Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

ð Spis treści

ð Odcinek 2

 

Odcinek 3

11-04-2003

*

Spotkałem, ale nie poznałem. Pewno przeszedłbym obok bez słowa, najwyżej ze zdawkowym uśmiechem lowelasa, przywoływanym „na okoliczność” spotkania dziewczyny miłej i sympatycznej, uśmiechem, który może doda otuchy wracającej do niezbyt miłego domu kobiecie, zagonionej za codziennymi sprawami, nie mającej czasu na romanse ani nawet na nikomu niepotrzebne uśmiechy. Wychodziła z bulanżerii z siatką zakupów, z której wystawały dwie złociste bagietki, sałata i pęczek cebuli. O mało co bym się z nią zderzył na chodniku, zatrzymałem się gwałtownie, ale lekkiego potrącenia nie udało się już uniknąć. Zamyślona, nie widziała mnie początkowo, szukała wzrokiem przyczyny, która ją zatrzymała. Zacząłem bąkać jakieś serdeczne francuskie ekskuzy, kiedy cofnęła się o krok i krzyknęła:

- Jezus, Maria! To ty? Jakim cudem?

No, z pewnością nie była to już fertyczna blondyneczka z migdałowymi oczami, z rzęsami, na których można by płaszcz powiesić i z figurą Bardotki. Nadal była piękna i zmysłowa, choć minionych kilkanaście lat dawało się zauważyć w pewnych zaokrągleniach, kurzych łapkach przy oczach i farbowanych - choć ciągle na blond - włosach. Poznałem ją właściwie najpierw po głosie, potem do niego dopasowałem całą resztę.

- No, ja. I bez cudów. Ale jakim cudem ty tutaj?

- Poczekaj. Jesteś turystycznie, przejazdem, z jakąś wycieczką? Aha, teraz nie ma wycieczek, bo zamknęli Polskę. Uciekłeś? Wyemigrowałeś? Mieszkasz na stałe we Francji?

Sporo pytań i niełatwe odpowiedzi. Zaproponowałem kawę - obok była niezła kafejka gdzie parę razy byłem na chablis z owocami. Rozejrzała się dokoła, jakby chciała sprawdzić, gdzie to mamy iść na tę kawę i dobrze mi znanym gestem wzięła mnie za lewą rękę, żeby sprawdzić, która godzina. Nigdy nie nosiła zegarka i zawsze w ten sposób sprawdzała godzinę.

- Nie mogę, nie zdążę, czekają na mnie. Do kiedy zostajesz?

Ba, żebym to ja wiedział! Wydawało mi się, że zależy to tylko od pana generała, może też trochę od pana przewodniczącego, który siedział w internacie gdzieś w Bieszczadach i podobno miał się nieźle. Teraz doszedł do tego jeszcze czynnik miejscowy, może nawet dwa. Nie odnalazłem jaskini. I znalazłem Magdę.

- Na pewno jeszcze jutro będę. I nie jestem tu ani turystycznie, ani emigracyjnie. Powiedzmy, że wczasowo.

- Nie żartuj, do Aix nikt nie przyjeżdża na wczasy. To jutro wieczorem u Marii, powiedzmy o 9-tej.

- U jakiej Marii?

- Café Maria, przecież tam mnie chciałeś zaprosić?

Nawet nie wiedziałem, że tak się nazywa. Złapała torbę i zniknęła w tłumie, a ja ogłupiały poszedłem dalej placem Verdun w stronę Manuela. A co będzie, jak nie przyjdzie? W końcu Aix to nie Milanówek i te przeszło 100 tysięcy mieszkańców zdoła ją kompletnie zmieszać z tłumem. A na szczęśliwy przypadek trudno znów liczyć: byłem tu już drugi miesiąc i dopiero teraz na siebie wpadliśmy. Tylko... nie byłem do końca pewien, czy mam ochotę znów w to wchodzić. Za dużo czasu, za dużo zdarzeń, za dużo ludzi po drodze...

