Maciej Pinkwart
Gra w schowanego
Oczywiście, jeśli ktoś myśli,
że Jarosław Kaczyński ostatnio zniknął ze sceny
dlatego, że pakuje walizki i podmiejskimi kanałami ze swojej piwnicy na
Żoliborzu już wynosi akta, kuwetę i karmę w kierunku Azji i Węgier – to się
myli. Antoniego Macierewicza też na razie specjalnie nie widać, ale nie dlatego,
że już trwale przebywa na Białorusi, czy w swoim ukochanym Smoleńsku, tylko
myszkuje po najgłębszej prowincji. Zbigniew Ziobro pokazał się ostatnio,
aktywizując się tylko w sprawie ułaskawionego przez prezydenta pedofila, co nie
znaczy, że w zaciszu gabinetu nie próbuje dokonać kolejnych retuszy personalnych
w sądach w nadziei, że nie skażą go za to, jak kieruje swoim resortem. Ministra
zdrowia też specjalnie nie widać, a już na pewno nie skrytykował pana Dudy za
jego manifest antyszczepionkowy, ani też nie sprzeciwił się bajeczkom premiera
Morawieckiego o tym, że koronawirus już nam nie groźny, ale to nieprawda, że
minister w przebraniu Janosika zaszył się pod Gubałówką, w tym straganie, w
którym kupował przyłbice oscypkowe. Nieprawdą jest także, iż pani Beata Szydło,
europosłanka, przez tłumacza prowadzi w Brukseli rozmowy z delegacją Portugalii
w sprawie uzyskania azylu w żeńskim klasztorze koło Fatimy. Oni wszyscy po
prostu grają teraz w schowanego,
by zejść z oczu ludziom, którym jeszcze nie zdążyli swoją kwiecistą wymową
kampanijną napluć w twarz i mają nadzieję, że te wahające się siedem procent
elektoratu uwierzy, że od początku drugiej kadencji pana Dudy Polska stanie się
krajem mlekiem, miodem i berbeluchą płynącym, a nowo wybrany stary prezydent
dotrzyma wszystkich obietnic, w tym tej, że będzie budował jedność wśród
Polaków, bo przecież jest prezydentem nas wszystkich. To jest prawda, do której
możemy dojechać milionem polskich samochodów elektrycznych obwodnicami polskich
miast, prosto do stu tysięcy tanich mieszkań kupionych za umorzone kredyty we
frankach.
Tę zabawę w schowanego znamy już od lat, ze wszystkich
kampanii wyborczych PiS-u. Oczywiście, nic nie przebije obłudy Jarosława
Kaczyńskiego, który kandydując na prezydenta w 2010 r., tuż po tragedii
smoleńskiej wygłaszał z telepromptera orację do
przyjaciół Moskali. Putin aż się popłakał, ze
śmiechu, Kaczyński prezydentem nie został, a dziennikarze przez jakiś czas
pisali, że może ta ówczesna deklaracja sympatii do Rosji była jedynym momentem,
w którym prezes PiS pokazał się bez maski. Te wszystkie zabawy, służące do
ukrywania drugiego końca sznurków, przymocowanych do makiety głównego kandydata
prezydenckiego to element taktyki wojennej, znanej jako kamuflaż. Z dwojga złego
wolę, żeby pan Kaczyński nie był widoczny ani słyszalny (z nadzieją na
utrwalenie się tej tendencji), niż miałby się z ekranu do nas uśmiechać (w tym
miejscu chciałbym serdecznie pozdrowić wszystkich stomatologów na Żoliborzu!).
Od tego wolę nawet, jak cieniutko pokrzykuje o zdradzieckich mordach, kanaliach
i chamskiej hołocie.
Uśmiech stomatologiczny pojawia się czasem na twarzy
kandydata Dudy, zwłaszcza kiedy żartuje, że doprowadzi do pojednania skłóconych
Polaków i że jako prezydent nie będzie nikogo wykluczał z procesu budowania
dobrej Polski. Ale w takiej roli nie zdołał się długo utrzymać – co zresztą jest
charakterystyczne dla aktorów źle obsadzonych, grających przeciw swojemu emploi,
a w dodatku nie mających ani dobrej pamięci, ani umiejętności improwizacji, a
więc gubiącym się bez suflera. Pan Duda pod koniec kampanii przestał udawać
dobrego wujka rozdającego cukierki i namawiającego rodzinę do zgody, tylko
poszedł za echem wyzwisk pod adresem chamskiej hołoty i opowiadał o tym, że
Polska ma być dla ludu, a nie dla salonów, Warszawki, Krakówka czy innej elity,
której przedstawiciele wysysają krew robotniczo-chłopską i albo sami kradną,
albo kraść pozwalają, jak rządy poprzedniej ekipy, przez tę elitę sterowanej.
No, fakt, obecna ekipa przez elitę sterowana nie jest. Tym poziomem polemiki
kandydat Duda udowodnił dwie rzeczy: że oto chce zostać prezydentem na
poprzednie pięć lat, a nie na kolejne pięć oraz to, że narciarzem jest doprawdy
znakomitym: nikt tak jak on nie potrafi wykonać intelektualnego biegu
zjazdowego, który w języku elity (angielskiej) nazywa się
downhill.
Wygrana Rafała
Trzaskowskiego nie będzie zupełną katastrofą dla PiS-u, bo prezydenta co prawda
nie można odwołać telefonem z Nowogrodzkiej, ale można nie przyjąć jego
przysięgi – a Zgromadzenie Narodowe zwołuje pani marszałek Witek. A jak nie
zwoła? Bo na przykład wyjdzie spośród oscypków pan minister Szumowski i opowie
nam, że zaraza zaatakowała ponownie i przykro nam, ale trzeba jednak ogłosić ten
stan wyjątkowy, którego domagała się opozycja, co zamrozi istniejące polityczne
status quo na bliżej nieokreślony czas. Czyli prezydentem pozostanie
dotychczasowy prezydent, zaprzysiężony kiedyś, a jakże, na Konstytucję, choć
pewno z palcami skrzyżowanymi z tyłu. A potem pójdziemy na kwarantannę i ani
ulica, ani zagranica nam nie pomoże, a jedynymi w pełni zatrudnionymi, prócz
wojska, policji i tajniaków będą drukarze w Państwowej Wytwórni Papierów
Wartościowych, produkujący pięćset plusy, trzynastki i czternastki oraz karty
wyborcze do głosowania w sprawie impeachmentu Rafała Trzaskowskiego. Głosowanie
przeprowadzi korespondencyjnie minister Sasin.
Ale dość tych żartów i
złośliwości, bo sprawa jest poważna. Skorzystajmy z szansy, jaką są wybory – bo
12 lipca 2020 dokonujemy wyboru między Polską europejską i nowoczesną a smutnym
Disneylandem z orwellowskiego Roku 1984.
9 lipca 2020