Wszystkie zawarte tu teksty mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!
© Copyright by Maciej Pinkwart
6 lutego 2013
Luto...
Zapomniane,
nawet w gwarze, słowo... Może czasem pojawia się w śpiewce: Ani mi
cie nie zol, ani mi nie luto... Luto znaczy tu "przykro", także
"tęskno". Pewno pochodzi to od słowa lutość, "litość".
Lutosierdzie to miłosierdzie... To po góralsku, bo w
staropolszczyźnie jest jakby wprost przeciwnie: luty oznacza
"srogi", "okrutny", "ostry" (od starocerkiewnosłowiańskiego lut').
Dlatego luty, najbardziej zimowy podobno miesiąc tak się nazywa, że jest
ostry, srogi, no - mroźny bardzo. Ta ambiwalencja między góralską a
staropolską lutością (która zapewne wywodzi się z upodobnienia
dźwiękowego do litości) daje się wyraźnie odczuć w tegorocznej
lutowej pogodzie, wahającej się między lutą zimą a
lutosierną wiosną.
A buty i tak przemakają, chodniki niesprzątane podkładają ludziom nogi,
auta przeżera sól, błoto ochlapuje przechodniów. Imprez sporo, jak to
pod koniec karnawału. 26 stycznia byliśmy na spotkaniu z dr.
Mieczysławem Rokoszem, który w galerii na Kozińcu, wśród orientalnych
dywanów czytał fragmenty swego tatrzańskiego pamiętnika, opisującego
wycieczki podejmowane przez autora od 1948 roku. Piękny język, trochę
archaiczny - ale Rokosz się cały czas na takiego XIX-wiecznego
młodzieńca stylizuje - pokazywał nam w zasadzie głównie opisy przyrody,
trochę ludzi dawnych Tatr, w zasadzie nie eksponując dzielności
narratora w tatrzańskiej scenerii. Moja refleksja: Tatry są za małe jak
na 65-letnie wspomnienia, siłą rzeczy powtarzają się miejsca, metafory,
zachwyty. A może po prostu tego typu literaturę
trzeba smakować powoli, z książką w ręku i dobrym winem w kieliszku i
jakby z dystansem do autora: ja Rokosza ogromnie lubię i cenię,
uwielbiam go czytać, ale jego autorska prezentacja mi dziwnie
przeszkadza. Może ma za mocną osobowość, która dominuje nad słowami,
które wypowiada? Pamiętam, kiedy i jak się poznaliśmy: w pokoju
bibliotekarza Muzeum Tatrzańskiego, Jerzego Darowskiego, zawalonym
książkami od podłogi po sufit, gdzie miejsce czytelni zajmowało coś w
rodzaju parapetu przy ścianie. I siedzieliśmy tam, niewygodnie bardzo,
ale z entuzjazmem obaj grzebiąc w starej prasie zakopiańskiej,
udostępnianej oczywiście tylko na miejscu: on przygotowywał rozdział o I
wojnie do Monografii Zakopanego, ja robiłem kolejne notatki do swego
doktoratu o lokalnych gazetach. Wtedy się zaprzyjaźniliśmy, potem przez
lata współpracowaliśmy w Towarzystwie Muzeum Tatrzańskiego, nawet przez
parę lat byłem jego zastępcą, w czasie gdy prezesował temu ciału.
Lekturze wspomnień Rokosza na Kozińcu towarzyszyły zdjęcia, tym razem ładne i dobrze wykonane, ale
oczywiście nie będące ilustracją opowieści, tylko tworzące nastrój.
Ludzi niezbyt wiele, ale spotkanie sympatyczne, choć zdecydowanie
przegadane.
Nazajutrz odwiedziliśmy z Renatką Harrego w Gliwicach, głównie po to, żeby
mu zawieźć nowy komputer w przekonaniu, że ułatwi to nam
bezpośrednią komunikację przez GG i Skype'a (a nawet przez Facebooka,
którego mu też założyliśmy). Walczyliśmy przez dwie godziny, by
uruchomić podłączenie do Internetu, ale okazało się, że Bogdan, zięć
Harrego założył jakieś sprytaśne zabezpieczenie, którego nie
pokonaliśmy, więc musieliśmy się poddać i stosownego instruktażu
komunikacyjnego nie wykonaliśmy. Bogdan zresztą przyszedł nazajutrz i w
5 minut wszystko zrobił. Ale nie wpłynęło to na chęć Harrego do
korzystania z komunikatorów lub poczty. Przekonanie go do tego jest jeszcze przed nami. Mam
nadzieję, że będzie codziennie pisał wspomnienia rodzinne - o co go
usilnie prosiłem.
