Maciej Pinkwart
Jazzowy Dzień Ojca
Jako dzieciak do jazzu miałem
stosunek umiarkowanie pozytywny, choć nie wziął się on z jakiegoś dobrego
kontaktu z tą muzyką, tylko właśnie z braku kontaktu. No i na złość mojemu Ojcu.
Z
początkiem sierpnia 1956 r. pojechaliśmy z rodzicami we
trójkę do Sopotu. Zamieszkaliśmy w samym centrum, przy Monciaku, gdzie ukochany
brat mojej Mamy, Zdzisław Lublin, mieszkał z żoną i starszym od mnie o trzy lata
synem, moim kuzynem Wojtkiem. Za kilka dni miał rozpocząć się pierwszy w Polsce
festiwal jazzowy, przez wielu odbierany jako symbol nadchodzącej odwilży
politycznej. Całe miasto było oklejone plakatami, atmosfera była niezwykła, po
ulicach przeciągały pochody kolorowo ubranych ludzi i z każdego zakątka słychać
było porywającą muzykę, która podobała mi się szalenie. Potem dowiedziałem się,
że tym, co mnie najbardziej urzekło, był dixieland, ale i eksperymenty w stylu
cool były dla mnie
bardzo interesujące. Naturalnie, to co słyszałem to były tylko odgłosy
odbywających się niedaleko prób, może też reklamowe przemarsze po ulicach.
- Fuj! – skrzywił się Tato, członek zarządu Warszawskiego
Towarzystwa Śpiewaczego „Lutnia” – nie będziemy słuchać tej murzyńskiej muzyki –
dodał, zamykając okno. O poprawności politycznej nikt wtedy nie słyszał i sprawy
nazywano po imieniu. Murzyn był Murzynem, Cygan Cyganem, a Kaszub Polakiem.
- Okropne – powiedziała Mama, śpiewająca w gimnazjalnym
chórze u krakowskich Sióstr Urszulanek w sopranach. Zawsze zgadzała się z opinią
Ojca.
- Ale może pójdziemy chociaż na jeden koncert – wtrąciłem
nieśmiało – a jak wy nie chcecie, to może wujek Zdzisek mnie weźmie, z Wojtkiem.
- Nie wtrącaj się! – standardowo powiedziała Mama.
- Wykluczone – zadecydował Tato – dziecko nie może sobie
psuć słuchu takim czymś. W ogóle nie rozumiem, jak oni mogli do tego dopuścić.
- Ale on już i tak nie ma słuchu – dodała Mama. Nie
zrozumiałem, czy było to poparcie dla opinii Ojca, czy delikatna opozycja.
Udałem się po protekcję do wujka
licząc na to, że jakoś wyjedna tę zgodę u Mamy, w ostateczności uciekniemy
razem. Bardzo reklamowane były występy zespołu „Melomani”, to właśnie oni grali
dixielandy i sextet Krzysztofa Komedy, na który zwróciłem uwagę, bo właśnie
rozpocząłem naukę angielskiego i przetłumaczyłem sobie tytuł jednego z
zapowiadanych utworów: Blues in the Closet.
Dopiero potem ktoś mi powiedział, że to wcale nie znaczyło tego, co myślałem.
Koncert miał prowadzić Leopold Tyrmand, o którym się dowiedziałem, że rok
wcześniej wydał bestselerową powieść Zły.
Powieści nie znałem, nie wiedziałem też, co to znaczy bestseller.
Festiwal zaczynał się oficjalnie 6 sierpnia 1956. Miałem
się urwać na koncert w drugim dniu imprezy. Ale nic z tego nie wyszło. 4
sierpnia, na sopockiej plaży użądliła mnie pszczoła. Dostałem gorączki, mało nie
umarłem (tak się przynajmniej czułem), festiwal przeleciał mi koło nosa i przez
długi czas miałem alergię na Sopot.
Tymczasem jazz zaczął jakoś przebijać się do programów
Polskiego Radia, które co wieczór włączali mi Rodzice, żebym lepiej zasypiał,
podczas gdy oni zamykali się w kuchni i rozmawiali o tym, o czym nie powinienem
słyszeć. Jeśli radio nie grało, mówili po francusku, bo drzwi były z dykty i
wszystko było słychać. Jeśli grało, to słuchałem jazzu, a jak nie było jazzu, to
zespołu „Mazowsze” i Marty Mirskiej. Usiłowałem też śpiewać, ale tego moi
rodzice już nie wytrzymywali. Słuchu nie miałem, ale głosu jeszcze bardziej. Raz
w tygodniu był w radiu Teatr „Eterek” Jeremiego Przybory, czego słuchałem
namiętnie, tylko nie wiedziałem, kim są te panie Eterki, które miały ten teatr.
