Wszystkie zawarte tu teksty mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!

© Copyright by Maciej Pinkwart

 

 

Nowinki 

20 stycznia 2016

 

Jak sołtys krowie na miedzy...

 

Czasami odnoszę wrażenie, że albo rządzący i ich smyczowi dziennikarze rżną głupa, albo faktycznie nie znają się na podstawowych sprawach, o których się wypowiadają, albo uważają społeczeństwo za ten słynny ciemny lud, który wszystko kupi, co mu się podsunie w niby-patriotycznym sosie. No to spróbujmy to przynajmniej zindeksować, tłumacząc jak się rzecz ma cała, prosto jak sołtys krowie na miedzy (w innej wersji: jak sołtys Kaśce na miedzy).

Obniżenie ratingu Polski przez agencję Standard & Poor's - jest uważane przez rządzących jako polityczna zemsta na PiS-ie za wprowadzenie podatku bankowego. Co ma amerykańska agencja do banków w Polsce - nie wyjaśnia się. Ale domyślnie - zmowa bankowców! Mówią władze, że gospodarka Polski jest w świetnym stanie (ciekawe! a jeszcze do niedawna Polska była w ruinie!), a ten rating S&P obniżył z powodów politycznych. Ależ oczywiście, że z politycznych! Rating jest to kalkulacja ryzyka finansowego w jakimś państwie. I ryzyko to wzrasta nie w zależności od stanu gospodarki, tylko od stabilności politycznej. Czynnikami, wpływającymi na podejmowanie decyzji o inwestowaniu w jakimś kraju, albo o pożyczaniu tam jakichś pieniędzy są przede wszystkim prawo własności, równowaga między sektorami gospodarki (państwowym, społecznym i prywatnym, krajowym i zagranicznym) oraz stabilność podatkowa. Któż chętnie będzie angażował swój kapitał w kraju, w którym rządząca większość może z dnia na dzień zmienić przepisy, a nie będzie żadnego mechanizmu kontrolnego lub blokującego ewentualną bezprawność takich zmian? Mechanizm taki zawarty jest w zasadzie trójpodziału władzy i polega na tym, że od niesłusznej naszym zdaniem decyzji można się odwołać do sądu. Jeśli niesłuszne decyzje podejmuje stanowiący prawo parlament: musi mieć nad sobą bezpiecznik w postaci Trybunału Konstytucyjnego. Jak nie ma - to zaufanie słabnie, a ryzyko maleje. Stąd polityczność ratingu.

Gdy w dodatku otwartym tekstem mówi się w polskim rządzie o tym, że poprawę bytu Polaków (ewentualną...) ma sfinansować nakładanie większych podatków na zagranicznych inwestorów i właścicieli kapitałów, banków i sieci handlowych - kto zaryzykuje to, że jego pieniądze w skutek takich decyzji zostaną mu zabrane w całym majestacie uchwalonego przez jedną noc prawa? Rating musi spaść, bo ryzyko się podwyższyło. Właśnie z powodów politycznych, a nie innych. Dokładniej: wskutek polityki, prowadzonej przez rząd PiS.

Aha, właśnie się dowiedziałem, że dziś PKO BP zakończył współpracę z agencją S&P. Co oczywiście nie ma nic wspólnego z niekorzystnym ratingiem. No i z polityką, ma się rozumieć.

Brudy pierze się w domu, czyli polskie sprawy załatwiamy w Polsce, a nie na forum Unii Europejskiej. Brzmi nieźle, ale stoi w sprzeczności z traktatami unijnymi, które przyrzekliśmy respektować wstępując do Unii. Tym domem, w którym te brudy powinniśmy prać, jest właśnie zjednoczona Europa, a artykuł 2 Traktatu o Unii Europejskiej nakłada na nas obowiązek przestrzegania podstawowych zasad, którymi Unia się kieruje: Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz na równości kobiet i mężczyzn... Oczywiście, do dziś istnieją w Polsce dość nieliczne, ale głośne grupy polityczne i spora liczba obywateli, którzy uważają, że podpisując Traktat Lizboński w 2009 r. prezydent Lech Kaczyński podpisał wyrok śmierci na polską suwerenność, bo traktat ów zakłada częściowe podporządkowanie suwerenności krajów członkowskich suwerenności unijnej. I traktowane to jest jak zdrada narodowa - mimo nie podpisania przez Polskę unijnej Karty Praw Podstawowych.

