Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 3

 

Odcinek 4

15-04-2003

*

Po opędzeniu najpilniejszych zajęć gospodarskich, których na statusie tymczasowego emigranta wiele nie miałem, wczesnym popołudniem trafiłem znów do muzeum. Bibliotekarka poznała mnie od razu i bez słowa do tego samego stolika z widokiem na górę przyniosła kolejny manuskrypt. Dopiero teraz zauważyłem, że do czytania dostaję współczesną kopię średniowiecznego manuskryptu; nie robiło mi to właściwie żadnej różnicy - chodziło mi o wiadomości, a nie o obcowanie ze starożytnościami - ale jednak poczułem się oszukany, jakby zamiast masła do kanapki z szynką podano mi margarynę.

Szybko przerzuciłem kilkadziesiąt stron opisów wojen, zmagań między Katalończykami i Andegawenami, burz, pożarów i pomorów, aż natrafiłem znów na moją znajomą. Pisał już inny biskup, najwidoczniej nie znający bliżej wcześniejszych wydarzeń:

 

Tak się Panu Bogu Wszechmogącemu podobało, że piękne nasze miasto doświadczać począł plagami rozmaitymi, jako to pożarami i głodami, na przemian z wichrami potężnymi, które ryby przynosiły w powietrzu z morza, a niektórzy powiadają, że nawet pustynne zwierzęta z Sahary. Przed dni wiele Góra Wiatrów, na wschód od miasta się wznosząca, gorzeć jakoby wieczorami zaczęła, w czym upatrywano niechybnej oznaki tego, że nastąpi koniec świata lub też nadejście Antychrysta. Pasterze, owce wypasający u stóp góry, a za nimi rolnicy, uprawiający winnicę Pańską na jej zboczach przynieśli wiadomość, że na stromej górskiej ścianie, dobrze widne z doliny otworzyło się jakoby okno, co noc gorejące jasnym płomieniem. Ponieważ są tu wśród nas i tacy, co na dalekiej Sycylii bywali i tamtejszy gniew góry Etny widywali, plwającej skałami rozpuszczonymi, wyziewy trujące wydającej i żywym ogniem palącej trawy i winnice - przestraszeni przyszli do mnie, bym modły do Pana wznosił, iżby nieszczęście możliwe odwrócić. Upomniałem ich surowo mówiąc, że nic, co się na świecie dzieje nie dzieje się bez woli Boga i jeśli Panu Naszemu podoba się nas tak srodze doświadczyć, to na pewno sobie na to zasłużyliśmy i że raczej grzeszyć trzeba przestać i w sobie upatrywać przyczyny nieszczęścia, niż Boga o jego odwrócenie prosić. Ten i ów wspomniał przeto owe grzechy, które wyznawał przy Spowiedzi Św., jako i te, które przede mną taił, modlić się poczęli i wszelako o łaskę prosić.

Pomyślałem, że snadniej byłoby owe zjawisko dziwne z bliska ujrzeć i rozpatrzyć, czy jest to wyraz gniewu Pana, czy diabelskie jakoweś sztuczki, czy może zwyczajne zjawisko, przez człowieka lub naturę nam dane. Tak tedy postanowiłem, by kilkanaścioro mężów czcigodnych a cnotliwych zebrać i wyruszyć do Le Tholonet u stóp góry, a stamtąd, jak Bóg da, może i dalej.

I tak się stało. Podążyliśmy procesjonalnie na wschód od Aix i jeszcze tego samego wieczoru stanęliśmy w Le Tholonet obozując u stóp Góry Wiatrów, której cień potężny zasłonił nam pół nieba. Spać wszelako nikomu się nie chciało, więc przy ognisku siedzieliśmy, modląc się i obserwując górę, z której rzeczywiście płynęło jakieś łagodne światło, jednak wydało mi się, że to fenomen jakiś naturalny, związany z księżycowym światłem, zalewającym w bezchmurną noc całą okolicę. Już dobrze było po północy, gdyśmy je dokładniej ujrzeli: gdzieś w jednej trzeciej ściany zajaśniał otwór jakoby wielkiego, oświetlonego kandelabrem okna, jednakowoż o dosyć nieregularnych kształtach. Na tle światła widać było jakąś postać, która zdawała się nas przyzywać. Uznałem, że albo to znak od Sił Niebieskich, zatem obowiązkiem naszym iść na ich wezwanie, albo od Mocy Piekielnych, przeto udawszy się tam z Sanctissimum zmierzymy się z Diabelskim Nasieniem jako Rycerze Chrystusa, wreszcie być może jest to zbłąkany człowiek, któremu nieść pomoc się godzi.

