Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 13)

 

- Nie smutno panu tutaj samemu?

- Nie jestem sam, mam chomika. Czasem smutno. Ale co mam zrobić? Będziesz mnie rozweselać?

- Może? – przysiadła przy kuchennym stole, sięgnęła do kieszeni kurtki. – A co dostanę, jak panu coś dam?

- Zależy co dasz – powiedziałem. Takiej opcji nie brałem dotąd pod uwagę. – Cukierka?

- Zjadłam już panu wszystkie – przyznała się – jak mieliśmy klucz to przychodziłam tu codziennie. Siadałam w pana fotelu i oglądałam pana telewizję. Ale i tak panu dam.

Wyjęła pogniecioną kopertę z urzędowym stemplem. Wezwanie do sądu. Pomyślałem, że to Ania zaprasza mnie na spotkanie rozwodowe, ale wezwanie było do Sądu Pracy. Na jutro.

- Kiedy to przyszło? Czemu nie przyniosłaś od razu?

- A z tydzień temu. Nie było pana, kiedy ja byłam, a ja chciałam osobiście. No bo tu jest napisane do rąk własnych. Z sądem nie ma co się spieszyć...

Posiedziała jeszcze chwilę. Zaprosiłem ją na następny wieczór, żeby sobie połaziła po Internecie. Nakarmiłem Alicję, odstawiłem Johnny Walkera, żeby jutro nie zaspać i włączyłem komunikator.

- Jak tam na wsi? - odezwała się zaprzyjaźniona nauczycielka z Bydgoszczy – Pewno romantyczna wiosna?

Rzeczywiście, temperatura utrzymywała się od kilku dni powyżej zera, śnieg na ulicy i podwórku zniknął, tylko pod okapem garażu i stodoły bieliły się zlodowaciałe zwały. Otworzyłem okno. Ulicą ciągnął fetor świeżej gnojowicy. Gospodarze zaczęli nawozić pola, robiąc wiosenne porządki w obejściach. Wiosnę czuć było wyraźnie.

- Rzeczywiście, wiosennie. Ale chyba nie koniecznie romantycznie.

- Nie masz duszy romantyka? Szkoda, bo ja tak – uczyła ostatni rok przed odejściem na emeryturę. Była nauczycielką przedmiotów zawodowych w technikum księgowości – Wyobrażam sobie, jak siedzisz nad brzegiem cicho szemrzącego strumyka, wpatrując się w zachodzące słońce i słuchając śpiewu ptaków, tylko od czasu do czasu podchodząc do komputera i głaszcząc wiernego psa, wpatrujesz się w fotografię ukochanej...

Na biurku stała fotografia żony ze mną na wycieczce w stolicy. W tle jesiennymi barwami grał Park Łazienkowski. Wyglądało na to, że to ostatnie nasze wspólne zdjęcie. Nad biurkiem wisiała spora fotografia Agaty, na której którejś nocy namazałem flamastrem: Pomyłka, proszę się wyłączyć! Tak mówiliśmy, kiedy odbieraliśmy telefon będąc nie sami w pokoju. Na komputerze włączył się wygaszacz ze zdjęciami Nicole Kidman. Wpatrywałem się we wszystkie trzy. Pogłaskałem wiernego chomika, który pożywiał się w słoiczku. Usiłował mnie ugryźć, ale bez wiary w skuteczność – dzieliły nas pręty klatki. Zachodzącego słońca nie było widać, bo lało jak z cebra. Śpiewu ptaków nie dało się słyszeć, bo ulicą jechały na pierwszym biegu traktory z gnojowicą, jeden za drugim, naliczyłem jedenaście. Sąsiad po drugiej stronie ulicy przecinał drzewo cyrkularką. Pies sąsiada po drugiej stronie ulicy szczekał od piętnastu minut w tym samym rytmie. Sąsiad z mojej prawej strony rozmawiał z sąsiadem z mojej lewej strony wypowiadając w miejscowym narzeczu opinie na temat pogody. Strumyk na końcu mojej łąki szemrał cicho między śmieciami, które usiłowali spławić do jeziora wszyscy sąsiedzi, mieszkający w jego górnym biegu. Zamknąłem okno. Przestało walić gnojowicą, pies ucichł, traktory przejechały, wrzeszczących sąsiadów niemal nie słyszałem. Było miło, wiosennie, romantycznie. Pachniało chomikiem.