Przeciwnicy Unii w Polsce dzielą się na dwie grupy: pierwsza, jak się wydaje bliska sferom obecnie rządzącym to ta, która uważa, że należy z Unii wysysać ile się da pieniędzy, ale nie respektować tamtejszej liberalnych zasad, traktowanych jako moralny permisywizm i dominację silniejszych ekonomicznie państw (czyt.: Niemców) nad słabszymi. Druga uważa, że nie potrzebujemy żadnej Unii, niech idą się paść razem ze swoimi pieniędzmi, niech zwiną i zabiorą swoje autostrady i inne inwestycje, bez autostrad i stadionów jakoś żyliśmy i dobrze nam było. Rolnikom żadne dopłaty unijne nie są potrzebne, oni i tak mają za dobrze, rolnik śpi i samo jemu rośnie. Podróżowanie po Europie bez paszportów nie jest nam do niczego potrzebne, a jeśli nawet to proszę: Rosjanie nie są w Unii, a podróżują po całym świecie, wystarczy mieć pieniądze. A tych Rosja z Unii nie ma. My też, jak będziemy potrzebowali, to sobie wydrukujemy. I nikt nam nie będzie zaglądał do garnka, narzucał jakichś norm ekologicznych czy moralnych, Karty Praw, ma być kara śmierci dla wszystkich bandytów, pedofilów, pederastów i komunistów, ateiści na drzewo, syjoniści do Syjamu, studenci do nauki, pisarze do piór, lekarze do szpitala, a komu się nie podoba, to niech wypier...

Przypominam, że w okresie przejściowym, kiedy do Unii dopiero aspirowaliśmy, musieliśmy dostosować polskie prawo do prawa unijnego. Czyli zmienić polskie przepisy tak, by nie kolidowały z unijnymi. Zrobiliśmy to. Stąd zaniepokojenie Unii próbami odwrócenia tego procesu - ubezwłasnowolnienia Trybunału Konstytucyjnego i przejęciem ręcznego sterowania nad mediami publicznymi. Zwłaszcza to ostatnie jest dla Unii nie do przyjęcia, bowiem choć naciski na prasę i próby zdobywania sobie przychylności dziennikarzy, a może nawet ich zastraszania (choć o tym jakoś nie słychać ostatnio) zdarzały się i na Zachodzie, to nigdzie w kręgu naszej cywilizacji nie ma takiego prawa, które dawałoby rządowi bezpośrednią możliwość mianowania redaktorów czy dyrektorów mediów. No, może tylko w jakichś rządowych "Monitorach" czy "Dziennikach Ustaw". Ale już na pewno nie w radiu i telewizji.

Załatwianie polskich spraw w Polsce? W Polsce, czyli gdzie? Nie chodzi mi to o odniesienie do Króla Ubu Jarry'ego: "w Polsce, czyli nigdzie". W polskim parlamencie, a nie unijnym? No to są załatwiane. Podstawowe ustawy ustrojowe pisane na kolanie, bez żadnych konsultacji  społecznych, z zupełnym pominięciem kompetentnych opinii prawnych, opozycja jest niedopuszczana do głosu, albo też dyskusja jest ograniczona do dwóch minut, marszałek Kuchciński wyłącza niewygodnym posłom mikrofon, albo nakłada na nich kary finansowe, prezes Kaczyński ryczy do swoich przeciwników "zamknij się", jakikolwiek głos krytyki jest dezawuowany tym, że rzekomo PiS ma mandat od wszystkich Polaków, by przeprowadzać swoją "dobrą zmianę". W efekcie rozmowę polsko-polską kończą jeśli nie histeryczne wrzaski rządzących, to zamykające dyskusję stwierdzenie: możecie sobie gardłować ile chcecie, ale my mamy większość, więc i tak uchwalimy co chcemy. I co? Wypraliśmy już brudy w domu? W Parlamencie Unijnym nikt nikomu głosu nie odbierze, nikt też nie usprawiedliwi łamania prawa przez ówczesny rząd stwierdzeniami o tym, że jego poprzednicy też mieli coś za uszami. Prosem pani, on piersy zacoł - to nie działa nawet w przedszkolu...

A może ta apostrofa o załatwianiu polskich spraw w Polsce nie dotyczy parlamentu? Może chodzi o załatwianie ich po męsku, na polskiej ulicy? Hordy sprzedajnych KOD-owców przeciw prawnym i sprawiedliwym chrześcijańsko-narodowym bojówkom? No, ciekawe, jakby przyszło co do czego, to czy tych łysych i karczastych szyitów by starczyło, żeby się przeciwstawić nie strachliwej i ubezwłasnowolnionej policji, tylko wkur...nym współobywatelom?

