Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 1)

 

To mogłoby być zupełnie interesujące, a nawet ekscytujące doświadczenie - nie robić nic. No, po prostu - stwierdzić któregoś dnia, że co było do zrobienia, to się właśnie zrobiło i od dziś już jest luz. Nic nie trzeba, niczego się nie musi, a w dodatku jest za co nic nie robić. Nic.

No to właśnie tak jest, tylko z tym "jest za co" jest pewien problem. Ale ponieważ w ciągu najbliższych kilku godzin nikt mi nie podsunie zapewne intratnego kontraktu do podpisania, ani w żaden inny sposób nie podsypie sałaty, no to mogę robić co chcę.

Na przykład opisać moje życie. Zawsze lubiłem ambitne zadania.

Irytująca jest ta cała literatura kobieca, dominująca teraz na rynku. Nie przeczę, że się to dobrze czyta niezależnie od płci, zresztą płeć się teraz nie liczy - wszyscy mają piękną, wystarczy otworzyć telewizor. Tylko Woody Allen jest brzydki, a i to w jakiś piękny sposób. I moje lustro się ostatnio zepsuło, bo jakoś nic pięknego w nim nie widzę. Ostatnio widziałem tam coś pięknego, kiedy kochałem się w łazience z pewną piękną panią. Łazienkę mam małą, więc w lustrze było widać tylko tę panią, która była najpiękniejsza na świecie. Może nadal jest, tylko od dłuższego czasu trwale przebywa poza moją łazienką. Poza moim domem też. O sercu nie wspomnę, bo problemy kardiologiczne w moim wieku nie są dla mnie ciekawym tematem do rozmów. Dla mojego kardiologa też, bo spotykając się ze mną ogranicza się do literatury.

- No, co ci zapisać, to co zwykle?

Mógłby mnie, psiakrew, spytać choć jak się czuję. Ale pyta tylko jak się czuje moja córka. A skąd ja mam to wiedzieć? Moja córka mi tego nie mówi, bo ją interesuje tylko moje samopoczucie:

- Co jesteś taki wściekły? Nie miałam czasu posprzątać. I daj mi jakieś pieniądze, bo mi się szampon skończył...

No, więc cokolwiek się teraz bierze do ręki, jeśli nie jest to maszynka do golenia, to okazuje się być klonem "Dziennika Bridget Jones". I wszyscy zaśmiewają się z dzielnej samotnej podstarzałej panienki szukającej odpowiedniego, albo nawet nieodpowiedniego mężczyzny, albo porzuconej przez męża matki z dzieckiem, która z góralami buduje dom. Więc myślę, że jeśli nadal ma trwać ten atak klonów, to po prostu dla odmiany przydałoby się opisać życie mężczyzny stojącego nad grobem, a nie trzydziestoparoletniej nastolatki.

Z tym, że to też będzie literatura kobieca. Mój bardzo dorosły syn, kiedy znalazł chwilkę czasu i zauważył mnie w swoim domu, powiedział mi, że teraz tylko kobiety czytają cokolwiek. I nie zawsze jest to ulotka, którą zgodnie z instrukcją telewizyjną należy przeczytać przed zażyciem. Ulotek nie czytają, bo i tak wiedzą lepiej od producenta leku, że im to nie pomoże, a z całą pewnością wystąpią wszystkie objawy uboczne. Czytają pismo kolorowe, które niekiedy ma w różnych kioskach różne tytuły, ale i tak wygląda i brzmi tak samo. Czytają powieści, które nauczą ich, że w życiu najważniejsze jest być sobą pod warunkiem, że się będzie Grażyną Torbicką albo Ally Mc Beal. I czytają encyklopedie, żeby nie być gorsze od dziecka, które musi do szkoły napisać rozprawkę pod tytułem "Jak zapobiec alienacji struktur osobowościowych wobec bliskiej realizacji traktatu z Schenken". Dziecko chodzi do czwartej klasy, ale za to encyklopedia jest z 1976 roku...

Więc wszystkie panie na pewno będą wolały przeczytać opis mojego życia.

I w tym sensie będzie to literatura kobieca.

I tyle tytułem wstępu.