Zawsze jak tam jestem, przygnębiające wrażenie robi na mnie ten stary familok, w którym Harry mieszka. Blok przy Dąbrowskiego długi jak kiszka, ciemne, drewniane schody, zacinający się domofon, niepiękne zapachy, co drugie mieszkanie puste... Śląsk ma swoje piękne strony, ale najpiękniejszą jest ta, że w 2,5 godziny można być z powrotem na Podhalu.
Luty zaczął się od uroczystego pożegnania odchodzącej na emeryturę
dyrektorki Muzeum Tatrzańskiego, Teresy Jabłońskiej. Impreza odbyła się
w Okszy, która jako oddział MT jest uważana za największe dzieło Teresy,
choć ja uważam, że ważniejsza - i trudniejsza - była sprawa odzyskania,
wyremontowania i urządzenia Koliby - pierwszej willi w
stylu zakopiańskim. Mam oczywiście swoje zdanie na temat funkcjonowania
tego oddziału, uważam, że Koliba powinna stać się muzeum Stanisława
Witkiewicza ojca - w znacznie większym stopniu poświęcona na
przedstawienie sylwetki tego niezwykłego człowieka, którego nie można
sprowadzać tylko do projektowania domów i zdobień w stylu zakopiańskim.
Za czasów Teresy posiadany już wcześniej przez Muzeum stary dom
Sobczaków (wcześniej używany jako mieszkanie służbowe dyrektora Tadeusza
Szczepanka, a także jako muzeum harcerstwa im. Małkowskich) został także
wyremontowany i przeznaczony na prezentację kolekcji etnograficznej
(głównie ze zbiorów Marii i Bronisława Dembowskich). Oksza to finis,
który coronat opus: wspaniały trudny remont (brawa dla Zbyszka
Moździerza, konserwatora!) i niezwykle ciekawa wystawa, której
tymczasowość trwa już znacznie ponad rok... No i właśnie w Okszy
zgromadził się ogromny tłum zaproszonych gości, z władzami województwa i
miasta w pierwszych rzędach. Przemówienia oficjeli, współpracowników i
przyjaciół Teresy trwały z godzinę, obsypywano ją kwiatami i pochwalnymi
adresami i komplementami, niekiedy dość niestosownymi. Brakło mi na
spotkaniu ministra kultury z jakimś porządnym orderem w garści dla
Teresy: należałby się z pewnością. Choć oczywiście grubą przesadą było
stwierdzenie jednego z gości, że przed Teresą muzeum było "żywym trupem"
i dopiero ona je reanimowała. To nieprawda, ale doskonale wpisuje się w
obowiązującą obecnie poetykę: przed nami tylko potop... W
podobnym duchu, we właściwy dla siebie sposób, prowadził spotkanie
Maciej Krupa (z ramienia Muzeum? Stowarzyszenia Przewodników?
Dziennikarzy?), który dofcibnie cytował co i raz fragmenty
opisu uroczystości 50-lecia pracy zawodowej pierwszego dyrektora Muzeum,
Juliusza
Zborowskiego, szczególnie eksponując zwroty, odwołujące się do
ówczesnych realiów i ówczesnych władz, szczególnie Frontu Jedności
Narodu i PZPR. Owa lustracja Juliusza Zborowskiego wywoływała
stosowne i oczekiwane rechoty publiczności, nie wiem tylko czy była
przyjemna dla Teresy. I czy aby nie była kolejnym obrazkiem z cyklu
avant nous le deluge.
Ona sama w świetnej formie, jej przemówienie było majstersztykiem formy i treści, a późniejszy bankiet - hm, mniam, mniam... Niestety, byłem kierowcą.
Ze
szczególną radością obserwowałem, jak przemawiał dyrektor pewnego wydawnictwa - Bogdan Sz., z którym poprzednio widzieliśmy się w
korytarzach sądu w Krośnie, zapewne następne spotkanie odbędzie się w
podobnych okolicznościach, więc spotkanie w Okszy było interesującym
przerywnikiem w tym procesie znajomości.
Kupiłem sobie antykwaryczny (1954!) egzemplarz książki, która we wczesnej młodości wywarła na mnie wielkie wrażenie, porównywalne z Winnetou Karola Maya, Światem zaginionym Conan-Doyle'a, Ogniem i mieczem Sienkiewicza oraz Małżeństwem doskonałym van der Velde'a. Na użytek przyszłych lustratorów podaję, że jej autorem jest radziecki Żyd, Jakub Perelman, a nosi ona tytuł Zajmująca fizyka. To od niej zaczynając, doszedłem do mechaniki kwantowej i teorii nieoznaczoności, które w moim życiu do dziś ogrywają wielką rolę.
Jak zresztą w życiu każdego.