Wszystkie zawarte tu teksty mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!
© Copyright by Maciej Pinkwart
10-03-2011
Z wizytą na planecie Wenus
Dawno nie pisałem ale - to mi nowinka! - nie miałem kiedy. Wkurza mnie to tak okropnie, że nie umiem jakoś sobie tego wszystkiego zorganizować, a wygląda na to, że będzie coraz gorzej. No, w ogólności wygląda na to, że będzie coraz gorzej, a szczegółowo teraz jest tak, że aby zrobić jedną rzecz, muszę choć trochę zawalić rzecz drugą... W Atmie coraz więcej spraw się nawarstwia, ja swoje staram się w miarę robić na bieżąco, ale żebym ja mógł zrobić moje, to ktoś inny też musi zrobić swoje, ale zwykle nie robi... W szkole na szczęście jest rozkład lekcji, egzaminów, terminy promocji czy konkursów, więc w zasadzie wszystko da się zaplanować. W zasadzie, jak powiadam... W gazetach są terminy deadline'ów, których muszę przestrzegać, żeby felieton się ukazał, ale z drugiej strony rzecz widząc, to czy by się coś stało jakby się nie ukazał? Pewno nie, w Tygodniku te nasze (poza mną - Czubernatowa, Mróz, Bies i Hodorowicz) felietony zeszły już na 20 stronę z czwartej, no ale na szczęście Tygodnik nie ma 18-tu...
W tej sytuacji każda możliwość - nie, możliwości nie ma, raczej konieczność - odskoku od tego codziennego i conocnego zabiegania wydaje się być prezentem od losu. Bo choć gdzieś tam pod spodem tli się taki ogienek, że niniejszym coś zawalam, w związku z tym kiedyś będę musiał to odpracować, pisać szybciej, robić więcej, spać jeszcze krócej, bo jak wiadomo nie ma darmowych obiadów - to jednak skoro nie mogę niczego innego robić na przykład prowadząc samochód czy siedząc na koncercie, to przynajmniej w ten sposób odpoczywam. Zresztą, od lat to mam - odpoczywam od jednej pracy, wykonując drugą...
Tak czy inaczej, miałem wystąpić w charakterze kierowcy i w tym celu pojechałem na Harendę, gdzie w Muzeum Kasprowicza prezes Towarzystwa Przyjaciół Twórczości patrona, dyrektor Piotr Kyc (pieszczotliwie przez bliskich nazywany Ojcem Dyrektorem, nie wiem dlaczego wszyscy się śmieją...) zorganizował Dzień Kobiet, a raczej Wieczór Kobiet Twórczych. Nie było goździków tylko tulipany, nie było rajstop tylko ciasta, sałatki i wino w wielkiej obfitości i te wszystkie dobra stanęły w dwóch skromniutkich i ciasnych pokojach, zajmowanych ongi przez Jana Kasprowicza i panią Marusię. I właśnie podobno to za czasów i z inicjatywy Marusi spotykały się tu na Harendzie ciekawe i twórcze kobiety, podejmowane przez ciekawą i twórczą wielką wdowę po wielkim poecie. Ojciec Dyrektor zaś zaprosił kilkanaście osób płci pięknej by opowiedziały o swoich pasjach i pozazawodowej działalności twórczej.
Trafiłem tam jak Piłat w credo, ale miałem być na 8 wieczór, to byłem, tylko że impreza się obślizgnęła w czasie i nie chcąc czekać na dworze i marznąć, nieśmiało wszedłem do środka. Najpierw siostry-furtianki (autentycznie była jedna zakonnica...) zastanawiały się przez dłuższą chwilę, czy mnie wpuścić do tego babińca, nie dlatego, żebym się miał zachowywać jak lis w kurniku, to nie te oczy i nie te czasy, a i kurnik nie ten, ale widocznie chciały być same. No ale i tak nie były same, tłumaczyły sobie, że przecież jest już dwóch mężczyzn - prowadzący dyrektor i czytający teksty aktor pan Jacek. Oni co prawda - powiedziano mi - są tu służbowo, ale wytłumaczyłem, że ja też na służbie jako szofer, więc mnie wpuściły.
I do 10 wieczór przebywałem na innej planecie. Przede wszystkim obecne tam osoby człowiekowate zachowywały się zupełnie inaczej, niż zwykle na takich imprezach: były wesołe, rozluźnione, wzajemnie wobec siebie życzliwe i sobą zainteresowane. Nie wiem, jak one to robią, ale mówiły czasem po 3, 4 na raz i nie tylko, że doskonale się rozumiały, ale poza tym sprawiały wrażenie zainteresowanych tym co mówią te pozostałe. Poza tym wszystkie panie słuchały z zainteresowaniem prezentacji artystycznych innych pań, choć za chwilę miały wystąpić same. I wszystko im się podobało, bez względu na poziom prezentowanych utworów, obrazów czy wyrobów sztuki ludowej. Nie miały najmniejszych zahamowań w prezentowaniu swojej twórczości, a może pomagał im w tym dystans, jaki do tego same miały: nieraz dało się słyszeć, że pracują zawodowo, piszą wiersze, malują obrazy, ale tak naprawdę to najwięcej satysfakcji sprawia im bycie babcią...
Hierarchie ważności, kompletnie dla mężczyzn niezrozumiałe, ukazywała taka scenka: gdy w saloniku któraś z pań prezentowała swoje wyroby tkackie, w drugim pokoju inna pani pokazywała siedzącym obok swój ładnie haftowany kasak, więc one się nim zachwycały, sprawdzały krój i ścieg, aż wreszcie jedna zadała to kluczowe artystycznie pytanie:
- A w czym pani to pierze?
Jednocześnie doskonale słyszały co mówiła twórczyni w saloniku, a tej zresztą kompletnie nie przeszkadzał rozgwar w sąsiedztwie.
Renata pokazała kilka swoich grafik, mówiła o pracach fotograficznych, przeczytała parę wierszy i zaskoczyła wszystkich informacją, że jest położną.
Jak wspominałem, byłem kierowcą i na liczne flaszeczki wina mogłem tylko popatrzeć. Pojadłem pysznego ciasta i zamyśliłem się nad tym, że ja nie miałbym śmiałości wystąpić w charakterze poety, a nawet samemu się nazywać poetą w domu tak wspaniałego poety, jakim był Kasprowicz. Ale taka refleksyjność raczej jest stosowna do Marsa, a tamtego wieczoru Harenda leżała na planecie Wenus.