałem być przecież dyrektorem.

Tyle, że nie byłem właścicielem. Właścicielem aktualnie była moja córka, która stała w drzwiach, poprawiała makijaż i patrzyła na nas z miną wyzwolonej sufrażystki, która została ministrem spraw wewnętrznych. Pomyślałem, że teraz dopiero da nam popalić. Z miny żony wywnioskowałem, że w postępowaniu córki dopatruje się wyników stosowanego przeze mnie liberalnego systemu wychowawczego. Nie wiedzieliśmy co robić. Na szczęście byliśmy w rękach fachowca. Pani notariusz wstała. Odnosiłem wrażenie, że za chwilę zrobi użytek ze swoich instruktorskich umiejętności i znalazłem się w rozterce - w końcu chodziło o moją córkę. Z drugiej strony jednak chodziło o moją firmę. Myliłem się.

 

Następny odcinek