Wypatrzywszy dobrze drogę do owego okna w górze, jako że noc była, powiadam, księżycowa, ledwie pierwsze promienie słoneczne okolicę oświetliły, zarządziłem pierwsze Mszę Św. w której wszyscy solennie uczestniczyli, a burmistrz Aix, towarzyszący nam w wyprawie, do takowej jak prosty diakon służył. Potem, w stanie Łaski Uśw. w górę między winnicami ruszyliśmy.

Krajobraz był coraz piękniejszy i niczego diabelskiego w nim widać nie było. Ten, który był na Sycylii, szedł z nami i powiadał, że i wulkanu tu czuć się nie wydaje: jak wiadomo, diabelski to jest pomiot i cuchnie siarką nad wyraz, co stąd pochodzi, iż diabłowie kłócąc się w piekle między sobą swar czynią takowy, że ziemia na szczycie góry pęka i smrody jako też gorąca piekieł tamtędy na Bożą Ziemię się wylewają. Tu zaś pachniały zioła i kwiaty barwne słały się nam pod zmęczone stopy, a ptakowie niebiescy modły swe nadobne pod niebiosa wysyłały. Gdy już podchodziliśmy pod wejście do jaskini, pasterz jeden stary bardzo podszedł ku nam, a widząc dostojność burmistrza, tylko pokłonił się przed nami i nie śmiejąc się odezwać, czekał w milczeniu. Skinąłem nań, by przemówił.

- Wasza Wielebność - ozwał się w te słowa - przyjdzie wam pewno spokojnie czekać pod grotą, aż ona stamtąd wynijdzie, co niechybnie owe znaki zapowiadają.

- Kto taki? - spytał burmistrz - jaka ona? Mówże, panie bracie, zrozumiale.

- Pokornie dziękuję Jego Wysokości. Lat temu już dwadzieścia przeszło, kiedym tu prowadził poprzednika Jego Wysokości i Przewielebnego Pasterza naszego, co to był na stolcu biskupim przed Wami. Prowadziła nas sławna ona Wiktoria, którą głosy z niebios poprowadziły do owej jaskini. Teraz, jak mniemam, wynijść pragnie i pomóc jej możemy modłami naszymi jako też liną konopną, bowiem u progu jaskini stromo jest niezmiernie, a Wiktoria już niemłoda była, gdyśmy tu byli pierwszy raz.

Doszliśmy do jaskini, która okazała się niewielką, uczciwszy uszy, dziurą w kamienistej ścianie i już obozem chcieliśmy stanąć we wnętrzu pieczary, gdy wieśniak co przemawiał uprzednio, z należytym szacunkiem przestrzegł nas, byśmy w głąb się nie zapuszczali, bowiem Wiktoria miała mówić, iż w jaskini czas biegnie inaczej, a korytarze mylnie poprowadzić mogą do świata, którego ani rozumem, ani wiarą swoją zwyczajny człowiek pojąć nie będzie zdolen. Spojrzeliśmy po sobie z burmistrzem, wielmożnym Marcinem z Pertuis, bowiem nie zwykła to była rzecz, by chłopek prosty dostojników jak równy im przestrzegał i nakłaniał. Ale powstrzymaliśmy się od skarcenia go, gdyż stary był nadzwyczajnie i dostojność, zwykła jego wiekowi biła wprost od niego, jakoby Pan przez niego przemawiał. Usiedliśmy więc u wejścia i czekaliśmy.