 

*

 

Tego czasu dużo mi się zrobiło najpierw po tym, jak moja żona złożyła pozew rozwodowy i wyprowadziła się ode mnie do mojego mieszkania, a drugi raz po tym, jak mnie wyrzuciła z pracy. Wyprowadziła się do mojego mieszkania z domku letniego, gdzie pojechaliśmy jesienią, żeby nacieszyć się swoim towarzystwem po dość burzliwym okresie, spowodowanym tym, że podjąłem, nazwijmy to, współpracę, z pewną panią. I kiedy już się nacieszyliśmy, żona przygotowała uroczysty obiad dla rodziny, po którym oświadczyła, że się wyprowadza do mojego mieszkania, bo ja szukam szczęścia gdzie indziej i z kim innym. Nie poczekała na oklaski, wsiadła w samochód i pojechała. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc powiedziałem, że ja pozmywam. Atmosfera przyjęcia nieco się zwarzyła i naraz wszyscy chcieli też już jechać, sugerując, że pewno w takiej chwili chcę zostać sam. Musiałem im dać na autobus. Zostałem sam, choć wcale tego nie chciałem.
Zostałem więc sam w nie ogrzewanym domku letnim nad jeziorem, bez samochodu, bo samochód wyprowadził się razem z żoną, z drogą, na której grzęzł w błocie nawet rower "Ukraina", będący własnością pana leśniczego. Potem spadł śnieg i wszystko byłoby w porządku, bo było romantycznie, a poza tym dwa razy na dobę drogą o półtora kilometra dalej na wschód jeździł autobus, który mógł mnie zawieźć do miasta, do pracy. Przez wieś jeździły też prywatne mikrobusy, którymi miejscowi gospodarze wozili do miasta swoje żony i córki do fryzjera, a przywozili zakupy. Tak było latem. O zimie w mojej wsi wiedziałem niewiele, bo była ona moja tylko latem. Teraz na przykład dowiedziałem się, że raz na dwa dni moją drogą jeździł pług śnieżny i śnieżną zawartość całej ulicy wsypywał w moją bramę, bo jego operator myślał logicznie. Po co komu zimą brama domku letniego? Skąd miał wiedzieć, że w letnim domku zimą ktoś - ja akurat w tym wypadku - przymarza do nieczynnego piecyka gazowego, jako że gazu nie dowieźli z tych samych powodów, dla których ja nie mogłem dojechać do pracy? Skąd miał wiedzieć, że przymarzam do piecyka dlatego, że moja żona postanowiła się ze mną rozwieść dowiedziawszy się, że nie zamierzam się od niej wyprowadzić do tej pewnej pani?

A do Agaty w ogóle nie zamierzałem się wyprowadzać.

I nie ma co chować głowy w piasek i używać eufemizmów typu "pewna pani", bo ci, co na to wszystko patrzyli, i tak wiedzą o kogo chodziło, no może z wyjątkiem męża Agaty, który jak wiadomo miał się dowiedzieć ostatni i nie zdążył, bo już nie było o czym. Może by się teraz dowiedział, jakby to przeczytał, ale jakby przeczytał, to by musiał mieć taki nawyk, żeby czytać, no i nie być taki zajęty swoją hurtownią. A jakby lubił czytać i nie był zajęty hurtownią, to by do, nazwijmy to tak, współpracy między mną a Agatą nie doszło w ogóle z powodu braku okazji, co jak wiadomo jest najskuteczniejszym środkiem zapobiegawczym.

A tym, co nie znają ani mnie, ani Agaty, ani jej męża i jego hurtowni to i tak jest wszystko jedno.

Tak więc Agata będzie Agatą i w ogóle się nie ma co szczypać.

Tym bardziej, że i tak mnie to nie obchodzi.

No bo mam luz, w przeciwieństwie do pieniędzy.

