Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 26)

 

Tumult się zrobił okropny. Okazało się, że w ciągu ostatnich miesięcy na moją wieś spadły same nieszczęścia. Krowy dają mleko zbyt tłuste, więc trzeba do niego dolewać więcej wody, a za wodę się płaci. W kościele na ścianach zrobił się grzyb, ksiądz zrobił remont, na który wszyscy się składali, z wyjątkiem mnie oczywiście, po remoncie grzyb jest jeszcze większy, bo robotnicy nie zdobili wentylacji. Maliniakowi kanalizację wybiło i od pół roku spływa wszystko do rzeki, a naprawić nie ma jak, bo Maliniak powiedział, że w tych smrodach się nie będzie grzebał i wyjechał do Niemiec, zostawiając żonę z dwojgiem dzieci i z ojcem tych dzieci. W sklepie zalęgły się myszy i nie da się ich wytruć, Tereska kiedyś natomiast sprzedała Walusiowi zatrutą kiełbasę i nawet jego nie ruszyło, więc myszy czują się jeszcze lepiej niż przed truciem. W dodatku te kręgi zbożowe u Fabisiaka, co to je podobno te ruskie Araby robią mogą się przenieść na sąsiednie pola i wtedy głód zajrzy wszystkim mieszkańcom w oczy. I żeby kobiety prowadziły samochód, wieczorem same jeździły po wsi i do domu samotnego żonatego mężczyzny przychodziły...

- I mysz ma taką zaczarowaną, do której mówi i którą potem całuje, i ona w dziewczynę się zamienia, gotuje mu no i to, wiecie... I wszystko to się porobiło od tego UFA - dorzuciła kierowniczka wiejskiej biblioteki.

Nie czułem się winny, a w dodatku mogłem dorzucić jeszcze kilka nieszczęść, które na mnie samego spadły w ciągu ostatnich miesięcy i winnego też można by było poszukać gdzieś indziej... Niestety, widziałem, że żadne ufoludki i żadni czarownicy ani mi nie zaszkodzili ani mi ni pomogą. Zaszkodziłem sobie sam i sam mogę sobie pomóc.

Tyle, że jakoś nie wiedziałem jak.

Biesiadnicy przerzucali się oskarżeniami, jakoś nie umiałem wczuć się w miłą i serdeczną atmosferę przyjęcia urodzinowego. W gruncie rzeczy im gorąco współczułem, sam podpowiedziałem dwie czy trzy sprawy, które były nie do wytłumaczenia na chłopski, a nawet na babski rozum. Dyskusja stawała się coraz gorętsza, ale wódki w butelkach prawie nie ubywało, jakby ograniczali się, bo mieli jeszcze gdzieś jechać. Dyskutowano niby o mnie i moim fatalnym wpływie na sprawy wsi, ale beze mnie, jakby mnie tam nie było. Patrzyli przeze mnie, jakbym był powietrzem, nie było to miłe, ale wolałem już to, jak formułowane wprost zarzuty. Nigdy nie umiałem specjalnie dogadać się na wsi, odkąd zaprzyjaźniony stolarz zrobił mi przy półki po 50 złotych za które zapłaciłem złotych 400. Tłumaczył mi potem, ze nie zrozumiałem miejscowej gwary. Tak więc dyskutowali niejako ponad moja głową, ale naprawdę nieprzyjemnie zrobiło się wtedy, kiedy sąsiad z mojej lewej - którzy w rzeczywistości był sąsiadem z domu z prawej - poprosił sąsiada z mojej prawej - który w rzeczywistości był sąsiadem z domu naprzeciwko - o szklankę do piwa. I sąsiad z mojej prawej podał mu ją wprost. Przeze mnie. Jakby mnie tam nie było. Jakbym nie istniał. Widziałem, jak ręka sąsiada, trzymająca szklankę przenika przez moją klatkę piersiową i wychodzi z drugiej strony. Miał brudne paznokcie i bałem się, że mnie zainfekuje. Słyszałem, oczywiście o filipińskich operacjach, dokonywanych bez użycia narzędzi chirurgicznych i bez krwi, ale akurat od Filipin byliśmy dość kawałek, a ja zresztą nie czułem się specjalnie chory. Te jakieś dolegliwości kręgosłupowe można było w sumie opuścić... W każdym razie poczułem się totalnie zlekceważony - podawać szklankę z pominięciem mojego ciała? Na szczęście otwarły się drzwi i weszła jubilatka.

Jak na 20 lat, wyglądała dosyć młodo. Jak na moje możliwości, wyglądała zdecydowanie za młodo. Jak na mój gust, powinna była trochę bardziej się ubrać, zwłaszcza wobec tematu rozmowy. Miała proste, czarne włosy, przewiązane czerwoną przepaską, czarny T-shirt i obcisłe spodnie. T-shirt kończył się daleko przed miejscem, gdzie się zaczynały spodnie.