*

Dom był duży, dwupiętrowy, rozłożysty, okna na klatkach schodowych wychodzące na podwórze miały przeszło 3 metry i zawsze na parapetach stały usychające pelargonie i z natury rzeczy uschnięte kaktusy, wszystko usłane setkami zdechłych much. Kiedyś na schody wpadł wróbel. Chyba nie oknem, nigdy ich nie otwierano, więc pewno od dołu, musiał być strasznym desperatem, bo drzwi wejściowe, solidne, obite cynkowaną blachą, były zupełnie nie zachęcające... A może wleciał przez strych? Obok mieszkania na poddaszu były dwa przepastne, niskie strychy, na których było wszystko i nic, gdzie straszyło i gdzie można było wejść na dach, by stamtąd popatrzyć na spory kawał miasta, dalekie lasy i pola, no i do ogrodu sąsiadów, gdzie czasem opalała się prawie naga Wiesia. Na lokatorskim strychu (bo drugi, wykorzystywany przez gospodarzy, był stale zamykany na kłódkę) stała wielka skrzynia na piasek przeciwpożarowy, do której załatwiały się koty, dalej leżały w kurzu stare narzędzia ogrodnicze, połamane łóżka w ilościach, które mogłyby wskazywać na to, że był tu kiedyś szpital albo burdel, wreszcie nikomu niepotrzebne książki, niemieckie i rosyjskie, pisane alfabetami, które trudno było rozszyfrować.

Nasze mieszkanie, pomiędzy tymi strychami, było środkową częścią poddasza, wydzieloną ze strychów przewiewnymi płytami paździerzowymi, latem gorące jak piekło, zimą woda zamarzała w ubikacji. W wakacje wychodzące na południe drzwi na balkon, gdzie kwitły bratki, stokrotki i groszek pachnący, dopóki nie ściął ich upał, były zawsze zasłonięte, żeby choć trochę uchronić wnętrze przed padającymi na wprost promieniami słońca. We dnie, w których upał był trochę większy niż zazwyczaj, mama na brudno-żółtej rolecie wieszała zmoczone prześcieradło. Wieczorem, gdy upał zelżał, siadywali z ojcem na maleńkim balkoniku, na taborecie rozkładali sobie kolację, zazwyczaj zakrapianą małą wódką. Ojciec pił kilka dużych kieliszków, mama po kropelce wysączała malutki, likierowy naparstek na wysokiej nóżce, oplatanej kolorową nitką. Nigdy nie było żadnych pijaństw, ojciec miał podobno niespożyte możliwości w dawnych czasach, później za kołnierz też nie wylewał, ale ile by nie wypił, nie robiło to na nim najmniejszego wrażenia. Nie tylko, że nie widziałem go nigdy pijanego, ale i nawet „pod humorkiem”, nigdy nie podnosił głosu, ani nie dowcipkował ponad miarę. No i dożył w zdrowiu 60-tki, po czym dostał marskości wątroby, choroby wówczas nieuleczalnej. Mama próbowała go ratować, wyprzedawała wszystko na drogie, sprowadzane zza granicy lekarstwa, prowadziła dla niego osobną kuchnię, do dziś pamiętam te tony chudego twarożku, sprowadzała doktorów i robiącego zastrzyki pana, który trzy razy w tygodniu przyjeżdżał do nas motorowerem simpson. No i poniekąd jej się udało - ojciec przeżył jeszcze pięć lat i umarł wcale nie na wątrobę, tylko na raka.

Mama, osoba o psychice nie najmocniejszej już przedtem, ciężko doświadczona, ale w pewien sposób sprawdzająca się doskonale w tych czasach nędzy i „załatwiania” każdej, najprostszej zdawałoby się rzeczy, załamała się zupełnie, i na zdrowiu i na psychice. Szpitale, lekarze, kilogramy pigułek - ta na obniżenie ciśnienie, ta na podniesienie ciśnienia, ta na serce, ta też na serce, i tamta też na serce. No i na nerwy. Dość szybko okazało się, że ja - najpierw ucząc się, potem studiując nie jestem w stanie zapewnić opieki, że jestem egoistą, a przecież ona tyle serca i wysiłku mi poświęciła, że jako wcześniak byłem bardzo chorowity, ciągłe przeziębienia, a w wieku niemowlęcym drgawki i konwulsje, tyle nieprzespanych nocy, przesiedzianych przy moim łóżku, wieczne anginy, choroby gardła...