- Prawie zgadłaś z tym romantyzmem, skąd wiedziałaś?

- Telepatia, już sporo o tobie wiem...

 

*

 

W gmachu sądów tym razem bez kłopotów znalazłem salę, do której miałem wezwanie. W wokandzie była wypisana moja sprawa, tylko nie zgadzała się godzina. Żony nie było, ale po dłuższej chwili pojawił się mecenas, tym razem występujący jako radca prawny. Sprawiał wrażenie zupełnie innego człowieka, niż jeszcze kilka dni temu. Wesoły, uśmiechnięty, poznał mnie od razu, podał rękę i powiedział:

- Te sprawy często się przewlekają i podobno godzina to normalne opóźnienie. Na wezwaniu mamy jedenastą, na wokandzie napisali dwunastą, pewno wejdziemy o pierwszej. No to musimy skorzystać. Może pójdziemy na kawę?

Tym razem mnie zależało, więc wymyśliłem, że ze strony mecenasa to podstęp – my pójdziemy na kawę, a tu nas wywołają, stron nie będzie, sąd poczuje się dotknięty i odrzuci mój pozew. Nie ze mną takie numery, Bruner!

- Bardzo dziękuję, ale lekarz mi zabronił kawy. Może po prostu usiądziemy.

Chciał najwyraźniej rozmawiać. Głupio wyglądał w tej todze z zieloną wstążką. Chyba nie chciałem, żeby moja córka miała takiego nowego tatusia. Nawet, jakby miał być tylko jej teściem. Pod ścianą korytarza, w miejscu, skąd drzwi do sali były dobrze widoczne, stało kilka krzeseł. Przysunął się do mnie.

- Proszę mnie nie traktować jak wroga, ja nie mam do pana stosunku osobistego.

- Tak, do mnie nie, domyślam się!

Uśmiechnął się, wyczuwając aluzję. Pokręcił głową.

- To też nie tak, ja jestem zawodowcem. Płacą mi, to się staram, żeby się wywiązać. Rozwód to rozwód, zwolnienie to zwolnienie, a ugoda to ugoda. Tym razem chciałbym zaproponować ugodę. Bardzo chcieli pana zwolnić, więc się pospieszyli i rzeczywiście wyszedł bubel prawny – rozejrzał się i przyciszył głos – Między nami mówiąc, sądy zawsze sprzyjają pracownikom i starają się dołożyć pracodawcom. Więc sprawę ma pan jakby wygraną. Ale to potrwa i na pewno nie dostanie pan wszystkiego tego, czego pan chce. Więc możemy się pewno dogadać...

- Mówi pan to jako radca prawny mojej żony, jako szef działu kadr, jako jej adwokat rozwodowy, czy jako jej osobisty przyjaciel?

Jego śmiech był trochę wymuszony.

- Mówię jako doświadczony prawnik. W sądzie nie ma przyjaciół i wrogów, są strony procesowe. No to jak? Trzykrotna pensja, bez powrotu do pracy i wycofanie pozwu. Zgadza się pan?

Nie było to tyle, ile bym oczekiwał. W pozwie żądałem zwrotu utraconych zarobków, odszkodowania i przywrócenia do pracy. Ale rozumiałem to jako stanowisko negocjacyjne.

- Panie mecenasie! Wiem, że sytuacja firmy jest nie najlepsza, nie z mojej winy. Trzeba było mnie nie zwalniać.

- No, to jest do dyskusji. To pana odejście wywołało kryzys, a w zasadzie jeszcze wcześniej – pana naganne postępowanie wobec małżonki, co jest jak wiadomo przedmiotem odrębnego postępowania w tym gmachu...

Wyglądało na to, że chwilowe zbliżenie stanowisk już minęło. Korytarzem szła Ania, z którą nie widziałem się od wigilii. Widząc mecenasa, odpowiedziała chłodno na mój ukłon, udając, że mnie nie poznaje. Powinienem się z nią zobaczyć i dowiedzieć się, kiedy będzie druga rozprawa. Odwróciłem się do mecenasa.

- Roczna pensja i przywrócenie do pracy. W zamian za rezygnację z odszkodowania i wycofanie pozwu. Pozwoli to firmie odzyskać dobre imię, no i wydajnego pracownika.

- To chyba będzie niemożliwe.

- To poczekajmy na sąd – powiedziałem i w tym momencie otworzyły się drzwi sali.

