Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

ð Spis treści

ð Odcinek 1

 

 

 

 

Odcinek 2

8-04-2003

 *

 

 

O tajemniczej jaskini w Górze Świętej Wiktorii górale opowiadali od dawna, ale nie udało mi się nigdy spotkać kogoś, kto kiedykolwiek do niej wszedł. Owszem, prawie wszyscy miejscowi w Aix opowiadali, że znali kogoś kto miał ojca, brata, sąsiada, który kiedyś widział wejście, albo wręcz próbował tam wchodzić. I nic więcej - żadnych legend o skarbach, smokach czy zbójnikach, królach czy śpiących rycerzach, których zawsze pełno kręciło się po naszych, tatrzańskich czy ojcowskich grotach. Tutaj po prostu miała być jaskinia, która epatowała samym swoim, hipotetycznym, istnieniem. Wszyscy wiedzieli o grotach, nawet dość licznych, położonych w południowej części masywu, stromo opadającej kilkusetmetrową ścianą na płaskowyż Cengle. Ale były to po prostu dziury w skałach, gdzie mieszczanie z Aix, wybierający się z rodzinami na piknik, chowali się w deszczowe niedzielne popołudnia, by nie zamoczyć kanapek i odświętnych kapeluszy, gdy wiatr od morza nanosił wilgotne, napompowane deszczem chmury. Była jeszcze Diabla Studnia w pobliżu szczytu - dość szeroka szczelina, z której raz na jakiś czas miał wychodzić Dyabeł, żeby uskuteczniać wszeteczne figle z okolicznymi czarownicami. Od niej mieszkańcy trzymali się z daleka, aż wreszcie kiedyś postawiono koło niej kilkunastometrowy krzyż i Dyabła diabli wzięli. O jaskini, która przechodzi na wylot cały masyw, a może nawet ciągnie się hen, pod zamek w Vauvenargues albo i jeszcze dalej - mówiły tylko legendy. Zablokowany w Aix przez wydarzenia historyczne, może po prostu z nudów, a może z chęci nabycia zupełnie zbytecznej wiedzy, wszystkie deszczowe popołudnia spędzałem w muzealnej bibliotece, usiłując poprzez szperanie w opasłych tomach wydrzeć Górze jej tajemnicę - jeśli była jakakolwiek. Święta Wiktoria, zdawało się, z zaciekawieniem zaglądała mi przez ramię, gdy siadywałem przy wychodzącym na wschód oknie. Kilkanaście kilometrów, dzielących mnie od podnóża góry, przy dobrej widoczności nie stanowiły problemu. Inna rzecz, że ciągnące się od Morza Śródziemnego mgły niekiedy otaczały wierzchołek romantycznym wieńcem, który dodawał jej tajemniczości. W ogóle, skojarzenia z Babią Górą nasuwały się nieodparcie.

Jedną z najstarszych ksiąg, jaką w łaskawości swojej użyczyła mi, naturalnie tylko na miejscu, zasuszona bibliotekarka, była Kronika Prowansji, przez której średniowieczną francuszczyznę przedzierałem się z trudem, niekiedy wręcz utykając w zawiłościach składni czy idiomach, obficie skażonych łaciną. Wśród plejady królów, zakonników, rycerzy mniej czy bardziej szlachetnych, nagle błysnęła mi Wiktoria. Uczulony na to imię, zacząłem wczytywać się w tekst:

 

Roku onego, kiedy umiłowana przez Pana Naszego Wiktoria przybyła do naszego sławnego miasteczka, parafianie doświadczyli licznych cudów i manifestacyi Łaski Pańskiej. Jako to: w miesiącu styczniu nadzwyczajne chłody powstały, z nieba padał puch biały, który wszelako nie chłodny był, ale rozgrzewał, a pola przykrywszy, wnet zmienił się w cudną winnicę, która zielone liście wypuściwszy już w lutym, miesiąca następnego owoc wydała nadzwyczajnej piękności, winem płynący nader pachnącym i słodkim, ale ciężkim i lepkim jako krew. Przestraszywszy się onego owocu, włościanie zapytywali mnie jako biskupa azali jest to wino zdatne do picia. Skosztowawszy z kielicha, popadłem w jakieś cudne omdlenie, w którym ukazała mi się słynąca cudami Wiktoria i rzekła: Oto przed tobą kielich Sagnum Sanctisimum Domini Nostri. Pożywaj w pokoju!