Z tym gardłem to rzeczywiście miałem pecha. Nie wiem, do którego roku wstecz sięga pamięć dziecka, ale ja doskonale pamiętam czas, kiedy miałem dwa, może trzy lata i bawiąc się na tapczanie sięgnąłem po leżący na stoliczku złoty maminy sygnet. Wsadziłem go, naturalnie, do buzi, co widząc mama albo krzyknęła, albo trzepnęła mnie, bym tego nie robił. Sygnet wpadł tam gdzie nie trzeba i utkwił w tchawicy. Mama błyskawicznie rozwarła mi gębę i usiłowała wydostać biżuterię, przy okazji rozorywując mi gardło długimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami - świetnie je pamiętam. Nic z tego nie wyszło, i było już ze mną kiepsko, ale mama w ostatniej chwili przypomniała sobie, że przy tej samej ulicy Dębowej, niedaleko poczty mieszka laryngolog. Siniałem już z lekka, gdy na wózku dowiozła mnie biegiem do gabinetu. Doktor spokojnie wysłuchał relacji, po czym nagle chwycił mnie za nogi i potrząsnął, trzymając głową w dół, zdaje się nawet trzepnął mnie lekko w kark. Pierścionek wyleciał na dywan, ja zwymiotowałem, po czym doktor pracowicie pędzlował mi gardło jakimś środkiem dezynfekcyjnym, żeby zlikwidować skutki interwencji mamy.

To była miła ulica, ta Dębowa. Koło poczty był wylot wiaduktu, łączący „tę”, czyli wschodnią część miasta z „tamtą”. „Ta” była uboższa, ale za to pełna sklepów, no i znajdował się tu czynny dwa razy w tygodniu targ, gdzie kupowało się mięso (zanim nie zaczęła go dostarczać do naszego domu z nielegalnego uboju pani Murzynowa), masło, śmietanę, owoce, a w chwilach lepszych i dawniejszych takie specjały, jak grzyby, przyrządzane przez mamę pysznie jako danie główne, duszone ze śmietaną oraz przysmak nader już wtedy rzadki - raki. U nas, po naszej stronie był też znamienny dla mnie sklepik - dwa na dwa metry - prowadzony przez matkę mojego najbliższego kolegi i zarazem najwytrwalszego wroga - Wojtka. Wojtek był drugą osobą, jaką spotkałem idąc pierwszy raz do szkoły w październiku (poszedłem rok wcześniej i żeby się dostać do „trójki” musiałem zdawać egzamin z czytania i... inteligencji w pruszkowskim kuratorium). Pierwszą była Jola, którą w czasie pierwszej szkolnej przerwy pokochałem miłością wielką, wielką i beznadziejnie nieszczęśliwą, bo ona i tak wolała Wojtka. Potem, aż do końca szkoły podstawowej, a nawet i w liceum bezustannie wchodziliśmy sobie w drogę, przeważnie ze skutkiem jak najfatalniejszym dla mnie. Nienawidziłem go, ale nie przeszkadzało to w niczym temu, że cały czas przestawaliśmy razem, w szkole i po lekcjach, bo mieszkał najbliżej mnie, razem się bawiliśmy, razem uczyliśmy, razem paliliśmy pierwsze papierosy (mentolowe „Mewy”, ból głowy i wymioty - gwarantowane), razem przeżywaliśmy pierwsze spotkania z seksem. Wojtek z matką i ciotką mieszkali w komórce koło sklepu, zupełnie nie wiem, jak się tam mieszcząc. W tymże sklepie robiłem pierwsze zakupy, najczęściej zresztą na kredyt - panie w sklepiku wpisywały kwotę z wykazem zakupów do specjalnego zeszytu i według tego mama raz w miesiącu po wypłacie regulowała dług. Nie był to miły dzień.