- Może mi pan pomóc? - spytała. Wstałem i wyszedłem za nią. Z nikim się specjalnie nie żegnałem. Nikt też z tego powodu nie rozpaczał. Nikt też nie powiedział ani słowa, choć cisza w rozmowie zapadła znacząca. “Jednak coś dla nich znaczę” - ucieszyłem się nierozsądnie. Ale człowiek jest próżny i nie lubi jak go nie zauważają.

Wyjechałem z garażu kilkuletnią tigrą o mało nie rozwalając całego domu, bo nie pamiętałem, że tam biegi są odwrotnie. Pojechaliśmy na koniec wsi, gdzie był plac manewrowy straży pożarnej. Cała straż była albo na urodzinach Agnieszki, albo przy polu Fabisiaka. Agnieszka powiedziała, że dziś wszyscy się spodziewają wizyty. Że może coś przyleci. I jak to złapią i dadzą temu wycisk, to wszystko się odmieni na lepsze.

- A ja to bym chciała, żeby mnie zabrali... - rozmarzyła się - żebym nie musiała już tu przyjeżdżać i odjeżdżać, żeby nie trzeba było się ubierać i rozbierać... I żeby pieniądze były niepotrzebne.

Zatrzymałem samochód. Spojrzała pytająco na mnie, potem uśmiechnęła się. Było pusto i ciemno, choć oko wykol.

- Chcesz tutaj? Nikt nas nie zobaczy?

- Nikt nas nie zobaczy - powiedziałem - możesz się kompromitować. Przesiadaj się, będziemy się uczyć.

Zaliczyliśmy kilkanaście “żabek”, zanim Agnieszka opanowała sztukę ruszania, ale kiedy już się nauczyła, od razu zaczęła jeździć dość pewnie. Przyspieszała i hamowała, na etapie pierwszych dwóch biegów szło jej całkiem nieźle, potem nagle podjechała do budynku remizy, wyłączyła silnik i powiedziała, że jest zmęczona.

- Wracamy? - spytałem.

- Może nie od razu - powiedziała powoli i już wiedziałem, że w tej sprawie zaangażowane są jakieś siły nieczyste. Nad figurką świętego Floriana księżyc świecił zza chmur, słychać było szum wiatru i daleki odgłos fal, rozbijających się o brzeg jeziora. Moje zdolności wychowawcze były zdecydowanie mniejsze niż umiejętności pedagogiczne w dziedzinie motoryzacji. Zresztą, ta godzina wychowawcza minęła zdecydowanie za szybko.

Kazałem jej wycofać i jechać w stronę domu. Zapaliła silnik, pomogłem jej włączyć wsteczny, spojrzała w lusterko i wyłączyła silnik. Nie odrywając wzroku od lusterka zaczęła powolutku przysuwać się do mnie, jednocześnie zsuwając się z fotela. Skuliła się i schowała pod siedzeniem. Ledwo usłyszałem:

- Boję się...

Spojrzałem w lusterko, ale z pozycji pasażera nic nie było widać. Otworzyłem drzwi i wysiadłem.

Na środku podwórka stał słupka kot wielkości cielaka i z krowimi tylnymi nogami. Nie widział mnie - był tyłem, a dziesięć metrów przed nim stał leśniczy Majewski z wymierzoną w stwora dubeltówką. Też mnie nie widział, byłem o tym przekonany. Niestety, jeśli by chybił musiał trafić akurat we mnie. Ewentualnie w samochód, w którym została Agnieszka, którą zdecydowanie coraz więcej lubiłem, a poza tym najwyraźniej miałem się nią zajmować z upoważnienia jej matki, która było miłą i sympatyczną kobietą, więc byłoby mi obydwu szkoda.

Kot nie miał uszu, więc ta okrągła głowa na tle jasno świecącego księżyca wydała się niesamowita. Wydawało mi się, że skoro coś nie ma uszu, to i ze słuchem może mieć kłopotu, więc półgłosem powiedziałem:

- Panie Majewski, niech pan nie strzela! Ja tu jestem!

Majewski nie usłyszał. Stał jak posąg Nemroda, zielono połyskując w świetle księżyca z dubeltówką w skamieniałej ręce, wpatrzony w zjawisko, które śledził od paru miesięcy, a które teraz stało dziesięć metrów przed nim.