I kiedy pojechałem na rozprawę pojednawczą do miasta, to pani sędzia (ciekawe, dlaczego w sprawach rodzinnych zawsze sędziują kobiety? i dlaczego takie sędziowanie ma niby być obiektywne? i dlaczego nigdy nie ma sędziów liniowych, którzy mogliby zauważyć faule i spalone?) pewno by się bardzo zdziwiła, widząc mnie wysiadającego z samochodu mojej żony, która żeby się ze mną rozwieść musiała najpierw przywieźć mi osobiście pozew, bo poczta dostarczyła go pod adresem, w którym byłem zameldowany, czyli do mojego mieszkania, w którym nie mieszkałem, bo zostałem w domku letnim na zimę, a potem musiała mnie przywieźć na rozprawę, bo nic przez ten pług śnieżny nie jeździło.

Ona zresztą też nie dojechała i musiała do mnie wydzwaniać z komórki, żebym się łaskawie pofatygował na piechotę te półtora kilometra do drogi głównej, i to z łopatą i z wiaderkiem piasku, bo ona utknęła w zaspie i nie zdążymy na rozprawę, a przecież mamy się rozwieść. Kiedy już ją odkopałem i podsypawszy piaseczek ruszyłem delikatnie po litym lodzie, wspomagany gorącą myślą i takimiż słowami przez cały 7-kilometrowy korek, który za samochodem mojej żony zatarasował drogę do miasta, delikatnie poruszyłem temat sensowności naszego obecnego działania.

- No widzisz, jaki jestem ci potrzebny? kto by cię odkopywał jakbyśmy się już rozwiedli? No to po co chcesz się ze mną rozwodzić?

Wtedy ona powiedziała, że jest to jej potrzebne dla zdrowia psychicznego.

Temat był śliski znacznie bardziej niż droga do miasta, więc skupiłem się na prowadzeniu. Co zostało wykorzystane jako dowód przeciwko mnie. Jak zauważyła żona - jej zdrowie psychiczne pozostawiało mnie obojętnym, gdyż spokojnie sobie prowadziłem samochód zamiast się przejąć. Podobnie jak sobie spokojnie romansowałem z Agatą, Moniką, Iwoną... Nie mówiłem, że to akurat mnie było potrzebne dla mojego zdrowia psychicznego. Nic w ogóle nie mówiłem, bo ona wymieniała wszystkie moje grzechy, o których wiedziała i kilka tych o których nie wiedziała. Więc nie dało się nic powiedzieć, zresztą nie chciałem przeszkadzać, w końcu byłem tu na jej zaproszenie, zatem poniekąd musiałem się zachowywać jak gość. Poza tym, gdybym prowadził niespokojnie, to pewno w ogóle byśmy nie dojechali do sądu, skutkiem czego nie moglibyśmy się rozwieść, a to jej było potrzebne dla zdrowia psychicznego. Więc spokojnie sobie prowadziłem samochód. Ponadto na kursach zawsze uczą, żeby na litym lodzie prowadzić spokojnie, albo zjechać na pobocze.

Pomyślałem sobie, że to wymienianie moich przewinień jest z jednej strony treningiem przed rozprawą, a drugiej - zakamuflowanym komplementem. Gdybym romansował choćby z połową wymienianych osób, to przy moich siwych włosach i wieku przedemerytalnym czułbym się jak Carrington. Wtedy przypomniałem sobie, że nie oglądałem ani jednego odcinka "Dynastii" i zasłyszane gdzieś nazwisko kojarzyłem tylko z tymi siwymi włosami i powodzeniem towarzyskim. Niestety, tylko to pierwsze mnie z nim łączyło. Wbrew opinii mojej żony, która, jak wspomniałem, besztając mnie cały czas mnie komplementowała. Z tym, że to nie były szczere komplementy. Bo w gruncie rzeczy tylko ćwiczyła uzasadnianie pozwu.

Ćwiczyła to jeszcze wtedy, kiedy wjechaliśmy na parking przed sądem. Na parkingu nie było miejsc. Nie dlatego, że było tyle samochodów, tylko nikt nie odgarnął śniegu, więc nie było gdzie zaparkować. Stanęliśmy 200 metrów dalej, pod kościołem. Tutaj było odgarnięte do czarnego. Jak to mówią, genius loci. Potem pospiesznie biegliśmy te dwieście metrów do sądu, żeby się nie spóźnić. Musiałem trzymać ją mocno za rękę, bo było ślisko. Musiało to wyglądać bardzo romantycznie, tacy starsi państwo po tylu latach małżeństwa biegnący razem i trzymający się za rączkę. No, bo nikt pewno by się nie domyślił, że trzymamy się za rączkę, biegnąc na rozprawę rozwodową. Ale i tak się spóźniliśmy, co było moją winą, jak mi zakomunikowała żona, kiedy puściłem jej rękę, już w gmachu sądu. Musiałem wyjąć wezwanie, żeby sprawdzić numer sali.