Nie chcąc początkowo z wielkiej nieśmiałości spożywać Krwi Najświętszej jak jakiego napoju codziennego, uprosili mnie parafianie, aby jeno przy Najświętszej Ofierze spożywanym wino owo było. Tak też się stało. Winniczkę przystojną założyłem na zboczach góry, od wschodu osłaniającej horyzont, a Wiktoria zapragnęła któregoś dnia ją zwiedzić. Słońce naówczas wzeszło jak czerwono jak ona Krew Pańska, a po świtaniu, gdy Wiktoria trzewiki podróżne obuła i pielgrzymi kostur w rękę ujęła i tak poszliśmy pospołu - przezacna Wiktoria, ja - niegodny sługa Pański i tłumek wiernych niezbyt liczny, bowiem strach ich w domu zatrzymywał. A z nieba głosy dziwne się wydobywały, jakoby prorok Eljasz, Mojżesz albo i sam Bóg Ojciec do Wiktorii stamtąd przemawiali w nieznanym języku. Ona zdawała się to wszystko rozumieć i przynaglała nas byśmy - jak mawiała - śpieszyli dać świadectwo boskiej prawdzie.

Zaszliśmy w coraz mniej licznej grupie do stóp owej góry, co cielskiem swoim opasłym przykryła cały horyzont i wspinać się poczęliśmy przez nader wybujałą winnicę, atoli Wiktoria ani spojrzała na dorodne krzewy Krwi Pańskiej, podchodząc w górę i w górę coraz stromiej aż do miejsca, gdzie oczom naszym ukazała się jaskinia, w skalnej ścianie jak młotem wykuta, w której światło nieznane pulsowało, jakby wrota to były do piekieł.

Przystąpił do Wiktorii naówczas burmistrz naszego miasteczka, towarzyszący nam aż dotąd dostojny Gaston z Arles i przemówił:

- Powiadają, żeś święta, pani, i zło żadne do twojej szlachetnej duszy przystępu nie ma, ale strzeż się! W górach Pan Nasz poukrywał złoto, srebro i drogie kamienie, których to skarbów strzegą rozmaici diabłowie i duchy straszliwe, osobliwie przybierając na się kształt mar zwodniczych, mnichów albo smoków, takoż węży szkaradnych a jadowitych. Jaskinia domem jest dla duchów, diabłów, smoków i nietoperzy, ludziom zaś, nawet świętym, przystoi pod boskim słońcem się przechadzać.

Śmiałą była ta mowa, ale i rozsądną nader, aliści Wiktoria równie roztropnie i w słowach układnych, choć nie całkiem dla nas naówczas zrozumiałych, Gastonowi z Arles tak odpowiedziała:

- Mężu czcigodny, Bóg zapłać za przestrogę, bo wiem, że ze szlachetności serca twego ona płynie. Aleć odpowiem, że choć racje twoje są słuszne, to skierowane niewłaściwie. Nie złota lub drogich kamieni grzeszne pożądanie mnie tam kieruje, choć słusznie prawisz, że one tam z łaski Pana Naszego się znajdują, tylko drogi zawiłości czasu i przestrzeni, które Pan nasz na mojej ścieżce postawił, tu oto mogą się rozprostować, co też uczynić pragnę. A diabłowie i duchy szkaradne przystępu do mnie mieć nie będą. Pan ze mną - któż zatem stanie przeciw mnie!

Tymi skromnymi, choć niewzruszonymi słowami ujęła nas do łez, pojęliśmy, że postanowienie jej, którego cel pozostawał dla nas niejasny, jest nieodwołalne. Uniósłszy rękę, pobłogosławiła nas, stojących niemo kilka kroków przed jaskinią, po czym, znak Krzyża Świętego uczyniwszy, weszła do groty. Światło po chwili znikło, jakby oddaliło się wraz z nią w głąb góry, po czym ucichło echo jej kroków i tylko wiatr ciągnął od morza.

