Maciej Pinkwart

Dyktando u nadziei

 

Tutaj wersja video na YouTube

 

 

 

Czy można sobie wyobrazić głupszy a zarazem podlejszy (charakterystyczne dla obecnej władzy zestawienie określeń) argument, którym aktywiści PiS zachęcają do przedłużenia kadencji Andrzeja Dudy niż ten, że tylko on jako prezydent będzie zgodnie współpracował z rządem i sejmową większością, a każdy inny kto zostałby prezydentem sprawi, że na szczytach władzy będą kłótnie i blokady działania, czego obecna władza doświadcza w pewnym stopniu ze strony Senatu, gdzie PiS nie ma większości… Program Dudy zatem to dalsze wspieranie działań rządu – czyli PiS-u – czyli Kaczyńskiego. Niby wszystko jasne i nic nowego. Ale jeśli ten argument by zadziałał, to jego skuteczność zostanie przedłużona na następne wybory parlamentarne – o ile oczywiście jakieś jeszcze będą organizowane, co pewne nie jest. Otóż, gdy w 2023 r. będziemy mieli iść do urn, a prezydentem będzie Andrzej Duda - tylko ponowne powierzenie rządów PiS-owi zapewni Polsce i Polakom życie w harmonii, bo w innym przypadku rząd i Sejm będą się kłócić z prezydentem i nastąpi chaos. I tak ad mortem defecatam, czyli będziemy mieli władzę PiS-u do końca świata i jeden dzień dłużej.

Takie argumenty, rzecz jasna, już padały – i w historii Polski, i wielu państw świata, wszędzie tam, gdzie tą lub podobną metodą zainstalowano władzę autorytarną. O tym, że pseudo-demokracja jest maską, za którą kryje się realna dyktatura wiedzą dobrze ci, którzy pamiętają choćby PRL, gdzie demokracja ludowa była maską na twarzy komunistycznej dyktatury. Jedność moralno-polityczna narodu, naród z partią, partia z narodem, zgodne współdziałanie wszystkich władz: dobrze to znamy. W podręcznikach historii jest też przykład tego, do czego doprowadza ta rzekoma jedność: jej hasłem jest ein Volk, ein Reich, ein Führer.

Przed nami wybory, o których mówi się, że są trudne, a ponadto najważniejsze we współczesnej historii Polski. Nie przesadzajmy. Po pierwsze – nie wiadomo, jak potoczą się nasze dzieje jako kraju i jako świata, bez względu na to, kto zasiądzie pod pałacowym żyrandolem. Jeśli nawet teraz Pałac zmieni lokatora, to nie oznacza ani od razu, ani na zawsze zwycięstwa demokracji nad demokraturą. Każde następne wybory – a tylko dobry wybór w najbliższą niedzielę sprawi, że te następne w ogóle będą, i że będą uczciwe i rzeczywiście zgodne z prawem - będą równie najważniejsze, jeśli można użyć takiego paradoksu.

A te najbliższe wcale nie są trudne, bo wybór jest prosty. Wbrew wielu publicystom, analizującym szczegółowo programy i kwalifikacje poszczególnych kandydatów, uważam, że to nie pora na takie dywagacje. Powiem coś niepopularnego i niezgodnego z poprawnością polityczną: tak, to naprawdę jest po prostu wybór między PiS-em a nie-PiSem. Teraz jeszcze nie chodzi o to, jak na nowo umeblujemy i urządzimy wystrój naszego, polskiego domu. Najpierw trzeba do tego domu zdobyć klucz. Po to, by zapobiec wynoszeniu z niego mebli, opróżnianiu sejfów i rozwieszaniu na wszystkich ścianach jeleni na rykowisku i makatek z napisem Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje. To nieprawda, że prezydent niewiele znaczy, że służy tylko za listek figowy dla tego, kto trzyma sznurki do wszystkich ważniejszych marionetek polskiego teatru kukiełkowego i do tego, żeby w razie draki ułaskawiać kumpli i manipulować wymiarem sprawiedliwości. Prezydent ma potężny oręż prawny: jest nim prawo weta, którego odrzucenie przez Sejm wymaga większości kwalifikowanej, czyli 3/5 głosów posłów, w obecności minimum połowy deputowanych.  Ma również prawo inicjatywy ustawodawczej, ma prawo zwoływać radę gabinetową, czyli posiedzenia rządu pod swoim kierownictwem, dysponuje możliwością zorganizowania i zwoływania Rady Bezpieczeństwa Narodowego, jest najwyższym zwierzchnikiem sił zbrojnych, czuwa nad polityką zagraniczną. No i oczywiście ma potężne biuro w postaci Kancelarii Prezydenckiej, dysponujące niemałym budżetem i całą brygadą urzędników.

Ma także obowiązek kohabitacji, to znaczy współdziałania z rządem także i wtedy, gdy on i rząd pochodzą z różnych, a nawet przeciwstawnych obozów politycznych. Za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego, gdy rząd tworzyła koalicja PO-PSL, PiS-owska Kancelaria Prezydencka przekształciła się w alternatywną, choć pozbawioną egzekutywy władzę, swojego rodzaju rząd na uchodźstwie wewnętrznym. To właśnie wtedy po raz pierwszy zadziałał automat opozycji totalnej – tą opozycją był prezydent Kaczyński, który zawetowałby nawet Dziesięcioro Przykazań, gdyby je uchwalił rząd Tuska. Za czasów prezydenta Kwaśniewskiego kohabitacja z rządem AWS, a potem – z rządem PiS przebiegała normalnie, bez paranoicznych walk o krzesło i samolot. Była swojego rodzaju bezpiecznikiem, która pozwoliła przez niezbyt udane okresy ówczesnych rządów przejść względnie spokojnie. Kiepski rząd nie cierpi tego, że jest ktoś, kto patrzy mu na ręce. Kiepska władza dostaje bólu głowy od tego, że w systemie demokratycznym jest ktoś, komu nie można wydawać rozkazów i kogo nie można powołać i odwołać na telefon. Tym kimś jest prezydent Rzeczpospolitej Polskiej.

Wybory to jedyne dyktando, w którym to my mówimy historii, jaki ma być jej następny rozdział. Idąc w niedzielę głosować, weźmy z sobą dowód osobisty, maseczkę, rękawiczki, długopis i przeświadczenie, że jeśli naprawdę mamy dość, to postawimy znak X przy odpowiednim kandydacie. A nieodpowiedniemu damy krzyżyk na drogę.

To jest nasze dyktando u nadziei. Idźmy na wybory.

 

25 czerwca 2020

 Poprzedni felieton

Inne komentarze