Sędzia skinął głową mecenasowi, mnie wskazał miejsce po przeciwnej stronie. Zajrzał do akt.

- Czy strony próbowały postępowania pojednawczego?

- Tak, wysoki sadzie – odezwał się mecenas – ale propozycje firmy nie zostały przez powoda przyjęte.

Sędzia jeszcze raz spojrzał do papierów.

- Czy zbieżność nazwiska właściciela i dyrektora firmy z nazwiskiem powoda jest przypadkowa?

Wyjaśniłem. Mecenas uzupełnił:

- To w żaden sposób nie może rzutować na kwestie zawodowe, bo właśnie jesteśmy w trakcie postępowania rozwodowego i jest sprawą kilku tygodni...

- Jesteśmy, mówi pan? Kto z kim się rozwodzi, panie mecenasie?

- Moja klientka, to znaczy moja dyrektorka z pozwanym, to znaczy z powodem...

Jego własna opinia o jego własnym doświadczeniu prawniczym musiała być sporo przesadzona. Sąd podzielił zdaje się ten pogląd, bo powiedział:

- Niepotrzebnie zasugerował pan sądowi, że wyrzucenia powoda z pracy miało charakter osobistej zemsty. Sąd weźmie to pod uwagę przy wydaniu orzeczenia. 10 minut przerwy. Strony mogą pozostać w sali i wykorzystać ten czas na kolejną próbę porozumienia się.

Wyszedł i mecenas znów przysiadł się do mnie.

- Zagalopowałem się, faktycznie. Więc jak pan powiedział? Rok... Tyle nie damy. Może być pół roku. Ale bez powrotu do pracy.

- Jak bez powrotu, to rok. Jak pół roku, to z powrotem i odszkodowaniem.

- Rozmawiajmy jeszcze...

Zastanowiłem się. Czy naprawdę chciałem powrotu do pracy? Czy w obecnej sytuacji byłoby to możliwe? I czy ta praca mi jeszcze odpowiadała?

- Proszę pana, zależy mi na pieniądzach, bo jak panu się powiedzie, to pewno będę musiał zapłacić za rozwód i jeszcze mnie czekają alimenty. Jak panu się nie powiedzie, to wrócę do pracy kiedy będę chciał. Więc niech pan wybiera.

Wysoki sąd wrócił na salę. Wstaliśmy, potem usiedliśmy. Mecenas wrócił na lewą stronę.

- Uzgodnili panowie?

- Nie bardzo – powiedziałem.

- Widzę. Sąd podziela stanowisko pozwanego o niezasadności zwolnienia dyscyplinarnego, gdyż z dołączonych akt wynika, że nastąpiło ono w czasie, gdy pozwany przebywał w szpitalu, o czym z racji swego ciężkiego stanu nie mógł zawiadomić firmy. Powinien to zrobić szpital, nie zrobił albo zrobił za późno, można dochodzić odszkodowania od szpitala, sąd tym się nie zajmuje, to kwestia sadownictwa cywilnego, nie sądu pracy. Firma złamała prawo i poniesie za to karę. Natomiast zwolnienie strukturalne jest uzasadnione, zaś wystawienie go w środku, a nie z końcem miesiąca skutkuje tym, że pozwany mógł uznać je za nieważne z formalnego punktu widzenia. W opisanych przez mecenasa okolicznościach jednakże sąd nie widzi możliwości dalszej pożytecznej współpracy. W tej sytuacji sąd orzeka: Firma zwróci powodowi równowartość utraconych zarobków, to jest kwotę równą dwóm pensjom.

Mecenas ucieszył się, widziałem, że ma ochotę pokazać mi język. Roześmiał się i zaczął pakować teczkę. Sędzia uderzył aktami o stół.

- Panie mecenasie, proszę uważać, bo pańskie zarobki zmniejszą się o kwotę kary za obrazę sądu! Nie skończyłem. Jednocześnie firma zapłaci powodowi odszkodowanie w kwocie równej jego półrocznej pensji. Termin wykonania – dwa tygodnie, pod rygorem egzekucji przez komornika. Sąd nie nakazuje przywrócenie powoda do pracy, a jedynie sugeruje przedłożenie mu wypowiedzenia zgodnego z prawem, to jest z datą 30 marca najwcześniej. Koszty sądowe poniesie firma. Zamykam rozprawę.