Pani sędzia pewno by się zdziwiła tak solidarnym współdziałaniem nawet w działalności przestępczej, jaką niewątpliwie było lekceważenie sądu, choćby i rodzinnego, poprzez spóźnienie się na rozprawę. Ale się nie zdziwiła. Bo stała w tym korku, który spowodowała moja żona wjeżdżając w zaspę na litym lodzie i spóźniła się jeszcze bardziej.

Rozprawa była pojednawcza. Z tym, że pojednanie dotyczyło w największym stopniu mojej żony i jej adwokata. Ja broniłem się sam. To znaczy, nie broniłem się wcale. Nie było przed czym.

 

*

 

A z pracy wyleciałem dlatego, że kierowana przez moją żonę firma komputerowa nie zapłaciła rachunku za prąd. I go wyłączyli. Co spowodowało spore straty włącznie z utratą danych. A firma nie zapłaciła za prąd dlatego, że nikt nie przypomniał sekretarce, że to należy do jej obowiązków. Zawsze przypominała jej moja żona. Jej przypominałem ja.

A ja byłem zasypany śniegiem w letnim domku.

 

*

 

W komputerowej firmie mojej żony jedynym informatykiem był ksiądz. To znaczy, formalnie rzecz biorąc nie był księdzem, tylko skończył teologię czy religioznawstwo jako człowiek świecki, bardziej z wyrachowania niż z przekonania: było to zaraz potem, jak religię zrobiono obowiązkowym przedmiotem w szkołach i trzeba było jej uczyć tak, jak chemii, geografii czy prac ręcznych. Tomek obliczył sobie szybko, bo z matematyki zawsze był dobry, że to oznacza w każdej podstawówce przynajmniej dwa etaty, w powiatowym mieście podstawówek było dziesięć, więc mimo, że w Polsce stan kapłański ma najwięcej powołań na świecie, to może nie nastarczyć. Zwłaszcza, że taki ksiądz zawodowy to oprócz uczenia w szkole ma jeszcze mnóstwo innych zajęć, znaczenie ciekawszych i bardziej intratnych niż uczenie w szkole. Więc będzie koniunktura na pedagogów religijnych.

No i po studiach z dyplomem w ręku zgłosił się do największej podstawówki w naszym mieście. A tam go wyśmiali i odesłali do najbliższego proboszcza, bo to on zajmuje się sprawami kadrowymi w oświacie, przynajmniej w zakresie nauki religii. Proboszcz akurat jadł obiad w towarzystwie współpracowników, więc go zaprosił na przekąskę i gdy Tomek wyłuszczył sprawę i pokazał swoje dokumenty, to najpierw zaległa cisza, potem proboszcz też wybuchnął śmiechem, wszystkich strasznie jakoś śmieszył ten pomysł, a wreszcie powiedział, że na razie nie ma wolnych etatów. I może niech spróbuje w parafii ewangelickiej. I znowu się wszyscy śmiali. Z wyjątkiem Tomka oczywiście, bo on uznał, że proboszcz, nawet przy obiedzie, jest człowiekiem poważnym i dowcipów nie opowiada. Na obiad była zupa neapolitańska na bazie zasmażanej kiełbasy w maśle, zrazy zawijane z kaszą gryczaną i ogóreczkiem małosolnym, na deser tort orzechowy, bo akurat wypadało świętego Kryspina, który lubił tort orzechowy, jak mu wyjaśnił proboszcz. Znów się wszyscy śmiali, Tomek też, no bo uznał, że przy deserze to już wypada, tym bardziej, że wyglądało, że nic nie załatwił, z wyjątkiem tego obiadu.

