Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 19)

 

Za ścianą remizy łupało disco, grono obradujących zmniejszyło się wydatnie – nie widziałem księdza i policjanta, znikł ojciec Agnieszki i sąsiad z lewej. Pułkownik z UOP-u wskazał mi miejsce w pierwszym rzędzie, sam zasiadł za stołem prezydialnym i spojrzał na sołtysa. Ten skinął głową i powiedział:

- Witam na zebraniu sztabu kryzysowego wsi. Dziś wieczór znowu się pokazało. Szymon – wskazał na Majewskiego – jeszcze nie zdążył rozpocząć obchodu, jak zobaczył. Koło w śniegu. Ale nie wydeptanie, tylko jakby wytopione i znów przysypane.

- Jakby złe się trochę zapadło, powierzchnia była jak uniżona. Coś się zmieniło, ale dalej jest.

Pułkownik z UOP-u przejął inicjatywę i podniósł głowę znad sterty papierów.

- Przypominam o obowiązku zachowania tajemnicy państwowej. Zawiązaliśmy tajny komitet kryzysowy. Jak widzicie, parę osób musiało opuścić nasze grono, bo nie dawały gwarancji. Coś złego dzieje się w waszej wsi. Moje posterunki u wlotu ulicy wylotowej... – przerwał, sprawdził w dokumentach – Miejskiej, zdaje się, zaobserwowały dziś nie notowaną wcześniej aktywność. Mimo złej pogody ulicą w stronę wsi między 16 a 16.30 przeszło 17 osób, podczas gdy w analogicznym czasie w dniu przedwczorajszym przeszło tylko sześć.

- Targ był dziś w mieście – nieśmiało wtrącił sąsiad z prawej.

- Możliwe, możliwe – sceptycznie odniósł się pułkownik. – Aktywność była też samochodowa. Od godziny 16 do 20 nie przejechał żaden samochód. A potem między 20.15 a 20.50 aż sześć. Z tym, że ten szósty to mój. A ja jechałem służbowo. Pięć z tych aut wróciło tą samą drogą zaledwie po kilku minutach. Czy może wiecie panowie, do kogo ci goście jechali?

- Wiemy – wstałem – do mnie.

- Kto to był? – rzucił niezobowiązująco pułkownik. Nie patrzył na mnie. – Może pan powiedzieć?

- Kobiety. Różne kobiety, związane ze mną. Nic groźnego. Chyba że dla mnie.

Siedziałem w pierwszym rzędzie, więc nikt nie musiał się odwracać, żeby na mnie spojrzeć. Ale ciężar tych spojrzeń czułem na plecach. Sołtys, zmierzywszy mnie spojrzeniem, napisał coś na kartce i podsunął pułkownikowi. Ten kiwnął głową i nie spiesząc się, nalał sobie wody do szklanki. Cisza trwała nadal, tylko zza ściany remizy dobiegały dźwięki zabawy.

- Jak pan tak mówi... – pułkownik wzruszył ramionami – tylko proszę pamiętać, to wszystko jest tajemnica. I dlatego kobiet tu nie dopuszczamy. Żyjemy w wolnym kraju, ale pewne zasady obowiązują... Ale jeśli to nie ma związku ze sprawą... Pan rozumie, że my to i tak sprawdzimy - przerwał, popatrzył na mnie. Cicho było, aż nieprzyjemnie. Nawet disco miało przerwę. Głupio się poczułem, więc usiadłem. I tak nie mogłem długo stać przez te korzonki. Pułkownik rozłożył ręce. - Więc na czym stanęliśmy? Kto miał dziś dyżur?

Okazało się, że stróżował leśniczy Szymon Majewski i mój sąsiad z prawej. Wypili po dwa piwa i jednego fikołka na rozgrzewkę i kiedy już miała nadejść zmiana – zauważyli, że nad pole nadciąga od jeziora mgła. Sąsiad się zdrzemnął, bo niczego nie było widać, ale Majewski trwał na posterunku. Odważnie wszedł w opar mgły, ale niczego nie zauważył. Pochodził trochę i wrócił. Obudził sąsiada i zaczęli wyglądać, kiedy nadejdzie sołtys z nauczycielem fizyki, którzy mieli objąć następną wartę. Gdy mgła znikła, zobaczyli, że padający od popołudnia śnieg powoli przysypuje świeże ślady.