Po naszej stronie miasta była jeszcze fabryka „Jedwabnicza” i „Dentystyczna”. W pierwszej produkowano słynny naturalny jedwab, z niteczek oplatających kokony jedwabników. Dla tych jedwabników pół miasta obsadzonych było morwami, których dziwaczne, słodkie owoce smakowały dzieciakom, a liście - gąsienicom jedwabników. Potem te gąsienice okrywały się kokonami, oplecionymi kilometrami cieńszych od włosa nitek, które - chyba jakoś maszynowo? - były rozplątywane i służyły do wyrobu jedwabiu. Poczwarki z takich rozplecionych kokonów były zdaje się na nic, bo setkami kilogramów leżały i śmierdziały koło fabryki, chyba robiono z nich jakiś nawóz, dawano też kurom. W fabryce „Dentystycznej” robiono narzędzia chirurgiczne i stomatologiczne. U nas też była szkoła nr 1, uchodząca za najgorszą.

Prawa - patrząc od Warszawy - strona Milanówka była lepsza, willowa i zamieszkała przez elitę. Była tam fabryka słodkich krówek - o wspaniałej, przedwojennej tradycji prywatnej, potem chyba upaństwowiona, ale zarządzana nadal przez właścicieli, no i dwie pozostałe szkoły podstawowe - w tym moja „trójka” oraz liceum, później wykorzystywane również przez Technikum Ekonomiczne. No i był tam kościół parafialny i daleko, na peryferiach, cmentarz. Główną osią miasta była częściowo brukowana kocimi łbami, a częściowo asfaltowana ulica, najpierw Dworska, tuż przed wojną nosząca imię Piłsudskiego, która przez przejazd kolejowy łączyła obie części. Po wojnie najpierw przechrzczono ją na Kościuszki, potem zamknięto przejazd, kierując ruch samochodowy na nowo wybudowany wiadukt, a pieszy tunelem pod dworcem PKP. Przejazd miał być tylko remontowany, w efekcie go zlikwidowano. Naszą część ulicy Kościuszki przechrzczono na 22 Lipca, tamta pozostała po staremu. Przy tamtej był kościół. Przy naszej - komitet miejski partii.

Przy mojej ulicy stało kilkanaście latarni, do których starałem się niekiedy strzelać z procy - czasem w lampy, a czasem tylko w słupy. Te słupy, drewniane i smołowane latem wydzielały mocny żywiczny zapach, od którego kręciło się w głowie. Monterzy elektryczni wchodzili na same wierzchołki przytrzymując się pasami i wbijając w miękkie drewno łukowate żelazne „słupołazy”, zbrojne w ostre kolce. Robili to niezwykle sprawnie i szybko, śmiejąc się, kiedy mi od samego patrzenia kręciło się w głowie.

Tina mieszkała dwa domy ode mnie, ale pomiędzy nią a domem sąsiadów była olbrzymia parcela, na której bawiliśmy się w Indian i wchodziliśmy na rosnące tam wielkie, rosochate dęby. Ale z Tiną zwykle zabawy miały inny charakter. W upalne wiosenne popołudnia po przyjściu ze szkoły czy w długie, nudne wakacyjne dnie w pierwszych klasach podstawówki kładliśmy się, zwykle w 3-4 osoby na niewielkim kocu w cieniu tego z dębów, który zasłaniał nas i od ulicy i od okolicznych domów, przylegając do siebie jak szprotki w pudełku. Mieliśmy świadomość, że chyba tak nie powinniśmy robić, bo leżeliśmy sztywno, bez ruchu, nie wiedząc co robić z rękami i nie wiedząc dlaczego takie nic-nie-robienie sprawia nam taką dziwną przyjemność, od której robiło się sucho w gardle i mokro w spodniach.