Kiedy do zmroku nie wróciła, zeszliśmy do miasteczka i tam solenną mszę świętą odprawiwszy, czekaliśmy na znak życia lub sygnał z niebios o jej dalszym losie.

W międzyczasie rycerze królewscy...

 

Zmierzch zapadł, a bibliotekarka nie zapaliła światła, widać chcąc dać mi do zrozumienia, że pora iść do domu. Litery starej kroniki zacierały mi się przed oczyma, ale byłem podniecony, jakbym dokonał niezwykłego odkrycia. Znalazłem początek nici, która prowadziła do tajemnicy góry. Widziałem ją nadal za oknem, a tonące daleko w Atlantyku słońce na wierzchołku Sainte-Victoire zapaliło lampę zachodu. Oddałem książkę, prosząc o odłożenie jej na jutro i wyszedłem na ulicę Saporta koło merostwa. W tabaku kupiłem “France Soir” i przeczytałem o tym, że nadal trwają poszukiwania kilku przywódców “Solidarności”, których nie udało się schwytać 13 grudnia. Zbyszek Bujak samym swoim ukrywaniem się ośmieszał wojskowych, bo doskonale przygotowana akcja nie była jednak bez skazy. System represji nasilał się, a ja nadal nie wiedziałem, co z moimi bliskimi. I nadal nie wiedziałem, kiedy będę mógł wrócić.

Mieszkałem wtedy na ulicy Manuela. Gdy minąwszy jasno oświetlony Kościół Św. Magdaleny wyszedłem na Plac Verdun - spotkałem Magdę.

 

*

 

Obudziłem się z przeświadczeniem, że dzieje się ze mną coś ważnego, coś, co ma decydujące znaczenia dla mojego dalszego życia. Po chwili dopiero uświadomiłem sobie, że jestem u siebie w domu i po prostu budzik wyrwał mnie ze snu, jak zwykle o 6 rano. Że o 7.10 mam pociąg do Warszawy, na który muszę zdążyć, jeśli chcę dojechać na czas na zajęcia. Muszę wyciągnąć nogę spod kołdry, jedną, potem drugą, potem pójść do kuchni i poszukać w starej, zdezelowanej lodówce, czy mamy jeszcze coś do zjedzenia. Matka znów była w szpitalu z dolegliwościami sercowymi, które ciągnęły się niemal bez przerwy od śmierci ojca, już przeszło sześć lat temu.

Sen! Rzadko kiedy mi się coś śniło, a i te sporadyczne wizje nie miały charakteru profetycznego, bo zazwyczaj zapominałem ich treść natychmiast po obudzeniu się. Teraz siedziałem na łóżku i nie patrząc na uciekający czas, starałem się jak najdokładniej przypomnieć sobie to coś, co wydało mi się tak niesłychanie ważne. Udało mi się w drodze kolejnych przybliżeń wymyślić na nowo sen, którego tylko zarys trzepotał gdzieś za zamkniętymi powiekami.

Jechałem tramwajem. Nie, nie tramwajem - autobusem. Wsiadłem koło kościoła Świętego Krzyża. Tłok niewielki, godzina chyba wieczorna. Miejsc siedzących nie było, zresztą miałem jechać tylko kilka przystanków i nie opłacało się tak czy inaczej siadać. Na tylnej platformie, tuż koło kasownika, właśnie zresztą kasując bilety, zobaczyłem dziewczynę, której uroda powaliła mnie od razu. Wyglądała jak ucieleśnienie wszystkich moich marzeń: niezbyt wysoka, ale niesłychanie zgrabna blondynka, długie włosy, wielkie, niebieskie oczy. Wydatne, ale nie zbyt duże usta, wszystko w doskonałych proporcjach. I sukienka: wiśniowa, z ciemnymi, może nawet czarnymi wzorkami w postaci jakichś nieregularnych plam, przypominających chińskie smoki.