- Słyszeliście co? Szum jaki, silnik? – dopytywał się Wiesio ze sklepu spożywczego – Głosy może jakie?

Sąsiad, sołtys i nauczyciel zgodnie pokręcili głowami. Majewski zastanowił się.

- Jakbym co słyszał, gdy w tę mgłę weszłem. Tak jak dawniej, wiecie, kiedy jeszcze były takie smołowane słupy telegraficzne, to latem tak przewody szumiały, jak po nich depesze leciały. Takim niskim szumem. Jak mrówki w mrowisku – zaplątał się w metaforach ze swego zawodu. Pokiwali głowami ze zrozumieniem.

- A to nie piwo wam tak nie szumiało? – uściślał Wiesio.

- Zaś by! Po dwóch?

Sołtys poprosił o głos.

- W zasadzie to ono nic nie robi, to coś, co robi te koła. Nawet jak ozimine wygniecie, to na biednego nie trafiło. Chyba żeby gdzieś jeszcze poza Fabisiakowym było. Ale nie jest, no nie?

Pomyślałem o śladach na podwórku, ale dałem spokój. Jeszcze mi tego brakowało, żeby mi przed domem sfrustrowany Majewski z UOP-em stali. Sąsiad z prawej i jednocześnie Wiesio ze spożywczego podnieśli ręce. Sołtys machnął w stronę sąsiada.

- Wam co zaś zrobiło, Jaśku?

- Nie, nie żeby coś, i nie wiem czy to owo coś... No, jakby nic takiego... - wahał się, czy powiedzieć - Nie, to może ja przepraszam. Zdawało mi się może...

Pułkownik spojrzał na niego groźnie i zatrzymał rękę z długopisem nad kartką papieru. Sąsiad przełknął ślinę, aż echo poszło po sali. Disco znów łupało za ścianą.

- Nic niby... - podjął sąsiad - ino, że butle od gazu miałem w boisku, na rezerwę, jakby zbrakło, bo to wiecie, zawsze w niedzielę, albo Wigilię się kończy, złośliwie. No i patrzę wczoraj, a tu pusta butla. Akurat potrzebowałem, no i nie ma.

Pułkownik z UOP-u prztyknął długopisem.

- Butla jakiego typu?

- A, taka niebieska, Gaspolu. Ale może ta to nic, może moja nie dokręciła, czy ja wiem... Ale nie używana, przed tygodniem ze sklepy przywiozłem, więc nie wiem...

Wstał Wiesiu.

- U mnie kontenerek piwa zniknął, też wczoraj...

Kiedy się wszyscy skończyli śmiać, Wiesio poważnie kontynuował:

- Zamknięte było w komórce, nikt nie wiedział, trzymałem na sobotę. Goście z miasta mieli... Dziś rano patrzę - wszystkie flaszki są, ino puste. Ale zakapslowane...

Wyjął jedną zza pazuchy i poniósł do stołu prezydialnego. Pułkownik, nauczyciel i sołtys poważnie obejrzeli i oddali Wiesiowi.

Sołtys wrócił do wątku.

- Znaczy się, śladów innych nie było, a to - to się wyjaśni. Coś lubią sobie podgazować, te Marsjany... To panie pułkowniku, może by się tak nie przejmować? Wiosna idzie, gnojówkę będziemy wywozić, jak się na polach smrodem podleje, to na pewno się uspokoi. Warto to się przejmować?