Obszedł wszystkie szkoły i wszystkie parafie w mieście i okolicy i wreszcie z dyplomem religioznawstwa (czy teologii) znalazł się w Urzędzie Zatrudnienia. Został zarejestrowany i skierowany na kurs komputerowy za pieniądze państwowe. Skończył, spodobało mu się, poszedł na informatykę podyplomową. A potem Urząd Zatrudnienia skierował go do firmy mojej żony. Razem ze mną zajmował się u nas szkoleniem.

Był bardzo zadowolony, tylko wszyscy w firmie, a potem w całym mieście mówili do niego "proszę księdza". Pewno by nie narzekał, ten tytuł u nas nobilituje, ale mówił, że to trochę krępujące, zwłaszcza w miejscach publicznych, dla człowieka z żoną i dwójką drobnych dzieci.

Głównym sprzedawcą i projektantem sieci komputerowych był w naszej firmie Romek, technik ogrodnictwa. Szefem serwisu był prawie absolwent liceum plastycznego, który skończywszy 18 lat przestał zajmować się sztuką tylko stanął w kolejce po zasiłek. Renatka była po ogólniaku, ale umiała się kręcić, zresztą miała czym, wiem o tym, bo sam ją zatrudniłem, nie bez powodów. Andrzej był jakiś czas temu asystentem w Wyższej Szkole Morskiej, ale w któreś wakacje przyjechał w nasze strony, i nie chciało mu się wracać. Więc został i dał sobie spokój z komputerami do nawigacji. Wszyscy oni trafili do nas z pośredniaka, zaraz potem jak moja żona przejęła kierownictwo firmy, bo ująłem się honorem i powiedziałem, że jeśli ja nie umiem kierować zespołem, to może ona to zrobi lepiej.

- Trudno robić to gorzej - powiedziała i wtedy wyszedłem z domu po raz pierwszy na dłużej. Dokładnie na dwa tygodnie. Po tym czasie pieniądze, które rąbnąłem z firmowej kasy mi się skończyły, co dowodzi, że firma zarabiała mało i rzeczywiście wymagała reorganizacji, no a poza tym Jolka też nie zarabiała dużo, a koszty utrzymania w Gdańsku były wysokie. Pojechałem do Jolki do Gdańska dlatego, że za dużo w tamtym czasie słuchałem "Budki Suflera". I marzyło mi się, żeby mi ktoś - konkretnie Jolka - powiedział, że nigdy aż tak. Nie powiedziała, może ta meta o dwa kroki stąd była nie najlepsza, bo zamiast super-romansu wyszedł mi gigantyczny kac. I kiedy te pieniądze się skończyły, to Jolka zasugerowała, żebym już nie zajmował się jej dzieckiem, które codziennie odprowadzałem do przedszkola, gdzie pani wychowawczyni mnie chwaliła, że dziadek tak ładnie zajmuje się Elżunią. Znudziło mnie bycie p.o. dziadkiem Elżuni, która zresztą mnie wcale nie lubiła, czemu się trudno dziwić, bo nie byłem dobrym dziadkiem. Zwłaszcza dla dziecka Jolki i tego faceta od toyoty, który będąc przejazdem w Gdańsku, został ojcem Elżuni. W tym czasie moja żona poszła do Urzędu Zatrudnienia i złożyła odpowiednie wnioski. I tak zbudowała firmę na nowo. Wszyscy byli dla niej pełni uznania. Ja też - nareszcie mogłem zająć się tym, co lubiłem najbardziej - programowaniem i opracowywaniem algorytmów własnych uproszczeń rekurencyjnych w programach inteligentnych baz danych. To pasjonowało mnie zawsze najbardziej. Byłem historykiem sztuki.

Wszystko to przypomniałem sobie dokładnie, kiedy z wypowiedzeniem w garści wszedłem do Gminnego Urzędu Zatrudnienia. Przedtem policjant trzy razy pytał mnie, czy to prawda, że nie jestem zarejestrowany i jakie są moje legalne źródła dochodu. Opowiedziałem mu o rekurencji. Odszedł. Ale niepokój pozostał.

Następny odcinek

Spis treści