Słońce zaszło już za widnymi z daleka murami Aix i winnice okryły się ciemnością, ale miejsce, gdzie byliśmy, jarzyło się jakąś dziwną poświatą. Gdy pokazał się księżyc, nagle światłość objęła korytarze jaskini i począł się w nich jakowyś ruch. Uniosłem monstrancję z Sanctissimum, troskliwie w skrzyni przez mieszczan tu przyniesioną i pobłogosławiłem wejście do pieczary, mówiąc:

- Ktokolwiek przychodzisz, duch żeś czy człowiek, przychodź w imię Pana Naszego Jezusa Chrystusa, niech imię Pańskie będzie pozdrowione!

- Na wieki wieków, amen - odpowiedzieli wierni.

Po chwili na tle świetlistej komory zobaczyliśmy tajemniczą postać, owiniętą skromną opończą, wspartą na kosturze. Wyszła przez jaskinię i przysłoniwszy oczy, wpatrzyła się w mrok, w którym siedzieliśmy przy ognisku.

- Kto tu?- ozwał się kobiecy głos.

- Jean, biskup Aix i burmistrz Marcin z towarzyszami. Tyżeś to, pani, słynna sługa boża Wiktoria?

- Jam ci jest. Pozdrowienie w Panu!

Przeżegnała się Krzyżem Świętym i wtedy uwierzyliśmy, że to, co widzimy, dziełem jest Boskim a nie Diabelskim. Zrzuciła z głowy mnisi kaptur i zobaczyliśmy piękną, młodą niewiastę o ciemnej cerze i ciemnych włosach, o bardzo jasnych zębach i miłym uśmiechu. Oczarowani jej urodą, staliśmy długą chwilę bez słowa, po czym ozwał się pasterz:

- Jako to, wielmożna pani, macie to być wy? Weszliście do jaskini lat temu dwadzieścia jako kobieta w sile wieku, wręcz leciwa, a po dwudziestu latach opuszczacie ją jako młoda dziewczyna?

- Niezbadane są wyroki boże... Gdy Pan zechce - czas staje, płynie wstecz albo wręcz go w ogóle nie ma. Tak też było i w owej jaskini, której wszelako strzeżcie się, a najlepiej zapomnijcie, że istnieje. Nie byłoby bowiem rzeczą Panu miłą, gdyby rzesze całe przechadzały się po oceanach czasu i przekraczały góry przestrzeni...

Niezrozumiałe były jej słowa, ale gdy jej to rzekłem, powiedziała, że w kościele, gdy tylko wrócimy do Aix, wszystko snadnie wytłumaczy o tyle, o ile sama wie, bowiem są to rzeczy nie do pojęcia przez zwykłego człowieka, którym sądzi się być. Rozumnie prawiła i pobożnie, jakby rozum jej zachować zdołał zarówno roztropność wieku starszego, jak i bystrość, przyrodzoną młodości. Tak tedy zeszliśmy, psalmy śpiewając, do Le Tholonet, gdzie przenocowaliśmy, po czym rankiem stanęliśmy w Aix. Użyczyłem Wiktorii pokoju najlepszego w pałacu mym, sam przenosząc swoje skromne Lary i Penaty na plebanię do kościoła Świętego Zbawiciela.

Wszelako, gdy o umówionej porze przed nieszporami wróciłem do pałacu, zamiast pięknej, młodej Wiktorii powitała mnie, Boże odpuść, starucha o włosach jak mleko, pomarszczona i bezzębna, z trudem suwająca się na obolałych, pokrytych wrzodami nogach, podpierająca się kosturem. Widząc me zdziwienie, wyrzekła, osuwając się na fotel:

- Czas zawsze cię doścignie... Możesz na chwilę skryć się przed nim, uciec albo go przechytrzyć, ale niebawem sięgnie po swoje. Nie wiele mam dni przed sobą, więc słuchaj, księże biskupie. Jaskinia owa ma siedemnaście korytarzy, jedne pod górę wiodące, inne w dół, a jeden całkiem poziomo. W tych w górę idących czas zostaje za tobą w tyle, w opadających prześciga cię, zasię w poziomym w miejscu stoi. Korytarze skręcające w lewo prowadzą do krain północnych, w prawo - do południowych. Prosto biegnące - na wschód wiodą, cofające się - na zachód. Nie wolno iść poziomym korytarzem, bo tam dochodzi się do początku Czasu, a potem ginie bezpowrotnie w jego głębiach.

