Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 2)

 

Kiedy wbiegliśmy, rączka w rączkę, do gmachu sądu, ja z zadyszką i kroplami potu na czole, żona utykając i z przekrzywionym kapeluszem, najpierw okazało się, że numer sali, w której miała się odbyć nasza rozprawa, nie egzystuje. Nie przejąłem się zbytnio, bo to nie ja się chciałem rozwodzić, choć mam przez ojca wpojone poczucie obowiązku i jak już mnie wzywają to idę. Rodzice nie mieli co prawda problemów rozwodowych, bo pobrali się kiedy już prawie kończyłem szkołę podstawową. Małżeństwo było udane, po paru latach mama została wdową i dopiero wtedy zaczęła narzekać na męża. Ale poczucie obowiązku zawdzięczam ojcu. Za każdym razem, kiedy się żenił, robił to z obowiązku.

Rozglądając się niespiesznie po zatłoczonym korytarzu, na którym obok siebie egzystowały numery: 207, 211, 212, 237, 209 i 228, zastanawiałem się, czemu ktoś po prostu nie uszeregował pomieszczeń po kolei. Ale zastanawianie się nad logiką w pałacu sprawiedliwości nie miało większego sensu, zresztą wszyscy z obłędem w oczach biegali z wezwaniami w rękach szukając swoich sal, których nie było. Prawdopodobnie był to jakiś element represji wobec osób które wchodząc w stosunek z wymiarem sprawiedliwości już z natury rzeczy były zamieszane w przestępczość, więc należało się im.

My mieliśmy się stawić w sali 208. Takiej sali nie było na tym piętrze. Na wszelki wypadek sprawdziłem wokandę na drzwiach z numerem 209. Były tam wymienione tylko rozprawy przeniesione z sali 237. Poszedłem do sali 237. Był tam napis: Posiedzenie komisji przeniesione do sali 211. W sali 211 był napis: remont. I w tej chwili zadzwoniła komórka mojej żony.

Z rozmowy, słysząc co prawda tylko jedną ze stron, wywnioskowałem co następuje: po pierwsze, żona jest z adwokatem po imieniu. Po drugie, ona jest tą rozmową dziwnie zdenerwowana. Po trzecie, on jest dziwnie zdenerwowany faktem, że jej jeszcze na rozprawie nie ma. Po czwarte, że sala numer 208 jest na czwartym piętrze, miedzy toaletą damską a salą 417. Pobiegliśmy.

Na podeście między trzecim a czwartym piętrem musiałem stanąć i nasprejować sobie do gardła nitroglicerynę. Żona poradziła mi, żebym się nie mizdrzył i nie poprawiał oddechu, bo z sędziną i tak się nie będę całował. Zupełnie niepotrzebnie powiedziałem, że po pierwsze nigdy nic nie wiadomo, a po drugie to może ja się chcę całować z jej adwokatem.

- No wiesz! - wzruszyła ramionami - nie jesteś w jego typie. On woli młodszych.

Ucieszyłem się, bo to oznaczało, że na pewno nie interesuje się moją żoną. Okazało się później, że nie był to dobry dzień na wyciąganie logicznych wniosków.

Pod drzwiami sali 208, na której wisiała wokanda z naszym nazwiskiem, to znaczy z moim nazwiskiem i nazwiskiem pani sędziny (imienia nie podali, no ale dlaczego niby w takiej sytuacji mielibyśmy być po imieniu?) czekał przystojny adwokat z wielką teczką. Pomyślałem sobie, że pewno ma tam dowody mojej przestępczej działalności i poczułem się tak, jakbym już był winny i skazany, a w dodatku musiał pokryć koszty sądowe. Ucałował moją żonę w rękę, popatrzył na mnie i powiedział:

- Ach, więc to pan!
Po czym nijak mi było się z nim wylewniej witać i opowiadać, że mi jest miło go poznać, bo mi wcale nie było miło.

- To jeszcze trzeba udowodnić! - powiedziałem i to musiało nam starczyć za powitanie.

- Mój mąż usiłuje być dowcipny - objaśniła go moja żona.

- Nie muszę usiłować. Za to ty usiłujesz być złośliwa.

- Tego ty też nie musisz usiłować.

- Ja już niczego nie muszę - poinformowałem ją ciepło.

Mecenas spoglądał na nas jak widz na meczu tenisowym i bałem się, że coś sobie zrobi w kark. Z twarzy wyglądało, że się trochę zgubił. Protokolantka wrzasnęła na całe piętro nasze nazwisko i poinformowała, że jest to rozprawa pojednawcza w sprawie rozwodowej. Połowa tłumu spojrzała na nas z zainteresowaniem. Druga połowa spojrzała na nas bez zainteresowania. Zauważyłem kilka osób, które przed wakacjami kupowały u nas blaszaki, ale skręcał je nasz plastyk, nie ja, więc może mnie nie poznały.