Stanąłem za nią i na przystanku, na którym musiałem wysiąść - tak, oczywiście, było to koło Ronda na Nowym Świecie, spieszyłem się na jeden z ostatnich pociągów, odjeżdżających z Powiśla, a do dworca miałem przecież jeszcze dobrych kilka minut marszu - zapytałem ją, czy teraz wysiada. Chciałem koniecznie usłyszeć jej głos, może jakoś zagadać - powiedziała po prostu: “Nie, proszę bardzo” i usunęła się, robiąc przejście. “Do widzenia” - powiedziałem, ale nie wysiadłem, bo nagle znaleźliśmy się w jakiejś górskiej dolinie, pełnej kolorowych kwiatów i wypełnionej dźwiękiem płynącego za skałami strumienia. Położyła mi głowę na ramieniu, wyciągnąłem rękę, żeby ją przytulić - i nagle znikła, i ona, i ta dolina pełna kwiatów, a ja znalazłem się na zimnej ławce na Dworcu Śródmieście. Z ciemnego tunelu wiało stęchlizną i kloaką, a ja wiedziałem, że uciekł mi ostatni pociąg, którym mogłem dojechać do domu. I wtedy zadzwonił budzik.

Pamiętałem, że we śnie widzi się dalsze projekcje tego, co już widziało się wcześniej, że to są konfabulacje marzeń, oparte na doświadczeniach przeszłości... Ale byłem pewien, że nie znam takiej dziewczyny. Może najbardziej przypominała Anię z “Pekinu”, tak nazywaliśmy czynszową, zatłoczoną do niemożliwości kamienicę przy ulicy Grabowej, gdzie w zagraconym pokoiku z kuchnią bez łazienki mieszkała moja pierwsza dorosła miłość, przeżywana już z podtekstami erotycznymi, ale jeszcze jakże niewinnie i dziecięco. Ale Ania miała zupełnie inną twarz, zielone oczy i jedynie zgrabna sylwetka łączyła ją z tą wizją ze snu.

Jeszcze tego samego dnia po zajęciach poszedłem na przystanek koło kościoła Świętego Krzyża i stałem z kilkanaście minut, próbując znaleźć kogokolwiek, kto mógłby zostać dopasowany do mojego snu. Niestety - nie byłem księciem z bajki, moja piękna nieznajoma nie była Kopciuszkiem, a zgubiony sen nie dał się dopasować do nikogo, jak zgubiony pantofelek do stóp sióstr Kopciuszka...

Byłem na drugim roku Uniwersytetu, miałem za sobą pierwszą, podobno najważniejszą selekcję, a egzotyka studiów pozwalała zarówno na niemal pewność, że z dalszymi latami sobie poradzę, jak i na pewną swobodę, niezbędną dla życia towarzyskiego. Jedynym ograniczeniem wydawały mi się finanse, coraz bardziej wątłe i ostatni pociąg, odchodzący z Powiśla o 23.40. Ze Śródmieścia 7 minut później.

Na Wydziale Neofilologii w początkach października, zaraz po inauguracji zaczęła się seria spotkań ze studentami pierwszego roku, których do nowego środowiska mieli przygotowywać - osobno - delegaci dwóch niby-konkurujących organizacji studenckich. Związek jako przybudówka partii był mniej liczny, przeważnie nielubiany i, paradoksalnie, bez środków materialnych. Zrzeszenie było liberalne, niekiedy uchodziło za opozycyjne i miało bardzo rozbudowaną bazę materialną. Lecz w gruncie rzeczy byliśmy jak walczące ze sobą kukiełki w Grand Guiniolu, pociągane za sznurki przez jednego animatora. Dla mnie jednak, przynajmniej w tamtym roku najważniejszy był teatr, funkcjonujący nieco poza oficjalnym nurtem uniwersyteckiej kultury - coś w rodzaju “off Broadway”. Teatr był magnesem, który pociągnął mnie do Związku, zresztą nie tylko mnie. Magia sceny działała na bardzo wielu ludzi, zwłaszcza na dziewczyny. Inna rzecz, że na dziewczyny działała pewno jeszcze bardziej melancholijna uroda mojego ówczesnego zastępcy we władzach wydziałowych, Andrzeja. niż cokolwiek innego. Tak czy inaczej - na Orientalistyce na pierwszym roku Związek zyskał kilkadziesiąt osób, głównie płci pięknej, bo tam przeważnie były dziewczęta, z których większość przetrwała z nami burze kolejnych zawirowań politycznych, wzloty i upadki teatru i liczne a zmienne komeraże towarzyskie aż do końca studiów, a niekiedy i dłużej. Sypialiśmy z nimi umiarkowanie, nieco kazirodczo, żeniliśmy się niechętnie, ale bardzo się kolegowaliśmy. Tak czy inaczej - udział w tych zebraniach traktowałem - i nie tylko ja - jak polityczno-towarzyski obowiązek, a i okazję do podrywu czy - jak mi się wydaje ważniejszego wówczas - uzupełniania kadr Teatru.