To rzekłszy osłabła i oczy zamknęła, iżem mniemał, że Panu Bogu ducha już oddała, ale dźwignęła się jeszcze i głowę podniósłszy, uprosiła, żeby przywołać do niej owego pasterza z Le Tholonet, który pierwszy ją przywitał. Rozpytawszy się wśród służby, odnalazłem go w pomieszczeniach stajennych, gdzie zdawał się czekać na wezwanie. Przyszedł do Wiktorii, przyklęknął, a ta wstała niespodziewanie rześko i ująwszy kostur, wsparła się na jego ramieniu, po czym rzekła:

- Za lat wiele miasto twoje, biskupie, będzie największym w okolicy i najpiękniejszym. Strzeż się tylko Masilli i Avignonu, bo tam dla was niebezpieczeństwo! Niechże w mieście staną kościoły patrona twego Jana Świętego z Malty i Marii Magdaleny, a wiodło się wam będzie dobrze. Żegnaj!

- A ty, pani? Dokąd się udajesz? Zostań z nami, na niczym ci zbywać nie będzie i dożyjesz swoich dni w spokoju i dostatku.

- Dzięki biskupie, ale moje miejsce jest na Górze. Kto raz igrać zacznie z czasem, jego czas jest zawsze, a dni jego policzone rozsypują się jak paciorki zerwanego różańca. Czas to sojusznik i wróg zarazem. Trzeba naprawić różaniec.

Odeszła, błogosławiąc Aix krzyżem świętym, a drogę jej na wschód znaczyły kwiaty i pięknie pachnące krzewy, wyrastające na śladach jej stóp. Więcejśmy jej nie widzieli, a Góra przyjęła ją wraz z wieśniakiem, na zawsze.

 

Odłożyłem kopię manuskryptu. Nadszedł wieczór, a na Sainte-Victoire - zdawało mi się - widać było ową leciutką poświatę, o której pisał poczciwy Jan. Za moimi plecami stanęła bibliotekarka i położyła rękę na kronice.

- Już zamykamy, proszę pana. I, przepraszam - czy pan dalej interesuje się jaskiniami w Sainte-Victoire?

Była na oko sporo starsza ode mnie, a ubiór - szara sukienka ze starannie wykończonym koronkowym żabotem, niemodne uczesanie i okulary sprawiały, że wyglądała jak mniszka. Może to pod wpływem tylko co ukończonej lektury, ale wyobraziłem sobie, że tak właśnie musiała wyglądać pobożna Wiktoria, zanim jeszcze ogłoszono ją świętą i zanim po raz pierwszy poszła do jaskini.

- Tak. A co, ma pani coś dla mnie?

- Pozwoliłam sobie poszukać w naszej bibliografii. Niestety, studenci zdołali uporządkować tylko gazety z lat międzywojennych. Oto na próbkę jedna odbitka artykułu z “Provence-Dimanche” - poprawiła okulary i spojrzała na kartkę - z 1932 roku. Czy przygotować inne?

Przedtem nie przejawiała takiej gorliwości. Czyżby tydzień dobroci dla zbłąkanych Polaków?

- Może najpierw przejrzę ten wykaz, potem zamówię. Oczywiście pokrywam wszystkie koszty, także i pani dodatkowy trud.

- A co to, generał ustanowił panu stypendium za to, że jest pan poza Polską? Nie ma o czym mówić. Może pan w weekend zaprosić mnie na lody z kawą.

Patrzyła za mną długo, gdy szedłem przez salę czytelni, w której sprzątaczki zamykały okna z widokiem na górę.

Magda czekała przy pierwszym stoliku na ulicy. Miała już kawę i jakieś ciastko, więc chyba przyszła wcześniej, bo ja byłem punktualnie.

- Czekam i czekam, a ty nie przychodzisz - powiedziała z udawaną pretensją - ale pomyślałam, że tyle lat czekam na ciebie w tym Aix, to jeszcze chwilę mogę.

- Nie spóźniłem się chyba? - zacząłem protestować, chyba zbytecznie - Ale i tak przepraszam.

đ Odcinek 5