Wszystkie zawarte tu teksty mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!
© Copyright by Maciej Pinkwart
14-07-2011
Święto narodowe Francji.... Dlaczego tak lubię Francję? Bo czuję się tam wolny. Oczywiście, wiem dlaczego obchodzimy (dokładniej - nie obchodzimy!) to święto 14 lipca i wiem, co wtedy się zaczęło. Ale lubię Francję dlatego, że uznaje za niezbywalną część swojej tradycji i kultury zarówno Ludwika XVI, jak i skazujących go na śmierć jakobinów, zarówno Napoleona jak i tych którzy przyszli po nim, tak katedrę Nôtre-Dame, jak i położony opodal Instytut Świata Arabskiego. Nie jestem pewien czy należy to uważać za przejawy tolerancji, czy obojętności, za akceptację wszystkiego, czy za brak preferencji ideologicznych zjedzonych przez pragmatyzm. Chyba nie ma innego kraju, w którym merem stolicy byłby już przez kolejną kadencję człowiek, deklarujący się publicznie jako gej, urodzony we francuskiej rodzinie, ale w arabskim Tunisie, socjalista i liberał, człowiek zarazem praktyczny, jak i rozrywkowy. I to właśnie on, Bertrand Delanoë, niewierzący gej i socjalista, przekonał władze, którym z mocy prawa nie wolno publicznie manifestować swych preferencji religijnych, by najbardziej reprezentacyjnemu miejscu Paryża, gdzie znajduje się francuski point zero - placowi przed Katedrą Nôtre-Dame nadać imię papieża Jana Pawła II. Taką Francję - tolerancyjną, zaskakującą otwartą na świat i jednocześnie spoglądającą nieco z góry na wszystko, co jest poniżej Butte de Montmartre - kocham, tęsknię do niej i już niedługo będę za nią płakał, bo ona na moich oczach, w ciągu minionych kilku lat, zaczęła odchodzić do historii. Jej miejsce zajmie niebawem kraj, w którym bazylika Sacré-Coeur będzie tylko symbolem kultu, dzielnica Defense tylko miejscem pracy, Moulin-Rouge tylko kabaretem, Sekwana tylko rzeką, a Luwr - tylko największym w świecie muzeum. Tylko? - spytacie - czy to mało? Ba! C'est le ton, qui fait la chancon... Katedra, bazylika, Moulin Rouge, wieżowce Defense, Sekwana, Luwr - to część mnie, utożsamiam się z nimi i gdyby ich zabrakło, moje życie stałoby się niewiarygodnie uboższe. A dziś większość Fancuzów, w tym Paryżan przechodzi obok tego wszystkiego obojętnie, nawet nie próbując udawać zainteresowania: to nie ich kultura, to nie ich tradycja, to nie ich dorobek. Jeśli nawet urodzili się nad Sekwaną i mówią po francusku bez obcego akcentu, to mają to gdzieś. Murzyn z głębi Afryki, Rosjanin, Japończyk czy Nowozelandczyk z obowiązku przejdzie przez Luwr z przewodnikiem w ręku, żeby nie uchodzić za człowieka niekulturalnego. Dzisiejszy arabski Francuz nawet tego nie zauważy. Więcej - będzie lekceważył to demonstracyjnie, jako protest przeciwko światu, który go poniekąd upokarza: tu przybył, żeby lepiej żyć, ale to nie jest i długo jeszcze nie będzie jego świat. Jak długo? Tak długo, póki europejska kultura będzie bronić swego tradycyjnego kształtu.
To, naturalnie, nie będzie akceptowane przez elitę, bo elita Europy jeszcze jakiś czas będzie europejska, co więcej - będzie owe demonstracje arabskiej odrębności i kulturowego désintéressement traktować jako akt wrogości. To pewno leży u podstaw niezrozumiałej dla Polaka decyzji, zabraniającej arabskim kobietom noszenia w miejscach publicznych burki oraz nikabu czyli zasłaniających twarz chust, najczęściej jako elementu hidżabu, czyli długiej sukni, zasłaniającej całe ciało. W tym samym czasie kobietom z czarnej Afryki wolno nosić swoje stroje etniczne, nikt nie zabrania noszenia turbanów (choć na lotniskach są z tym kłopoty), a hinduskie sari jest przedmiotem podziwu na obu brzegach Sekwany. Cóż... argument, że w fałdach hidżabu można ukryć kałasznikowa albo ładunek plastiku jakoś mnie nie przekonuje, bo mimo wszystko jednak zamachów najczęściej dokonują mężczyźni w eleganckich garniturach czy sportowych kurtkach, jeżdżący dobrymi samochodami... Te przepisy antyburkowe to raczej przejaw frustracji przegrywających europejczyków. Przegrywających kulturowo i populacyjnie.
No i są jeszcze inne elementy kultury de nomine francuskiej, które bardzo mi odpowiadają, ale o tym kiedy indziej. Wino syriah jest jednym z nich, piękno języka i brzmienie piosenek to drugie... Zostawmy to tymczasem.