Chodziła do równoległej klasy i właściwie nic do niej nie miałem, nie podobała mi się, kochałem się nadal beznadziejnie w Joli, ale ciągnęło mnie do niej jak do owocu zakazanego. Ba, żebyż zakazanego! Moja matka o niczym nie wiedziała, a matka Tiny bardzo lubiła, kiedy przychodziłem do córeczki, bo ja uchodziłem za dobrego ucznia, a ona nie. Przy tym często chorowała, ja też, i tak na przemian odpisywaliśmy od siebie zeszyty. Kiedyś przyszedłem gdy leżała w łóżku i zaproponowała, żebym ją zbadał, puls i temperaturę. W domu, naturalnie, nikogo nie było. Włożyłem biały, kuchenny fartuch jej mamy, kazałem wyciągnąć język, policzyłem uderzenia tętna, a kiedy strzepnąłem termometr - zdjęła majtki i kazała tam sobie mierzyć temperaturę. Zniosłem to dzielnie, choć niezmiernie mnie zdziwiły szczegóły anatomiczne, a jeszcze bardziej fakt, że mnie mama mierzy pod pachą. Ale pomyślałem sobie, że tak to bywa u dziewczynek. Uciekłem dopiero wtedy, gdy ona ściągnęła mi spodenki. Było mi przyjemnie, ale bałem się, że zrobię coś, czego się będę wstydził powiedzieć na spowiedzi. Tamtego pierwszego nie uważałem za nic zdrożnego - przecież chodziło o zdrowie, które jest najważniejsze.

W czasie któregoś z pobytów w szpitalu, wiele lat później, mama przyniosła wiadomość, że Tina urodziła piękną i zdrową córeczkę. Tatuś był nieznany, a Tina miała 14 lat.

Gdy stanęło się na balkonie i odgarnęło pnący groszek - było widać z daleka błyszczącą taflę stawu, w którym w letnie dni chodziliśmy się kąpać i gdzie można było nałowić żab, kijanek i małych stynek, skąd przynosiłem do domu skójki i szczeżuje i bezlitośnie je rozpłatywałem nożem, szukając pereł. Cuchnące szczątki wyrzucałem potem na dach, na który przy odrobinie talentu można było wejść wprost z mojego balkonu. Jeszcze dalej - już niemal na horyzoncie - widać było szosę, na której przemykały nieliczne samochody, przesuwały się furmanki, a raz - w 1956 r. widziałem niekończącą się kolumnę czołgów.

Bliżej, na rogu Dębowej i Grabowej stała spora, ale bardzo zniszczona willa, o której mówiono „Dom Krügerów”. Na parterze mieszkali jacyś lokatorzy - lumpy z kwaterunku, na piętrze stare, niemieckie rodzeństwo, osiadłe tu jeszcze przed wojną, chyba niegdyś znakomicie sytuowane. Kupili willę z czasów początków świetności letniska, korzystali ze wspaniałego ogrodu, po latach ogromnie podupadłego. Przed tarasem parteru niszczał wielki klomb, na którym róże z trudem przebijały się przez gąszcz chwastów, główne, od dawna już nieczynne wejście podpierały kolumienki z głowicami jońskimi, z których tynk opadał całymi liszajami. W czasie wojny Krügerowie nie obnosili się ze swoim niemiectwem, biedowali jak inni, może byli bezpieczniejsi, a po zakończeniu działań nie wyjechali - bo nie mieli dokąd wyjechać. W Niemczech nie ocalał nikt z ich rodziny, byli zresztą już wtedy starzy i samotni. Dostali od władz Bundesrepubliki jakąś rencinę, którą rząd polski zabierał sobie, wypłacając im nędzne grosze w złotówkach. Skrupulatnie płacili podatki za dom, do którego właściwie mieli już niewielkie prawo, bo oczywiście podpadli pod kwaterunek, przez co zostali stłoczeni do jednego pokoju na piętrze, z maleńką kuchnią. Na starość byli stetryczali, pomarszczeni i źli, nikt ich nie odwiedzał i nikt ich nie lubił, bo ci, którzy pamiętali ich sprzed wojny - już pomarli i nie miał kto zaświadczyć, jak bardzo byli porządnymi ludźmi. Niemcy i już - po co tu jeszcze żyją - mawiali sąsiedzi i pewno tylko ich starczy wiek i podupadłość willi broniły ich przed agresją. Odwiedzał ich tylko listonosz, co miesiąc przynoszący rentę i z rzadka jakiś oficjalny list z Niemiec. Któregoś dnia panna Krügerówna była chora - on nie wstawał z łóżka od kilku lat - i nie przyjęła listonosza, jak zwykle w kuchni, tylko w pokoju. Od tego momentu wszyscy z oburzeniem mówili o ich obrzydliwych obyczajach - leżeli razem w jednym łóżku.