 

 

Targowica, zdrajcy, sprzedawczyki narodu - tak nazywają teraz europosłów opozycji, oraz przedstawicieli KOD, którzy rzekomo "donoszą" władzom unijnym na PiS i to ich winą jest to, że Polska znalazła się na europejskim cenzurowanym. Cóż - jak to mówią: każdy sądzi według siebie... Zacznijmy od tego, że to nie Polska znalazła się na cenzurowanym, tylko rząd PiS. Polska i PiS poza siedzibą partii przy ul. Nowogrodzkiej na pewno nie są synonimami. Dawno już minęły czasy okupacji niemieckiej czy PRL-u, kiedy to Zachód był izolowany od wiedzy na temat spraw polskich i trzeba było kurierów z Warszawy czy KOR-owców, by taką wiedzą się z Zachodem podzielić. W dobie nie znającego granic Internetu, telewizji satelitarnej, wolnej prasy i bezpośrednich kontaktów międzyludzkich taka wiedza ogarnia świat w jednej chwili. Oczywiście, dla kogoś, kto Internetu używa co najwyżej do oglądania kreskówek o Kocie Filemonie, a swoją wiedzę kształtuje za biurkiem, przed którym stają w ogonku donosiciele - to wszystko herezja i czarna magia. Największy krytyk poczynań PiS, przewodniczący Parlamentu Europejskiego socjalista Martin Schulz ma żonę Polkę i choć Niemiec, to Polskę rozumie. Wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej - inicjator debaty na temat rządów w Polsce, Frans Timmermans jest Holendrem, którego matka organizowała pomoc dla polskich żołnierzy generała Stanisława Maczka, a on sam dwukrotnie został odznaczony (przez L. Kaczyńskiego i B. Komorowskiego) za organizowanie opieki nad grobami Polaków i utworzenie w Bredzie muzeum pamięci generała Maczka i cmentarza polskiego. Wyjątkową podłością PiS-owców - ale i bezmierną głupotą - było wypuszczenie smrodu o tym, że Zimmermans atakując PiS odwdzięcza się Komorowskiemu za order. Nawet mi się nie chce tego komentować: trzeba po prostu otworzyć okno i wywietrzyć.

O antypolskość oskarżano przewodniczącego Komisji Europejskiej, czyli jakby rządu europejskiego, Luksemburczyka Jeana-Claude Junckera, który wyraził zaniepokojenie sytuacją polskiego Trybunału Konstytucyjnego. W patriotycznym zapale prominentni przedstawiciele sfer rządzących i ich satelitów przypisywali działanie na rzecz Niemców czy niemieckość tak Schulzowi, jak Timmermansowi i Junckerowi, wręcz oskarżając ich o kontynuowanie polityki ich hitlerowskich przodków. Krystyna Pawłowicz zaś zapowiedziała wprowadzenie bojkotu wszystkiego, co niemieckie. Cóż, kiedyś pewna pani, co też nie chciała Niemca, utopiła się z desperacji w Wiśle pod Krakowem...

I ostatnia uwaga na ten temat: jakoś Targowiczanami nie nazywano na Nowogrodzkiej (ani nigdzie zresztą) ówczesnego europosła PiS Ziobry za szczeniackie donosy na forum Parlamentu Europejskiego na rząd Tuska, ani ówczesnego - i obecnego - europosła PiS Legutki na rzekome fałszowanie wyborów samorządowych w Polsce, dramatycznie ukazujące finis Poloniae także w Strasburgu, nikt o zdradę narodową (co najwyżej o głupotę!) nie oskarżał Antoniego Macierewicza z PiS, który wspólnie z byłą PiS-owską minister spraw zagranicznych Anną Fotygą oraz bratanicą prezesa PiS Martą Kaczyńską organizował w brukselskiej siedzibie Unii tzw. wysłuchanie na temat zamachu smoleńskiego i straszliwych zbrodni ówczesnego polskiego rządu. Andrzej Duda, tuż po wybraniu go na stanowisko pierwszego Polaka, donosił chwalącemu polskie dokonania prezydentowi Niemiec Gauckowi o tym, że w Polsce nie ma sprawiedliwości i dlatego to on został wybrany na głowę narodu. Cóż, jak wiadomo, lektury dla dzieci są od dziesięcioleci bliskie Jarosławowi Kaczyńskiemu, więc nie tylko instrukcje Makuszyńskiego na temat kradzieży księżyca przeczytał, ale także zasady moralności Kalego, przepięknie wyłożone przez Sienkiewicza w zdaniu: zły uczynek jest wtedy, gdy ktoś Kalemu ukraść krowę. Dobry - gdy Kali komuś ukraść krowę...

I tak wróciliśmy do krowy.

Poprzednie nowinki

Powrót do strony głównej