Niestety, stało też pięć metrów przede mną. W przeciwieństwie do leśniczego, kot usłyszał. Odwrócił bezuchą głowę i spojrzał na mnie. Z przodu wcale nie przypominał kota. Otworzył oczy i zrozumiałem, że to już długo tak nie potrwa - musiałem się na coś zdecydować, bo moje życie, kolebiące się teraz między pracą, utraconym domem i rozmaitymi znajomościami, z których każda z osobna mogłaby stać się to najważniejszą i tą oczekiwaną, od lat poszukiwaną, ale wszystkie razem z pewnością nie dorastały do pięt domowej zwyczajności - nie było wiele warte i byle nowa sprawa mogła je przewrócić, więc teraz po prostu teraz trzeba się spakować i pojechać do miasta, posprzątać po tym wszystkim i zacząć wszystko to samo co było dotąd jeszcze raz od początku, z nadzieją, że to się jeszcze raz uda, i że moja żona też będzie tego chciała, po tym wszystkim czego ode mnie doznała, ale nie miałem jak pojechać, bo nie bardzo mi wypadało tam jechać samochodem Agnieszki, zresztą wszystko wskazywało na to, że powinienem serio zdecydować się na tę dziewczynę - w końcu, była już dorosła, jak jej mama powiedziała - robotna i bardzo do mnie przywiązana, a poza tym bardzo ładna, jak polny kwiat, który pojawił się w jesieni mojego życia, taka poetycka panna, bardzo mi czegoś takiego brakowało - no i zastanawiałem się nieraz, czego mi w zasadzie do szczęścia było potrzeba właśnie teraz, po tych wszystkich przejściach - tylko tego, żebym mógł czuć czyjeś przywiązanie, ciepło i uznanie, nieważne ile mógłbym jej oferować wspólnych lat, ważne, żeby te lata były szczęśliwe, zresztą sprawy układały się tak, że pieniędzy by nam starczyło, nosiła tak krótkie sukienki, że nie mogły dużo kosztować, i była tak szczupła, że na pewno dużo nie jadła, a że jej ojciec zniknął, więc mogłem przy okazji zastąpić jej tatę, a jej mamie męża, no przecież była jeszcze całkiem młodą kobietą, o widocznej, choć już nieco zaawansowanej urodzie, która mając cały dom na głowie z pewnością organizacyjnie potrafiłaby mnie włączyć swoje życie tak, że miałbym świetne warunki, a że żywiła ogromny szacunek do mojej pracy i wykształcenia, więc z pewnością byłaby to sytuacja, o jakich można by tylko pomarzyć, wiążąca się także z wdzięcznością samotnej kobiety, która przecież potrzebuje mężczyzny i zwykłego docenienia jej serdeczności, no a dla mnie też było czymś niezwykle istotnym posiadanie wygodnego domu i uczucia dorosłej kobiety, doświadczonej przez życie, opuszczonej przez męża i przez to jeszcze bardziej potrzebującej ciepła i męskiej opieki, no a teraz, kiedy policja zaopiekowała się Fabisiakiem i jego podejrzanymi wspólnikami, a nie wiadomo czy teść też w tym nie maczał palców, w każdym razie z całą pewnością kontrola nad Anetą już nie będzie taka szczelna, poza tym, skoro Wojtek siedzi w Stanach i ma tam kogoś nowego, to przecież Aneta nie musi zachowywać się wobec niego tak lojalnie jak dotąd, a ja miałem niewzruszoną pewność, że tak eleganckiej i kulturalnej kobiety nie spotkałem już dawno, może nigdy, a że przy tym było nam z sobą wspaniale, pod każdym względem, w dodatku mieliśmy ledwie przedsmak tego, czym mogłoby być nasze wspólne życie, ale już teraz wzajemnie szanowaliśmy swoją niezależność, była co prawda rolniczką, ale i w pewien sposób artystką, rolniczką-artystyką można powiedzieć, więc z pewnością umiałaby docenić moją działalność, historyk sztuki we mnie, przytłumiony co prawda przez informatyka, cieszył się kontaktem z żywym - i jak jeszcze! – dziełem sztuki, jakim z pewnością była, a że w dodatku Aneta była bardzo zainteresowana sprawami komputerowymi, więc chętnie pomogłaby mi w mojej pracy, nie mając pretensji o siedzenie przed ekranem, no i te wspaniałe szarlotki, których smaku nie zapomniałem do dziś, i uśmiech, jakiego nie miał nikt, no - może prawie nikt z moich znajomych, a jeszcze kiedy włosy opadały jej na oczy, umiała tak jakoś skłonić głowę, że jej się to samo robiło, i znów się uśmiechała, ale jakoś tak na poważnie, i wiedziałem, że za chwilę odłoży złote okulary na półkę, obok moich, zrzuci na podłogę samochodu buty i podkurczając nogi na siedzenie wsunie wąskie stopy pod moja kurtkę, lubiła ją od czasu