Pułkownik chwilę milczał, stukając długopisem o stół. Obejrzał się niespokojnie na drzwi, spojrzał na nas wszystkich, jakby wahając się, czy warto z nami rozmawiać, wreszcie powiedział:

- Pod polem Fabisiaka biegnie nielegalna nitka rurociągu jamalskiego. No, tego od ruskich. Miała iść przez Pieniążkowo, ale odbiła i znalazła się tutaj, jakby kto się zatoczył po pijanemu. I ten kabel, co to go nazywają infostrada, też nielegalna, co to ją bez zawiadomienia naszego rządu pociągnęli, jakby od ruskich do Niemiec. Nie wiadomo, do czego to służy, w zasadzie, bo niby nie działa, a działa. Jakby coś robi, tyle, że nie konkretnie, wiecie, rozumiecie...

Nie rozumieliśmy. Gimnastykował, się biedak, żeby powiedzieć tak, żeby nic nie powiedzieć, a jednocześnie żeby podkreślić jakie jest ważne to, czego nie mówi. Potrząsną głową, otworzył usta i jeszcze raz popatrzył na drzwi, jakby się spodziewał, że ktoś podsłuchuje. Disco waliło coraz głośniej. Pułkownik podniósł głos.

- To jest zupełna tajemnica - przekrzykiwał decybele - podejrzewa się, że to jakaś taka maszyna to wywoływania u przeciwników zmian, jakby w pamięci czy co. Taka wojna psychologiczna..

Dyrektor szkoły skorzystał, że pułkownik popił trochę piwa z puszki.

- No, ale niby że kto tę wojnę z nami prowadzi? Ruskie?

Pułkownik otarł pianę.

- Ruskie czy nie ruskie, prowadzi czy nie prowadzi, to tego jeszcze nie wiadomo. Ale tam jest coś, czego nie znamy i to jest groźne. I może to coś robi tamto coś, co to wiecie...

Wstał właściciel “Czarnego Kota”.

- To może by, panie, w ramach wiosennych podorywek, wykopać to coś i do pola z tym, krucafuks? Znaczy się, z pola?

Pułkownik wzruszył ramionami.

- Tak by było najprościej, ale tam, w Warszawie, kombinują, żeby może to coś odwrócić, żeby w drugą stronę robiło to, co nie wiemy co robi... W wywiadzie i tak falej to nic takie nie jest jak wygląda... Poza tym w zeszłym roku Fabisiaka ktoś widział z tym..., no mniejsza - takim grubym od gazu, co to wszędzie go pokazują. Nie możemy wykluczyć, że to jest z tym związane... - zorientował się, że powiedział już za dużo, bo spojrzał jeszcze raz na drzwi i wstał. Sołtys wstał także, a za nim odruchowo my wszyscy. Pułkownik obciągnął garnitur. - Sprawa jest poważna i tajna. W związku z tym nie będziemy dyżurów amatorskich robić, sprawą zajmą się siły specjalne. Panowie - to by było wszystko, jeszcze tylko pana leśniczego proszę na chwilę.

Rozeszliśmy się w milczeniu, nawet dobranoc sąsiad mi powiedział szeptem. Dyskoteka tylko waliła z łoskotem w ciemną noc. Pod domem zobaczyłem jakąś ciemną postać w kapturze. Udałem, że to nie mój dom i przeszedłem dalej. Usłyszałem głos Agnieszki.

- Nie ma co uciekać... To ja jestem... Mogę wejść?

- Coś się stało? nie poszłaś na dyskotekę?

- Mogę wejść? Zmarzłam...

*

Wiosna zbliżała się wielkimi krokami i śnieg bielił się jeszcze tylko w zacienionych miejscach pod stodołami i w lesie. Odkąd przestaliśmy dyżurować, uspokoiło się na polu Fabisiaka, zieleniło się zresztą wszędzie na potęgę i nawet autobusy zaczęły jeździć punktualnie. Kurs rolniczy zakończył się w przewidzianym czasie, przeprowadziłem egzamin i mocno się zdziwiłem, jak wiele wszyscy się nauczyli. Najwięcej się nauczyła Aneta.

- Dzwoniłam dziś do tego sklepu - zatrzymała moją rękę, kiedy wręczałem jej dyplom i gratulowałem ukończenia kursu. Dyplomy sam wydrukowałem na własnej drukarce, bo firma mojej żony cienko przędła i nie stać jej było na kupno gotowych - Mogę pana porwać? Pomoże mi pan? Ciasto upiekłam...