W milanowskim liceum muzyka była
cenionym wysoko przedmiotem. Z chóru wywalili mnie po pierwszej próbie, ale na
wszystkie organizowane w szkole koncerty oczywiście chodziłem, zwłaszcza, że
było to w ramach lekcji. Chopin, Mozart, lżejsze arie operowe, czasem jakieś
sentymenty o Warszawie… Mogłem mieć wtedy 15-16 lat, w każdym razie byłem w
klasie przedmaturalnej, może rok wcześniej, kiedy zapowiedzieli koncert jazzowy.
Byłem już w tym oblatany okropnie, bo od ósmej klasy, czyli pierwszej licealnej,
występowałem w szkolnym kabarecie, dla którego pisywałem i czasem wygłaszałem
różne tekściki, a nawet kilkakrotnie dopuszczono mnie do tego, żebym grał na
perkusji. Głównie jednak brałem w tym udział z uwagi na jedną Elę z klasy
maturalnej, która pięknie śpiewała I’m sorry
z repertuaru Brendy Lee, oczywiście nie zauważając mnie wcale, bodaj nawet nie
wiedząc o moim istnieniu. Nie plagiatuję tu stosownego fragmentu filmu
To właśnie miłość, bo
Hugh Grant miał wtedy dopiero cztery lata, ale sprawy nieszczęśliwej miłości nie
mają wieku. A jazzu słuchaliśmy z płyt w przerwach prób naszego zespołu, bo
kierujący nim nauczyciel dbał o to, żebyśmy byli na bieżąco w nowoczesnej
muzyce. Uczył wuefu. Czasem słuchaliśmy też utworów z „Warszawskiej Jesieni”,
ale jakoś nikt z nas nie był tym zachwycony. Szef naszego kabaretu parę razy
załatwił nam wejściówki na koncerty w ramach festiwalu „Jazz Jamboree”.
No więc kiedy w piękny wiosenny
dzień zapowiedziano koncert jazzowy, poszliśmy tam tłumnie. Było koło południa i
wydawało mi się, że to nienajlepsza pora na jazz. Ale nie było wyboru. Nie
pamiętam wszystkich występujących, tylko pianistę. Z dwóch powodów: po pierwsze
– siedziałem najbliżej fortepianu i wszystko doskonale słyszałem i widziałem.
Było kilka standardów i dość dużo cool-jazzu.
Poprzedniego dnia lało, muzycy chyba przyjechali pociągiem i dotarli na piechotę
po kiepskiej drodze na ul. Piasta, gdzie mieści się milanowskie liceum. Andrzej
Trzaskowski miał okropnie ubłocone buty i strasznie mi to przeszkadzało w
odbiorze muzyki. Wreszcie zamknąłem oczy i było lepiej. Mama słusznie mówiła, że
nie mam słuchu ani głosu, ale wzrok miałem dobry i do dziś go widzę. Był dla
mnie zawsze fantastycznym pianistą, gigantem światowego jazzu, głównym – obok
„Dudusia” Matuszkiewicza – filarem zespołu „Melomani”, współtwórcą festiwalu
„Jazz na Kalatówkach” i człowiekiem o zabłoconych butach.
Nigdy nie poznałem go osobiście. Z plejady muzyków, których
przez niechęć mojego Taty do jazzu i agresywność bałtyckiej pszczoły nie
oklaskiwałem na pierwszym Polskim Festiwalu Jazzowym, poznałem tylko Jana
Ptaszyna Wróblewskiego, który z innymi sławami jazzu występował na festiwalu
Witkacego w 1985 r. w Zakopanem oraz Andrzeja Kurylewicza i Wandę Warską, z
którymi zaprzyjaźniłem się na marginesie festiwalu Szymanowskiego, też w
Zakopanem.
I właśnie swojego Tatę i Andrzeja Trzaskowskiego
przypomniałem sobie we wspólnym kontekście z okazji dzisiejszego Dnia Ojca.
23 czerwca 2020