Maciej Pinkwart
Dyktando u nadziei
Czy można sobie wyobrazić głupszy a
zarazem podlejszy (charakterystyczne dla obecnej władzy zestawienie określeń)
argument, którym aktywiści PiS zachęcają do przedłużenia kadencji Andrzeja Dudy
niż ten, że tylko on jako prezydent będzie zgodnie współpracował z rządem i
sejmową większością, a każdy inny kto zostałby prezydentem sprawi, że na
szczytach władzy będą kłótnie i blokady działania, czego obecna władza
doświadcza w pewnym stopniu ze strony Senatu, gdzie PiS nie ma większości…
Program Dudy zatem to dalsze wspieranie działań rządu – czyli PiS-u – czyli
Kaczyńskiego. Niby wszystko jasne i nic nowego. Ale jeśli ten argument by
zadziałał, to jego skuteczność zostanie przedłużona na następne wybory
parlamentarne – o ile oczywiście jakieś jeszcze będą organizowane, co pewne nie
jest. Otóż, gdy w 2023 r. będziemy mieli iść do urn, a prezydentem będzie
Andrzej Duda - tylko ponowne powierzenie rządów PiS-owi zapewni Polsce i Polakom
życie w harmonii, bo w innym przypadku rząd i Sejm będą się kłócić z prezydentem
i nastąpi chaos. I tak ad mortem defecatam,
czyli będziemy mieli władzę PiS-u do końca świata i jeden dzień dłużej.
Takie argumenty, rzecz jasna, już
padały – i w historii Polski, i wielu państw świata, wszędzie tam, gdzie tą lub
podobną metodą zainstalowano władzę autorytarną. O tym, że pseudo-demokracja
jest maską, za którą kryje się realna dyktatura wiedzą dobrze ci, którzy
pamiętają choćby PRL, gdzie demokracja ludowa była maską na twarzy
komunistycznej dyktatury. Jedność moralno-polityczna narodu, naród z partią,
partia z narodem, zgodne współdziałanie wszystkich władz: dobrze to znamy. W
podręcznikach historii jest też przykład tego, do czego doprowadza ta rzekoma
jedność: jej hasłem jest ein Volk, ein Reich, ein Führer.
Przed nami wybory, o których mówi
się, że są trudne, a ponadto najważniejsze we współczesnej historii Polski. Nie
przesadzajmy. Po pierwsze – nie wiadomo, jak potoczą się nasze dzieje jako kraju
i jako świata, bez względu na to, kto zasiądzie pod pałacowym żyrandolem. Jeśli
nawet teraz Pałac zmieni lokatora, to nie oznacza ani od razu, ani na zawsze
zwycięstwa demokracji nad demokraturą. Każde następne wybory – a tylko dobry
wybór w najbliższą niedzielę sprawi, że te następne w ogóle będą, i że będą
uczciwe i rzeczywiście zgodne z prawem - będą
równie najważniejsze, jeśli można użyć takiego
paradoksu.
A te najbliższe wcale nie są
trudne, bo wybór jest prosty. Wbrew wielu publicystom, analizującym szczegółowo
programy i kwalifikacje poszczególnych kandydatów, uważam, że to nie pora na
takie dywagacje. Powiem coś niepopularnego i niezgodnego z poprawnością
polityczną: tak, to naprawdę jest po prostu wybór między PiS-em a nie-PiSem.
Teraz jeszcze nie chodzi o to, jak na nowo umeblujemy i urządzimy wystrój
naszego, polskiego domu. Najpierw trzeba do tego domu zdobyć klucz. Po to, by
zapobiec wynoszeniu z niego mebli, opróżnianiu sejfów i rozwieszaniu na
wszystkich ścianach jeleni na rykowisku i makatek z napisem
Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje.
To nieprawda, że prezydent niewiele znaczy, że służy
tylko za listek figowy dla tego, kto trzyma sznurki do wszystkich ważniejszych
marionetek polskiego teatru kukiełkowego i do tego, żeby w razie draki
ułaskawiać kumpli i manipulować wymiarem sprawiedliwości. Prezydent ma potężny
oręż prawny: jest nim prawo weta, którego odrzucenie przez Sejm wymaga
większości kwalifikowanej, czyli 3/5 głosów posłów, w obecności minimum połowy
deputowanych.
Ma również prawo inicjatywy ustawodawczej, ma
prawo zwoływać radę gabinetową, czyli posiedzenia rządu pod swoim kierownictwem,
dysponuje możliwością zorganizowania i zwoływania Rady Bezpieczeństwa
Narodowego, jest najwyższym zwierzchnikiem sił zbrojnych, czuwa nad polityką
zagraniczną. No i oczywiście ma potężne biuro w postaci Kancelarii
Prezydenckiej, dysponujące niemałym budżetem i całą brygadą urzędników.
Ma także obowiązek kohabitacji, to znaczy współdziałania z
rządem także i wtedy, gdy on i rząd pochodzą z różnych, a nawet przeciwstawnych
obozów politycznych. Za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego, gdy rząd
tworzyła koalicja PO-PSL, PiS-owska Kancelaria Prezydencka przekształciła się w
alternatywną, choć pozbawioną egzekutywy władzę, swojego rodzaju rząd na
uchodźstwie wewnętrznym. To właśnie wtedy po raz pierwszy zadziałał automat
opozycji totalnej – tą opozycją był prezydent Kaczyński, który zawetowałby nawet
Dziesięcioro Przykazań, gdyby je uchwalił rząd Tuska. Za czasów prezydenta
Kwaśniewskiego kohabitacja z rządem AWS, a potem – z rządem PiS przebiegała
normalnie, bez paranoicznych walk o krzesło i samolot. Była swojego rodzaju
bezpiecznikiem, która pozwoliła przez niezbyt udane okresy ówczesnych rządów
przejść względnie spokojnie. Kiepski rząd nie cierpi tego, że jest ktoś, kto
patrzy mu na ręce. Kiepska władza dostaje bólu głowy od tego, że w systemie
demokratycznym jest ktoś, komu nie można wydawać rozkazów i kogo nie można
powołać i odwołać na telefon. Tym kimś jest prezydent Rzeczpospolitej Polskiej.
Wybory to jedyne dyktando, w którym
to my mówimy historii, jaki ma być jej następny rozdział. Idąc w niedzielę
głosować, weźmy z sobą dowód osobisty, maseczkę, rękawiczki, długopis i
przeświadczenie, że jeśli naprawdę mamy dość,
to postawimy znak X przy odpowiednim kandydacie. A nieodpowiedniemu damy krzyżyk
na drogę.
To jest nasze dyktando u nadziei. Idźmy na wybory.
25 czerwca 2020