W sklepie upakowali wszystkie akcesoria do dwóch pudeł, ledwie to zmieściliśmy do corsy. Aneta siadła na siedzeniu pasażera i wręczyła mi kluczyki:

- Pan pewno lubi prowadzić, proszę, niech pan jedzie...

Podziękowałem, zapaliłem i ruszyłem. Z dwoma żabkami, bo nie wiedziałem, jak toto się rusza. Patrzyłem na nią z ukosa - wpatrywała się w drogę przed sobą, starannie unikając moich spojrzeń. Ale wszystko w jej postaci mówiło do mnie to, czego nie chciałem usłyszeć, a nawet nie powinienem, jeśli swoje sprawy domowe miałem załatwić porządnie.

Na wylotowej ulicy droga wznosiła się lekko pod górę. Stali za zakrętem, tuż obok kościoła Świętego Latarnika, jak nazywano sanktuarium maryjne, przy którym wybudowano wieżę jako żywo przypominającą latarnię morską na Rozewiu. Jeden trzymał oburącz suszarkę z radarem, drugi stał na środku jezdni z lizakiem i kierował mnie na pobocze. Obok stały już trzy samochody. Widać zarabiali na premię.

- No, panie kierowco, ile to mieliśmy na liczniczku? I dokumenciki proszę...

Odszedł na bok, pewno z obawy przed gangsterami, których mogłem przewozić na tylnim siedzeniu.

Obróciłem się do Anety.

- A ile tu można jechać?

- 40. Stawiają ten znak tylko w godzinach szczytu, a potem zdejmują, żeby się ludzie nie przyzwyczaili. Zapomniałam pana uprzedzić. Zawsze tak robią. Ja się dotąd jakoś wykręcałam, może z nimi pogadam?

Spojrzałem na nią i pomyślałem, że na pewno jej byłoby łatwiej się wykręcić od mandatu. Ale wcale jakoś tego nie chciałem. Tym bardziej, że koło radiowozu zauważyłem znajomego kaprala, tego od kursu komputerowego. Pojawiał się na mojej drodze w trudnych momentach. Ostatnio jakby częściej.

- Zmienił pan samochód? - zagadnął, gdy tylko zobaczył, że mam kłopoty. - Jeszcze nie wyczuwa pan gazu?

- Pod górę było, mamy ciężki bagaż, bałem się, że samochód stanie, a ślisko jest...

Wsunął dokumenty przez okno pochylając się tak, żeby zobaczyć z kim jadę. Zobaczyłem po minie, że szyk Anety zrobił na nim wrażenie.

- No tak, już rozumiem. Szerokiej drogi, no i niech pan uważa na siebie...

Uśmiechnęła się, ale nadal nie patrzyła na mnie. Pojechaliśmy.

Dom stał na wzgórzu, a droga dojazdowa nie utwardzona, pokryta błotem. Nie udawałem chojraka, tylko zatrzymałem przy bramie wjazdowej na dole i wysiadłem.

- Zamieńmy się, ja tu nie umiem jeździć.

Usiadła bez słowa, poczekała aż zamknę drzwi i na jedynce z hałasem podjechała pod drzwi. Światło zapaliło się automatycznie, w sąsiednim domu ktoś otworzył okno i czekał, aż Aneta wysiądzie.

- To ja, mamo! - już wróciłam!

Odwróciła się do mnie.

- Teściowa. Zawsze pilnuje mi domu. I mnie. Niech się pan nie zdziwi, jak za parę minut wparuje tutaj, żeby sprawdzić, co to takiego kupiłam. I kogo przywiozłam.

Pownosiłem pudła na piętro, zdjąłem kurtkę, włożyłem kapcie, pewno należące do pana domu, który gdzieś w Detroit zrywał azbest z dachów i zacząłem montować sprzęt. Aneta wstawiła herbatę i przysiadła koło mnie.

Następny odcinek