Zresztą, jak już wspomniałem, było mi wszystko jedno.

Weszliśmy razem, to znaczy pierwszy wepchnął się adwokat mojej żony, potem ona, na końcu pani protokolantka i ja. Przepuściłem ją w drzwiach, co widząc żona pochyliła się do adwokata. Usłyszałem słowo "lowelas". Był młody, więc pewno nie zrozumiał, bo dziś już tak nikt nie mówi. Tylko u nas w domu, bo żona dokładała wszelkich starań, żeby wyszukiwać coraz to nowe określenia, mogące opisać moją niegodziwość. Nie powinienem był używać określenia "u nas w domu", bo wobec zaistniałych faktów było ono mocno niejednoznaczne.

Sędzina udała, że nie zauważyła naszego wejścia. Była zadyszana, zarumieniona i jej długie, czarne włosy opadały jej na twarz. Co chwilę niecierpliwie odrzucała je do tyłu i poprawiała okulary, uparcie patrząc w papiery. Była ładna i budziła respekt. Nie byłem przyzwyczajony do tego, żeby ładne osoby budziły respekt. Z boku stołu siadła protokolantka z pyzatą twarzą i uroczymi dołeczkami, obcięta na blond rekruta z farbowanymi włosami z pasemkami. Powinni tego w sądzie zabronić. Też była ładna, ale nie budziła respektu. Wysoki sąd spojrzał na nas wreszcie i odezwał się:

- Przepraszam za spóźnienie, ale nie mogłam dojechać. Jakaś baba po drodze zakopała się podjeżdżając pod górę i dopiero podobno jej były mąż musiał jej pomagać... I dziwią się później, że mężczyźni wymyślają dowcipy o blondynkach...

Poprawiła odruchowo czarne włosy. Protokolantka poprawiła odruchowo zielone pasemka na żółtych włosach. Moja żona poprawiła odruchowo blond włosy. Adwokat mojej żony poprawił odruchowo rude włosy. Ja niczego nie poprawiłem, bo nie mam takiego odruchu, zresztą niewiele mam do poprawiania. Przypomniałem sobie, jak w radiu słyszałem, że krótkie włosy są symbolem zdrowia i powodzenia życiowego, oznaczają też siłę i witalność. Im krótsze, tym lepiej. Mój ojciec ołysiał w wieku 16 lat, kiedy kibitką przyjaźni wywieziono go z rodzicami na Syberię, gdzie pracował pod Tobolskiem przy wyrębie lasów państwowych. Bez czapki, bo czapek nie dawali, a własną mu ukradli. Przy temperaturze minus 40 stopni w słońcu. Z tym że w lesie nie było za dużo słońca. Dopiero po wycięciu. Więc włosy miał zdecydowanie krótkie, co nie poprawiło mu samopoczucia jako symbol zdrowia, powodzenia życiowego, siły i witalności. Inna rzecz, że urodziłem się, jak miał 54 lata. Wiec może z tą witalnością nie było tak źle. Poprawiłem siwe włosy, a sędzina popatrzyła na mnie uważnie znad okularów:

- Pozwany kpiny sobie z sądu robi, tak?

- Tak, proszę pani, on tak zawsze - rzuciła moja żona - Wydaje mu się, że jest bardzo dowcipny!

- A pani wydaje się, że gdzie pani jest? - osadziła ją krótko - w maglu? Sąd nie ma się zajmować waszymi konfliktami rodzinnymi, tylko prowadzić postępowanie rozwodowe. To jest rozprawa pojednawcza, więc proszę dokonać wysiłku i próbować się pojednać. Chyba, że to jest niemożliwe. Sąd musi jednak pouczyć strony o znaczeniu podstawowej komórki społeczeństwa...

Sąd pouczał nas z drukowanej instrukcji, żona pochyliła się nad kartką, którą podsunął jej adwokat i jak mi się wydaje, zbyt znacząco się do niego uśmiechała. Ja starałem się wyłączyć i nie przejmować, w końcu nie chciałem tego rozwodu i miałem nadzieję na to, że jeszcze wszystko możemy sobie wytłumaczyć i porozumieć się. Niby mieliśmy na to przeszło dwadzieścia lat, przeszło 7 tysięcy dni i nocy, ale jakoś tak zeszło... Nigdy nie było specjalnie dużo czasu na porozumiewanie się: dzieci, praca, pieniądze, brak pieniędzy... Z nieporozumieniami nie było kłopotu - nie przypominam sobie, żeby któreś z nas kiedyś powiedziało: wiesz co, nie mam teraz czasu się z tobą kłócić, bo muszę zrobić to czy tamto... Co najwyżej słyszałem: czy ty zawsze musisz się kłócić o tej porze? przez ciebie nie będę mogła znowu spać, chcesz mnie wykończyć, umrę i będziesz miał wreszcie czas na te swoje numery...