Jeszcze wieczorem wybito im pierwsze szyby. W kilka tygodni potem Krüger umarł na zapalenie płuc. Ona snuła się tylko po mieszkaniu, jedynie wieczorem wychodząc na balkon. Nigdy nie paliła światła elektrycznego. Pół roku późnej listonosz nie mógł się dostukać - wyważono zatem drzwi. Miesiąc później do domu, który stał się własnością rady miejskiej, wprowadzili się nowi lokatorzy.

Świat mojego domu ograniczał się do jednego pokoju, w którym zazwyczaj było ciemno od papierosowego dymu, gdzie spaliśmy, gdzie ja odrabiałem lekcje (nocami przenosząc się do kuchni), gdzie mama stawiała pasjanse i gdzie przewijało się mnóstwo gości. Rzadziej dorosłych - przeważnie w moim wieku. Po śmierci ojca mama z ogromną serdecznością przyjmowała w domu wszystkich odwiedzających mnie kolegów i koleżanki, z których większość zresztą mówiła do niej per „mamo”. Były wśród tego grona i dziewczyny, w których się podkochiwałem, ale zazwyczaj przelotnie i, by tak rzec, z niewielkim zapałem. Po Ani, która w ogóle nie chodziła do naszej szkoły, trafiła się taka Hania, także z innej szkoły, z którą romans rozwijałby się pomyślnie i nader erotycznie, gdyby nie to, że na erotykę oboje byliśmy zdecydowanie za mali, choć próbowaliśmy tego i nowego: mój ulubiony wróg Wojtek dowiedziawszy się o pierwszej mojej randce „na chacie” z Hanią, instruował mnie szczegółowo, co i jak robić z własnymi rękami i jej sferami erogennymi, choć naturalnie nie miałem pojęcia o istnieniu takowych.

- Pamiętaj, nie rozpraszaj się! - mówił mi w szóstej bodaj klasie - nie masz co zajmować się obiema jej piersiami: są takie same i tak samo będzie na to reagować. Jeden biuścik, jedna nóżka - skutek murowany.

Nie ma co, znał się na rzeczy ten Wojtek. Może nie dziwota, że tak stale z nim przegrywałem. Skutek rzeczywiście okazał się murowany - obojgu nam podobało się aż za bardzo, no i nie wiedząc co z tym szczęściem dalej zrobić - po kilku tygodniach przestaliśmy się widywać. Ładnych parę lat później, na progu studiów, mama wróciła do domu wcześniej i zastała mnie z dziewczyną, z którą wtedy chodziłem, na wygniecionym rodzinnym tapczanie. Co prawda tylko siedzieliśmy obok siebie i nie zanosiło się na coś więcej, może tam się raz czy dwa pocałowaliśmy, ale mama uderzyła w wielki dzwon. Na początku obrażona nie odpowiedziała na „dzień dobry” i zamknęła się w kuchni, a kiedy skonfundowana Ela poszła sobie, wypadła na mnie z krzykiem:

- Co ty sobie, gówniarzu, wyobrażasz? To twój ojciec umierał na tym tapczanie, a ty z dziwką sobie pozwalasz?

Wzruszyłem ramionami w poczuciu wielostronnej krzywdy.

- Po pierwsze ojciec umarł w szpitalu, i to już wiele lat temu. Po drugie nie jestem gówniarzem, bo świadectwo dojrzałości widziałaś. A po trzecie - to nie jest żadna dziwka, tylko moja koleżanka, którą dobrze znasz. Rzeczywiście, niepotrzebnie zaprosiłem ją do domu. Mogłem się spotkać z nią u niej - ma lepsze warunki i sympatyczniejszych rodziców.

Usiłowała mnie uderzyć, ale nie trafiła.

- Jeszcze raz się tak zachowasz, to wyrzucę cię z domu!

- Ciekawe jak... - wzruszyłem ramionami - Ale może wcześniej sam sobie pójdę. Ale oczywiście, jeśli poczułaś się dotknięta, to z szacunkiem przepraszam.

Dwa lata później przyjechałem do niej z Magdą i przedstawiłem ją.

- To jest dziewczyna, z którą zamierzam się ożenić. Mam nadzieję, że tobie się też spodoba.

 

ð Odcinek 4