Wstaliśmy, mecenas podbiegł do mnie i wyciągnął rękę. Z wahaniem uścisnąłem jego dłoń, w końcu był tylko narzędziem, kiepskim zresztą.

- Gratuluję panu, w gruncie rzeczy byłem cały czas po pana stronie.

- A to nie pan przypadkiem podpisał moje zwolnienie?

- Och, wie pan przecież, co ja mogłem!

- To niech pan robi to, co pan może.

Uśmiechnął się i odwracając się do mnie, dodał:

- Zarekomendowałem pani dyrektor przyjęcie pana oferty w sprawie kursu rolniczego. Ale niestety, nie mamy etatu. Najwyżej na współpracę. Ale nie jestem pewien, czy ona na to pójdzie.

Byłem bogaty! No, może nie bogaty, ale bogatszy. Mogłem zacząć myśleć o własnym seicento. A rozwód nie wyglądał zbyt prawdopodobnie przy takim rzeczniku prawnym. Pożegnałem go może nie serdecznie, ale bez urazy. W końcu – przegrał prawie tak jak chciałem.

W sądzie rodzinnym Ani już nie było. Miałem pół godziny do autobusu i po drodze punkt dilerski fiata. Wstąpiłem. W części komisowej był roczny egzemplarz w niezłej cenie, na dogodne raty. Poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Długie włosy wysokiego sądu powiewały na wietrze.

- Nie rób głupstw, przynajmniej nie dzisiaj. Rozumiem, że wygrałeś w sądzie pracy?

- Wygrałem. Dlaczego głupstw? kiepski samochód?

- To że tam wygrałeś, nie znaczy, że u mnie wygrasz. Albo u kogokolwiek. Chcesz powiększać przed rozwodem majątek do podziału?

Zastanowiłem się. Po pierwsze – nie chciałem. Po drugie – dotarło do mnie, że kwestia rozwodu jest rzeczywiście możliwa. A jak Ania nas rzeczywiście rozwiedzie? Zostanę sam, no, powiedzmy – z chomikiem i co wtedy? Przecież tyle lat wspólnego życia musi coś znaczyć?

Kierowniczka salonu fiata podeszła z kluczykami:

- Zapraszam, niech państwo się przejadą. Jazda próbna nic nie kosztuje, a przekona się pan, że autko niewiele jest mniejsze od pańskiego poprzedniego.

- Może następnym razem - powiedziałem – na razie jeszcze nie jestem na kupnie. Zresztą znam ten samochód.

Pewnie, że znałem. Do komisu musiał je wstawić Jacek, mąż Agaty. Wielokrotnie nim jeździłem, więc jazda próbna nie była niezbędna. Hurtownia pewno się rozwijała i seicento przestało być potrzebne. Agata zawsze chciała mieć opla.

Ania skończyła przegląd swojego uno i pojechaliśmy. Dała mi kluczyki, żebym sobie trochę poprowadził.

Pod Domem Handlowym stała Agata i nie mogła nas nie zauważyć, bo rozmawiając z Anią podjechałem wprost pod przejście dla pieszych, gdzie była pierwsza pod światłami. Nie spieszyła się, bardzo wolno przeszła przed naszą maską, uśmiechając się dość dwuznacznie. Ukłoniłem się sztywno. Spoważniała, odkłoniła się i szybko pomaszerowała dalej.

- To ona? – upewnił się wysoki sąd – To przez nią to wszystko?

- To ona, ale to nie przez nią.

Na następnym skrzyżowaniu Ania nagle zsunęła się prawie na podłogę.

- Jedź szybko! lepiej, żeby nas nie zobaczyli!

Na sąsiednim pasie w niebieskim audi jechała moja żona ze swoim mecenasem. W ogóle nie patrzyli w naszą stronę. Nawet przez zamknięte szyby słychać było, że się kłócili. No, prawdę powiedziawszy nie popisał się Januszek. Był coraz kosztowniejszą zabawką i obawiałem się, że już niedługo na rynku poszukiwania pracy w dziedzinie komputerowej zacznie być tłoczno – paru bezrobotnych może przybyć i w naszej – przepraszam, już nie mojej – firmie.