Więc zazwyczaj mówiłem:

- Dobrze, to odłóżmy to na kiedy indziej. Chciałem ci tylko wytłumaczyć, ale to pewno i tak strata czasu. Śpij smacznie!

I spała, aż furczało, a ja przewracałem się z boku na bok, zastanawiając się co zrobić, żeby proste sprawy nie urastały do rangi nierozwiązywalnych problemów, a rzeczy skomplikowane nie były po prostacku spłycane...

Spojrzałem na wysoki sąd. Wysoki sąd w tym samym momencie spojrzał na mnie, stracił wątek i zaczerwienił się. Uśmiechnąłem się do niej. Napisała coś na kartce i podała protokolantce. Ta przeczytała i spojrzała na mnie. Uśmiechnęła się. Moja żona syknęła do swojego adwokata szeptem, który słychać było pewno w Mikołajkach:

- No popatrz, jeszcze się bezczelnie uśmiecha!

Adwokat spojrzał na mnie i zanotował coś na kartce, którą podsunął żonie.

- No wiesz! - oburzona odsunęła papierek.

Sędzina nie podejmowała już wątku pojednania. Spojrzała na żonę i jej adwokata i spytała:

- No, więc dlaczego państwo chcecie się rozwieść? Nie da się tego uniknąć?

- Ja wcale nie chcę, wysoki sądzie, chciałbym, żeby wszystko było jak dawniej - powiedziałem niepewnie. Chyba mi nie uwierzyła. Zresztą pytała żony i jej adwokata, z którym ona się wcale nie rozwodziła. Wręcz, zdawało mi się, przeciwnie.

- Jakby było tak jak dawniej, to by pana żona miała dalej te same powody do rozwodu, prawda?

- No to chcę, żeby było lepiej!

Znowu spojrzała na mnie ironicznie i zanotowała coś na kartce. Protokolantka spojrzała jej przez rękę i zachichotała. Zakrztusiła się przy tym gumą do żucia i mało się nie udławiła. Powagę sądu diabli wzięli. Powinni tego zabronić.

- Przejdę do porządku dziennego nad pana oświadczeniem, bo nie chcę zadawać pytania, dlaczego pan nie chciał wcześniej, żeby było lepiej.

Moja żona energicznie kiwała głową. Chyba mecz wyglądał na sprzedany. Nie mogłem liczyć na przychylność z niczyjej strony. Protokolantka też wyglądała na obrażoną. Przeze mnie pewno tu siedziała, a mogłem sobie wyobrazić z łatwością, jak lepiej mogła spędzać czas. Przez moment sobie powyobrażałem i humor mi się poprawił. Potem przypomniałem sobie mój letni domek z temperaturą plus 3 stopnie dzisiejszego ranka i jakoś nie potrafiłem sobie w nim usytuować wyobrażenia protokolantki z zielonymi pasemkami na złotych włosach. Mówił adwokat mojej żony:

- Przez przeszło dwadzieścia lat moja klientka doznawała ze strony pozwanego nieustannych upokorzeń tak w domu jak i w pracy. Podejmowane wielokrotnie próby rozmów z pozwanym nie przynosiły żadnych efektów, gdyż pozwany jak wysoki sąd widzi nie reprezentuje typu psychologicznego, z którym można byłoby rozmawiać...
Wysoki sąd się zainteresował.

- Panie mecenasie, a z jakim typem psychologicznym pana klientka byłaby w stanie rozmawiać? Jak pan to ustalił?

Rozłożył ręce jak ktoś, komu każą udowadniać, że ziemia jest okrągła.

- Z normalnym wysoki sadzie, z normalnym mężczyzną. Z takim jak ja czy pani. To znaczy, no, z normalnym!

Protokolantka znów mało nie połknęła gumy. Zastanowiłem się nad tym zjawiskiem. Jak moja żona znalazła takiego dupka? Szukała specjalnie kogoś głupszego ode mnie, a przy okazji od całego świata? Chciała dobrze wypaść na jego tle? Wysokiemu sądowi zaiskrzyło w oczach. Ładna była.

- Czy pan mecenas zamierzał obrazić sąd, nazywając go mężczyzną, czy pozwanego, sugerując, że jest on nienormalny? Ma pan mecenas jakąś obdukcję? A swoją wybujałą retorykę radzę trzymać na wodzy!