W 1999 r. Quatorze Julliet spędzałem we Frydmanie. I tam się dowiedziałem, że właśnie tego dnia zmarł Władysław Hasior. Wtedy tak uważałem i dziś tak uważam, że tamta śmierć stanowi cezurę w życiu Zakopanego, a może i kultury polskiej. Mistrz nie pozostawił następców. Jest w Zakopanem mnóstwo, ponad setka zawodowych plastyków - ale nikt nie gromadzi wokół siebie entuzjastów i nie stanowi dla tak wielu osób niepodważalnego autorytetu artystycznego. I nie tylko. Do Hasiora przychodziło się po to, żeby po prostu pobyć w pobliżu. Można było nawet nie gadać. I luki po Hasiorze nie wpełnił nikt. Ciekawe, że ujadające na niego i jego poglądy polityczne pieski - i suki - nie ujmują mu niczego, choć próbują. Ale wielkość Hasiora widać dopiero z perspektywy pozapodhalańskiej. Jakoś tak najwidoczniej zobaczyłem to w tym roku w Koszalinie, stojąc pod pomnikiem jego autorstwa. To co po Hasiorze zostało w przestrzeni otwartej Zakopanego nie jest specjalnie reprezentatywne dla jego twórczości, więcej przemawia jego Galeria, choć mistrz chyba najbardziej cenił sztukę w przestrzeni - ulicznej, miejskiej, przyrodniczej. Kapitalne były jego wykłady o sztuce przydrożnej, odkrywanej gdzieś przy wiejskich szosach całej Europy, gdzie pałętał się motocyklem...
W niedzielę pojechaliśmy - co prawda Michałowym fordem - w taką właśnie przestrzeń, nieco na wschód od nas. Najpierw do centrum pszczelarskiego w Kamiannej, gdzie obejrzeliśmy rozmaite sztuczki pszczelarskie, no i tamtejszą cerkiew pw. św. Paraskewy. Potem przez Polany (cmentarz, częściowo prawosławny), Berest - piękna cerkiew unicka św. Kosmy i Damiana, do Muszyny, gdzie próbowaliśmy się zmierzyć z trasą dydaktyczną w tamtejszm rezerwacie lipowym. Byłem tam przed wielu laty - i zapamiętałem tylko piękne drzewa. Teraz - zapamietałem tylko to, że trzeba było się spindrać niemal jak na Gubałówkę, w dodatku w tropikalnym upale. Niezbyt daleko zaszliśmy, bo zgoniła nas nadchodząca burza. Z Muszyny podjechaliśmy do Leluchowa, żeby zwiedzić tamtejszą cerkiew św. Dymitra, a potem jeszcze dalej na południe, do malutkiej wioseczki Dubne, gdzie również była niewielka grekokatolicka cerkiew św. Michała, koło niemal całkowicie zniszczonego przez głupotę ludzką cmentarza łemkowskiego. Oczywiście wszystkie te cerkiewki po wypędzeniu Łemków przejął kościół katolicki i wszystkim pozmnieniał patronów.
W środę wizyta w Muzeum w Krakowie, gdzie w rozmowie z wicedyrektorem miałem się zadeklarować, kiedy przechodzę na emeryturę (podobno dlatego, żeby mieli czas zaplanować sobie wydatki, jako że w ostatnich miesiącach sporo osób ich zaskoczyło nagłymi odejściami, no i związanymi z tym odprawami i nagrodami jubileuszowymi). Powiedziałem, że może w 2013 r., po ukończeniu 65 lat. Wezmę emeryturę i pół etatu w MNK... O ile mnie zechcą, oczywiście.
A dziś wybraliśmy się z Renatką po raz pierwszy (w dwa miesiące od otwarcia) do "Okszy", najnowszej filii Muzeum Tatrzańskiego, żeby obejrzeć usytuowaną tam wystawę sztuki XIX i XX w, z dziełami od Eljasza do Witkacego (tytuł z Malczewskiego: Zakopane - pępek świata). Ja, rzecz jasna, patrzyłem na wszystkie te nowinki rozwiązania techniczne tam zastosowane, pod kątem ich ewentualnego wykorzystania w remontowanej "Atmie". Bardzo mi się podobało, dużo przestrzeni, obrazy i rzeźby nie stłoczone, przez to świetnie dające się odbierać, nie przeładowane informacjami, choć oczywiście mnie brakowało trochę danych biograficznych twórców, ale pewno dla przeciętnego widza wiedza, że wszystko to było "dawno, dawno temu" w zupełności wystarczy. Kapitalne obrazy Rafała Malczewskiego, doskonale wyeksponowane (na przezroczystych foliach, zawieszonych w ramkach między okiennicami) stare zdjęcia, rzeźby Brzegi i Sobczaka, grafiki Skoczylasa i prześliczności Stryjeńskiej... Gdzieś w korytarzyku film z rzutnika (Biały ślad)... Gratulacje, Teresko!
Z "Okszy" pojechaliśmy na obiad do "Zajazdu Tatrzańskiego" w Kościelisku, bo w Zakopanem taki tłok, że z trudem dawało się w ogóle przejechać, a zaparkowanie graniczyło z cudem. Tam na górze luzik, a jedzonko bardzo smaczne, no i pewno tańsze jak w Zakopanem, choć zdaje się niewiele. A potem w kościeliskim Gminnym Ośrodku Kultury Regionalnej (z trudem odnalezionym) obejrzeliśmy wystawę Doroty Żółtek, która pokazała "obrazy witrażowe", w cyklu pod nazwą "Anioł nigdy nie upada"... Oj, pani Dorotko... ile to upadłych aniołów znamy... Artystka jest bardzo wszechstronna, bo ukończyła zakopiańską szkołę muzyczną, ucząc się na fortepianie i na gitarze, a teraz, poza malowaniem (przeważnie na szkle) prowadzi... biuro rachunkowe!
Z Kościeliska przez Witów do domu.