Skręcili w lewo, ja pojechałem prosto. Pojechaliśmy nad jezioro, wypić kawę w “Czarnym Kocie”. Jak się człowiek przyzwyczai, to trudno mu wybrać coś innego. Na parkingu, płatnym, i wyjątkowo także strzeżonym, podszedł do nas parkingowy pan Mietek wraz z młodym, nie ogolonym oczywiście, pomocnikiem.

- Wycieraczki może pan kupi? - zapytał nieogolony.

- Nie, dziękuję, nie potrzebujemy.

- Nowe są – dodała Ania – dziękujemy.

- Lepiej wziąć – doradził parkingowy - Takie wycieraczki to się szybko zużywają.

- A tu jedna tak jakoś słabo przylega – dodał nieogolony.

- Ale działa – powiedziała Ania, kończąc dyskusję.

Nad gastronomiczną częścią motelu wisiał napis Kawiarnia. Specjalność zakładu – pstrąg. Noclegi. A obok reklama: Kto w “Kocie” żre – ten fajny je. Właściciel spędzał niedawno urlop na Podhalu, zakochał się w góralce i lubił posługiwać się zarówno gwarą, jak i stylistyką góralską.

- Czy chamstwo powinno być utożsamiane z folklorem?

- Nie powinno. Ale jest. A brak kultury z kulturą ludową. Zeżremy co?

Kelner podał nam kartę, w której widniały dania kuchni góralskiej. Ania zapytała czym się różni placek po zbójnicku od placka po góralsku, placka po bacowsku i placka po juhasku. Kelner spojrzał na nią, jak na typową ceperkę. Znałem go, był Kaszubem.

- To jest taki placek po węgiersku, tylko z różnymi serami.

- To poproszę.

- Który?

- Po zbójnicku.

- Po zbójnicku już nie ma. Może być po góralsku, tylko że z serem z juhaskiego.

Zamówiłem polędwicę z zielonym pieprzem, zastępczo z czarnym pieprzem. Jak odszedł, Ania zapytała szeptem:

- Nie wiesz, co ja zamówiłam? Głupio mi się było wycofać, ale co to jest placek po zbójnicku w sosie z górala czy jakoś tak?

Nie spiłowała dwóch placków ziemniaczanych z gulaszem i sosem pomidorowym oraz startym oscypkiem. Przy kawie zadała mi to pytanie, którego się obawiałem i na które po prostu nie umiałem odpowiedzieć:

- To powiedz mi, chcesz tego rozwodu, czy dalej nie?

Nie chciałem. Ale też nie chciałem, żeby było tak jak teraz czy jak ostatnio. I nie wiedziałem, czy ten czas da się cofnąć.

- Nie jestem w stanie nikogo i niczego zmienić. Mogę tylko dać rozwód lub nie dawać. To będzie jeszcze jedna rozprawa pojednawcza. A za trzecim razem już będzie decyzja. I nie wiem, jaka. Nasza znajomość na nią nie wpłynie.

Nie bardzo wierzyłem. Ale nie wypadało mi o nic pytać. Na przykład, czy wysoki sąd jest zamężny. Czy ma dzieci. Czy przyjaźni się ze mną z przypadku, czy z ochoty. Poza tym, bałem się jej. Nie bez powodu.

- Odwiozę cię. Ale potem muszę jechać do domu. Pani Małgosia tylko wyjątkowo zostaje mi z dzieciakami po szóstej. A i tak potem muszę z nimi parę godzin walczyć, zanim sprzątną i zasną.

Jedna niewiadoma się wyjaśniła. Druga pojawiła się za chwilę. W fiacie nie było wycieraczek. Już dawno nie widziałem tak wściekłej kobiety. Parkingowy podszedł skasować opłatę. Jego nieogolony towarzysz spytał:

- Kupią państwo wycieraczki do uno? Tanio sprzedam...

Wysiadłem i zacząłem pertraktować. Policja przyjechała po kilku minutach, musieli być gdzieś w pobliżu. Ania wezwała ich przez komórkę, kiedy tylko stwierdziliśmy brak, sam nie zauważyłem momentu, kiedy dzwoniła.

- Na drugi raz uważaj co i komu kradniesz – powiedział znajomy kapral policji – pani sędzia nie daruje ci tych pięćdziesięciu złotych.

- Posiedzi nie za pięćdziesiąt złotych, tylko za chamską bezczelność – mamy na to paragrafy.

Spojrzałem na nią spod oka. Była wściekła, ale fajna. Wiadomo – żarła w “Kocie”!

Następny odcinek