Mecenas złapał się za twarz i bąkał przeprosiny. Moja żona ujęła swoje sprawy w swoje ręce.

- Wysoki sądzie, bo to jest tak, że on zawsze miał swoje zdanie. Niezależnie od tego co ja mówiłam, to on chciał mi dać do zrozumienia, że wie lepiej, inaczej, że coś ujęłam niewłaściwie, no, robił ze mnie idiotkę. I jeśli nawet miał rację, to co mu by szkodziło, żeby jej nie wypowiadał? Przecież wiedział jak ja się czuję! Jeszcze obłudnie mówił, że on może nie mieć racji, więc niech go przekonam, on się chętnie wycofa, ale na razie jest przekonany, że jest tak i tak i musi to powiedzieć. I wychodziło na to, że ja albo nie wiem, albo wiem źle i za nic nie chcę dopuścić innego zdania. To przecież jest nieludzkie! Albo z tymi językami!

Zaczerpnęła oddechu, a mecenas skorzystał z chwili ciszy, żeby zaznaczyć swoją obecność.

- Chciałbym podkreślić, wysoki sądzie, że moja klientka jest w wysokim stopniu negatywnie pobudzona wypowiedziami pozwanego, co dowodzi, jak daleko posunął się rozkład tego nieudanego małżeństwa.

- O ile zdołałam się zorientować, pozwany milczy jak grób, więc może pańska wypowiedź odnosi się do kogoś innego. Może ma pan za chwilę inną rozprawę? - zwróciła się do mojej żony - Proszę kontynuować. Co z tymi językami?

- Nasza firma ma liczne kontakty zagraniczne, a mój mąż powiedział, że z tych kontaktów jego zdaniem nic nie wynika, więc on się tym w zasadzie nie interesuje. Owszem, na jego komputer przychodziła większość listów zagranicznych, on je tłumaczył i przynosił do mnie, potem według moich wskazówek odpisywał. Albo i z własnej inicjatywy. Ale zawsze podkreślał, że to do niego nie należy. No i raz przyniósł mi list nie przetłumaczony. To było po jakiejś całonocnej awanturze, już nie pamiętam o co. Kiedy powiedziałam mu, że to jest po angielsku, skomentował ironicznie, że potrafi w przeciwieństwie do mnie odróżnić ten język od innych i że firma ze Szwecji zawsze pisze po angielsku, wychodząc z założenia, że szwedzkiego u nas nikt nie zna, a angielski może tak, bo tego uczą w szkołach. Zaznaczam, wysoki sądzie, że ja chodziłam do dobrej szkoły i uczyłam się francuskiego, o czym pozwany dobrze wie, bo wielokrotnie przy nim po francusku mówiłam, na przykład w Niemczech. On oczywiście też wie doskonale, że moja znajomość angielskiego jest nie za dobra...

Dostałem ataku kaszlu, ale zgromiony wzrokiem przez wysoki sąd wysmarkałem nos w chusteczkę i odwróciłem wzrok. Nie było na co patrzeć, więc patrzyłem na moją żonę. Rozkręcała się i wiedziałem, że zaraz się wyłoży. Sędzina też to wiedziała i tylko czekała na okazję. Może i mecz nie był sprzedany?

- No i on powiedział, że to nie jego sprawa. I że może mi to, naturalnie, przetłumaczyć, bo to dla niego pestka, ale tak dla odmiany po prostu, skoro mu za to nie płacę, żebym mu najpierw powiedziała "proszę", a potem "dziękuję". Oczywiście zrozumiałem, że chce mnie upokorzyć, zmusić, żebym go prosiła, bo on zna angielski, a ja nie. Więc naturalnie wyrwałam mu tę kartkę i powiedziałam, że tego się ode mnie nie doczeka. Wysoki sąd też by tak powiedział, prawda? Nie zaniedbywał żadnej okazji, żeby mnie poniżyć...

Logika jej wywodów była porażająca. I pomyśleć, że kiedyś mi to nie przeszkadzało! W końcu, nie dla jej logiki się z nią ożeniłem! No, więc dla czego? Spojrzałem na nią. Tym razem, stosownie do powagi okoliczności miała długą, obcisłą suknię, ładnie umalowane oczy i niezłą fryzurę. Kiedyś powiedziałem jej, żeby zmieniła fryzjerkę, albo żeby fryzjerka zmieniła zakres lektur, bo kiedy od niej wraca, to wygląda jak wczesna Eliza Orzeszkowa. Obraza trwała trzy dni...

 

Następny odcinek