kiedy w przerwie spaceru ubrała ja na gołe ciało i powiedziała - nigdy nie wiedziałem, kiedy Agata żartuje, a kiedy mówi poważnie - że mi jej już nie odda, no chyba że razem z zawartością i zastanowiłem się wtedy przez moment, a takich momentów w czasie naszej znajomości było miliony, że jestem szczęśliwcem, który mając Agatę ma wszystko, czego można w życiu chcieć, że wygrałem na najważniejszej loterii świata i w dodatku całkiem niezasłużenie i obawiałem się tylko tego, że któregoś dnia zapuka do mojego - może już wtedy naszego - domu ten facet z kolektury i powie zaszła pomyłka, proszę zwrócić wygraną, sprawdziliśmy i okazało się, że pan wcale nie wykupił losu, jednak gdy Agata, zadyszana, jakoś tak nerwowo dzwoniła do drzwi, żeby potem długo i z namysłem patrzeć w moje oczy, a ja widziałem jak w niej ginie i zatapia się cały świat i jak w jej cieple topnieje wszystko zło świata, jakie kiedykolwiek może być we mnie i wokół nas i z tym przeświadczeniem byłem absolutnie pewien, że nic złego nigdy nie może się nam razem się wydarzyć, ona uśmiechała się tak powoli, jakby budziła się z długiej nocy i wtedy nie umiałem się powstrzymać od uruchamiania wyobraźni, jednocześnie byłem ciekaw, czy ona zdawała sobie sprawę, że na tej sali rozpraw zupełnie nie umiałem się skupić i patrząc na nią w ogóle jakoś nie widziałem tej togi i wszystkich atrybutów powagi sądu reprezentowanego przez Anię, zresztą nie to, żebym widział ją całkiem bez togi, nawet kiedyś powiedziałem, żeby na spotkanie ze mną przyjechała ubrana wyłącznie w togę, ale mogła nawet być w kufajce, i tak była fantastyczną kobietą, kimś, kogo mi ogromnie brakowało - kompetentną, fachową, a przy tym opiekuńczą i zarazem zdecydowaną, przy której można było się zwolnić z ciągłego kontrolowania sytuacji i czuwania, czy wszystkie domowe i zawodowe sprawy zostały zapamiętane i wykonane jak trzeba, Ania była uosobieniem rzetelności, a przy tym bez żadnych zakompleksionych władczych negatywów, z drugiej strony jednak nie umiałem sobie wyobrazić siebie w charakterze niańki do jej dzieci, całkiem przecież jeszcze małych, niewiele większych i niewiele bardziej samodzielnych od mojej Alicji, która była teraz najbliższą mi istotą, o której musiałem pamiętać i którą musiałem się opiekować, w pełni świadomy, że w zasadzie to byłoby najlepiej, gdyby można było wybrać taką opcję, w której jak w bajce po pocałowaniu w rudy pyszczek zmieniłaby się w dziewczynę, może od razu lepiej kobietę, związaną ze mną nie z powodu jakiejkolwiek klatki, tylko z jej wolnego wyboru, z chęci bycia ze mną i wiary w to, że to właśnie ja mogę być dla niej kimś najlepszym, najpotrzebniejszym i w zasadzie wystarczyło tylko wyrazić takie życzenie, a może nawet tylko intencję, i już przypomniałem sobie, że czeka na mnie teraz w domu, wysoka, szczupła, z burzą rudych włosów na głowie, z zielonymi oczyma i tą charakterystyczną dla rudzielców jasną cerą Ani Shirley, wrażliwą na słońce, od którego robią się piegi, w zielonej spódniczce Alicja wyglądała młodziej niż w rzeczywistości, może sprawiały to białe rajstopy, okrywające bynajmniej nie dziecięce kształty, zresztą ta spódniczka zawsze najlepiej się prezentowała gdy leżała na wiśniowym oparciu fotela, z którego w takich momentach wstawała jak zahipnotyzowana, by nie mówiąc ani słowa podejść do mnie na odległość wyciągniętych rzęs i by dopiero wtedy, kiedy już i ta odległość wydawała się zbyt wielka, zamknąć wielkie, zielone oczy, opaść na cztery łapy i dopiero w ostatniej chwili umknąć przed czarnym cielskiem opla-tigry, uruchomionego i odpalonego na wstecznym przez Agnieszkę. Kot w kilku susach umknął w głąb podwórka, odbił się tylnimi łapami, wskoczył na dach remizy i tyleśmy go widzieli.

Nie wiem, co nam groziło ze strony tajemniczego przybysza, ale Agnieszka mogłaby mieć na sumieniu mnie i Majewskiego, gdybyśmy się w ostatniej chwili nie wykazali refleksem. Odskoczyliśmy jednak w ostatniej chwili, tigra stanęła tuż przy płocie, Agnieszka wyskoczyła i przytuliła się do mnie z płaczem.

- Co to było? Powiedz, czy to był diabeł? Czy to przez nas? Czy ty go też widziałeś? Czy to ja zwariowałam?

Następny odcinek