Wszystkie zawarte tu teksty mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!
© Copyright by Maciej Pinkwart
27-02-2011
Męczeństwo świętego Wojciecha
Bohaterem publicznym w ostatnim czasie stał się aktor Wojciech Pszoniak, nie wiedzieć czemu uparcie przez media nazywany "panem Wojtkiem", która to nazwa do niedawna zastrzeżona była niejako dla Wojciecha Młynarskiego. Otóż pan Wojtek P. kilkakrotnie ogłosił publicznie, jakich to traumatycznych przeżyć doznawał w czasie realizacji filmu "Czarny Czwartek", w którym zagrał postać Władysława Gomułki. Pan Wojtek Gomułki nieprawdopodobnie wprost nienawidził, a jednak zmusił się, by wcielić się w tę potworną postać, dokładając starań, by zagrać ją jak najlepiej. Męczeństwo to widać dokładnie na ekranie, gdyż osobista nienawiść nie została stłumiona przez wybitne aktorstwo, być może dlatego, że to nigdy się nie udaje, gdyż aktor jest człowiekiem, a nie wyzbytym z uczuć automatem. Zapewne podobne odczucia miał Pszoniak w czasie realizacji filmu "Danton" Wajdy, gdzie grał Robespierre'a, którego zapewne także nie darzył estymą, gdyż jako zadeklarowany teraz antykomunista chyba nie mógł lubić jakobina? Niemniej jednak Gomułka nie był Robespierre'm, a reżyser filmu "Czarny Czwartek" - Antoni Krauze, mimo wielkich wysiłków nie jest Andrzejem Wajdą, reżyserem "Dantona". Męczeństwo Wojciecha Pszoniaka rozpoczęło się już na progu jego kariery, kiedy to debiutował w 1965 r. w roli francuskiego policjanta w bułgarskim serialu o interesującym tytule Proizszestwie na cljapata ulica, kontynuowało się w filmie Wajdy Piłat i inni, gdzie zagrał Jeszuę, i był umęczon pod ponckim Piłatem, podobnie jak w filmie "Korczak" w tej samej reżyserii, gdzie zginął w roli tytułowej, a dopełni się rolą francuskiego generała Maxima Weyganda, obserwatora wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r., potem współautora klęski Francji w II wojnie światowej i ministra obrony w rządzie Vichy, którego pan Wojtek także chyba nie lubi. Męczeństwa publiczności nie analizujemy w tym miejscu, bowiem są tacy, którzy we własnych cierpieniach widzą sens istnienia i trzeba tę preferencję uszanować. W życiu narodowym nazywa się to towiańszczyzną, w kwestiach osobistych - masochizmem. Ponieważ jednak w ramach osobistego męczeństwa Wojciech Pszoniak otrzymał Złoty Krzyż Zasługi dopiero za czasów towarzysza Edwarda Gierka, nie zaś towarzysza Wiesława, a potem, tak jak Mickiewicz, w czasie okupacji jaruzelskiej cierpiał za ojczyznę w Paryżu - chętnie zapewne uznamy za jego największą kreację rolę Stańczyka w Wajdowskim "Weselu", o której to postaci z szacunkiem wieszcz mówi: błazen - wielki mąż. Rzecz ma częściowo tylko odniesienia współczesne, bowiem wielkich mężów, zachowujących się jak błazny mamy wokół w bród, ale żaden z nich nie jest i nie będzie Stańczykiem.
Dziś kolejny skandal medialny, bo w czasie audycji Moniki Olejnik "Śniadanie z Radiem Zet" ze studia demonstracyjnie wyszedł szef klubu parlamentarnego PIS, Mariusz Błaszczak. Ja uważam, że większym skandalem było to, że go do tego studia zaproszono. Pan poseł próbował się obrazić na Monikę od samego początku audycji, ale wreszcie zrobił to w momencie nieszczególnym, bowiem po tym, jak go redaktorka poprosiła o skomentowanie słów prezesa Kaczyńskiego z wczorajszej konferencji prasowej. Dezercja Błaszczaka wyglądała raczej na paniczny odwrót, czemu się i dziwić trudno, bowiem komentowanie słów prezesa jest żeglowaniem po niebezpiecznych bardzo wodach, co dotąd się panu posłowi udawało, ale każdy ma ograniczony zasób szczęścia, a prezes go wie, jak przyjęte byłoby dziś jakiekolwiek stanowisko Błaszczaka w tej sprawie. Nie daj Bóg jedno słowo za mało albo za dużo i Błaszczak mógłby się pożegnać z posadą szefa klubu. Więc słusznie poseł potraktował pytanie Moniki jak prowokację, wyszedł i zgodnie z regułami postępowania w PIS, doniósł na redaktorkę do Rady Etyki Mediów, do prezesa Radia Zet, niewykluczone też, że zajmie się tym Maciarewicz i Kamiński. A prezes uściśnie Błaszczakowi górny członek, bo teraz będzie można powiedzieć, że reżimowe prywatne, polskojęzyczne radio pozbyło się przedstawiciela PIS-u, co jest dowodem na zamykanie gęby opozycji.
W gruncie rzeczy zamykanie gęby opozycji jest działaniem bezsensownym, bo nikt tak nie szkodzi PIS-owi jak sam PIS, a po wtóre tak mało mamy dziś powodów do śmiechu, że Błaszczak mógłby występować jako przerywnik między wszystkimi audycjami, a z jego wypowiedzi Zetka mogłaby zrobić fajny dżingiel. Tyle że PIS-owcy lepiej wypadają w telewizji niż w radiu, jako że przeważnie największe głupoty mówią z kamiennie poważną twarzą, co podkręca efekt kabaretowy. Najgorsze jest, jak pokazują w okienku uśmiechniętych działaczy PIS, a szczególnie prezesa tej partii: wygląda to tak, jakby cierpieli na tężec, albo doznawali szczególniejszej przyjemności w czasie wyrywania zęba bez znieczulenia.
Ale spoko, kampania wyborcza dopiero się rozkręca i cały ten kabaret jeszcze przed nami. Może nawet będzie jeszcze śmieszniej, niż w "Czerwonym Młynie", który pan Wojciech Pszoniak ma przed oczami podczas nocy na Montmartrze, kiedy to śni mu się koszmar, że gra towarzysza Wiesława w mundurze francuskiego gliniarza prowadzonego na gilotynę, którą sam puścił w ruch. Tylko tancerki w "Moulin Rouge" ładniejsze, co dla mnie jest w zasadzie obojętne, jako że dla mnie czas ładnych tancerek już minął, a teraz nawet mi zabrali Błaszczaka.