Najciekawszy, poza Orientem, połów mieliśmy na romanistyce. Ten wydział zawsze był nieco egzotyczny, panienki przeważnie z dobrych - w ówczesnym znaczeniu - domów (jeden z nich, przy Alei Szucha 16, wówczas przechrzczonej na I Armii WP, zgoła nazywaliśmy “akwarium” z powodu wielkiej liczby “grubych” ryb tam mieszkających), a i urodę niewiast miał przodującą. Poumawiany na, nazwijmy to, indywidualne konsultacje z dwiema z nich, Marylą - płomienną brunetką i Kasią - piękną blondynką - niechętnie przyjąłem zaproszenie na kolejne zebranie informacyjne, tym razem na rusycystyce.

Kierunek ten, egzystujący na dalekich peryferiach filologii, był poza sferą moich zainteresowań. Na filologii polskiej królował niepodzielnie (towarzysko i politycznie) Wiesiek, szef naszego teatru, dusza towarzystwa i mocarz intelektu, więc wydawało mi się, że wkraczanie na jego terytorium jest swojego rodzaju nietaktem. Ale poszedłem i nigdy tego nie żałowałem.

W dwa tygodnie od mojego snu zobaczyłem ją w drugim rzędzie sporej sali gmachu polonistyki. Blond włosy, owalna twarz bez powakacyjnej opalenizny, wielkie, niebieskie oczy, ujmujący uśmiech, dość niski, atrakcyjny głos. Reszty nie widziałem, ale i tak byłem pewien, że jest taka, jak ją widziałem w autobusie 122, czy - z pewnością tak! - 107: miała przecież na sobie tę króciutką, wiśniową sukienkę z czarnymi plamami czy smokami. Wtedy zrozumiałem, że to właśnie ją widziałem i że z tego zebrania wyjdę z nią razem.

Spełniwszy już swoją agitacyjną powinność, w pozebraniowym rozgardiaszu podszedłem do niej i spytałem, czy mogę ją odwieźć do domu. Naturalnie, nikt wtedy ze studentów nie jeździł na Uniwersytet samochodem i odwiezienie oznaczało wspólny kurs autobusem. Powiedziała, że chętnie skorzysta, bo mieszka w takiej okolicy, że woli nie wracać do domu sama. Poszliśmy na przystanek koło kościoła Świętego Krzyża i wsiedliśmy w 107, które, o dziwo, przyjechało niemal od razu. Powiedziałem wtedy:

- Już się tu kiedyś spotkaliśmy, w tym autobusie. Dwa tygodnie temu. Na tej platformie. Od tamtej pory cię szukałem. Byłaś w tej właśnie sukience, a ja chciałem wysiąść koło Ronda.

Roześmiała się.

- Akurat! Nigdy się nie spotkaliśmy. A tę sukienkę mama mi skończyła szyć wczoraj. Bajki opowiadasz. Kiedy to miało być?

- Dwa tygodnie temu. Śniłaś mi się. Możesz wierzyć czy nie, ale tak właśnie było.

- Nie wierzę.

ð Odcinek 3