Maciej Pinkwart
Wyprowadzanie kozy
Jak często występujemy w roli
Molierowskiego pana Jourdaina, który nie wiedział, że mówi prozą… Dziś każdy
mieszczanin chce zostać szlachcicem, a radny gminny – potomkiem hrabiów, o
których wyraża się z najwyższym szacunkiem, nie zapominając nigdy o dopisaniu im
literek ha er, najlepiej między imieniem a nazwiskiem. Mimo, że już
konstytucja marcowa z 1921 r. zniosła wszystkie tytuły szlacheckie – w Zakopanem
wciąż mamy ulicę Władysława hr. Zamoyskiego, takąż galerię i inne podobne
kwiatki. Jak się posłucha wypowiedzi tych, którzy podpierają się owym
hrabiostwem, nie sposób nie ulitować się nad bohaterem francuskiej komedii,
który przecież był synem kupca, a zatem w obecnej hierarchii niejako pochodził z
arystokracji. Dziś prawdziwa arystokracja najbardziej imponuje tym, którzy są
baronami pieniądza bo albo odziedziczyli parę atrakcyjnie położonych działek na
mocy dawnych przywilejów królewskich akceptujących pastwiskowe tradycje ich
przodków, albo kiedyś mieli kilka wolnych stówek na kupno holenderskich
używanych ciuchów i składanego łóżka, które stworzyło ich pierwszy sklep i było
pierwszym elementem kariery przyszłych bohaterów listy najbogatszych
publikowanej w „Forbesie”. Mają pieniądze, pałace, limuzyny, służbę, ochronę –
brakuje im tylko mitry książęcej czy choćby patentu hrabiowskiego. Więc chętnie
podpierają się tytułami innych licząc na to, że w tym towarzystwie może jakoś
uda się dopisać podhalańską stroniczkę w „Almanachu Gotajskim” nie zwracając
uwagi, że nawet z butów projektowanych przez Baldininiego wystaje słoma.
Innym bohaterem literackim, którego chętnie, choć
nieświadomie naśladujemy, jest Fredrowski pan Jowialski: stary nudziarz, który
za wszelką cenę chce zatrzymać uwagę ziewającego towarzystwa, opowiadając im
znane na pamięć anegdotki. Ten jest mi najbliższy, w dodatku stale łudzę się
tym, że w moim towarzystwie jest coraz więcej osób, które z racji wieku tych
żarcików nie pamiętają, albo przez głuchotę ich nie dosłyszały. Najczęściej
jednak są wokół mnie tacy, którzy nie słyszeli, jak słyszeli to nie zrozumieli,
jak zrozumieli, to zapomnieli.
Znacie? Znamy. No to posłuchajcie.
Albo przypomnijcie sobie historię starozakonnego sąsiada, który miał maleńkie
mieszkanie, naremnom
żonę i teściową, sklerotycznego tatusia i stado usmarkanych, wrzeszczących
dziecisków. Mądry rebe doradził mu, żeby na swe troski kupił sobie kozę i
wcisnął do zatłoczonego lokalu. A po miesiącu żeby do rabina wrócił.
Sąsiad popukał się w głowę, ale autorytet rabina był
wielki, więc powiększył swoją czeredę o dużą, brzydką, niegrzeczną i śmierdzącą
kozę. I po miesiącu, bliski samobójstwa wrócił z awanturą do rabina. A ten
pokiwał głową na jego biadania i polecił mu sprzedać kozę.
I w mieszkaniu od razu zrobiło się przestronniej, a
starozakonny stał się szczęśliwszy.
Metoda „na kozę” przypomina mi się niemal codziennie od
dwóch miesięcy, kiedy to władze wprowadzały kolejne restrykcje
antykoronawirusowe, mniej czy bardziej sensowne, niekiedy całkowicie absurdalne,
po czym po jakimś czasie, niekoniecznie w jakimkolwiek związku ze stanem
opanowania epidemii – ogłaszały o ich zniesieniu. Oczywiście, nie jest to
specyfika polska – robiły tak i robią władze na całym świecie. Ale chyba tylko
władza PiS-u owo wyprowadzanie kozy ogłasza w świetle reflektorów twierdząc, że
jest to jej wielki sukces, dowodzący zresztą tego, że pisowska Polska radzi
sobie z pandemią najlepiej na świecie. A jeśli sobie z czymś nie radzi – to jest
to wina opozycji, która stale sypie piasek w tryby machiny rządowej. Zresztą
wystarczy porównać: ile testów na koronawirusa przeprowadził dobrozmianowy
minister Łukasz Sz., a ile jakikolwiek minister z Platformy?
Wyprowadzona koza jednak nie odeszła daleko i wciąż może
być wciągnięta na powrozie z powrotem do polskiego domu. W tradycji historycznej
i literackiej owo rogate stworzenie ma liczne i różnorodne odniesienia: na
Krecie koza Almatea żywiła swoim mlekiem boga Zeusa, a gdy powiększyła grono
brodatych aniołków, z jej skóry Gromowładny zrobił sobie nieprzebijalną tarczę –
egidę. W średniowieczu koza była symbolem diabła, przedstawianego z kozimi
kopytkami i rogami. Dopiero potem zastąpił go Al Pacino. Współcześnie, gdy
słyszy się postkomunistyczne zachwyty PiS-u na temat zwycięskiego pokonywania
trudności, które stworzył prezes Kaczyński osobiście lub przez swoich giermków –
przypomina się inny, też brodaty bohater literacki, wymyślony przez Kornela
Makuszyńskiego.
I jeszcze
à propos Pacanowa: naprawdę nie mogę sobie
przypomnieć, czym zajmował się rząd, kiedy nie zajmował się pandemią i
budowaniem panu Dudzie autostrady do nowej kadencji prezydenckiej. A teraz? Mamy
jakiegoś ministra finansów? Nauki? Spraw Zagranicznych? Spraw Europejskich?
Zarządzania funduszami? Klimatu? Infrastruktury? Cyfryzacji?
Ale w składzie władz (dobrze ponad setka osób na
stanowiskach ministrów i wiceministrów) mieliśmy też pełnomocnika premiera do
spraw czystego powietrza, któremu niedawno dodano funkcję prezesa Narodowego
Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. O czym się dowiedziałem, gdy
niedawno prezes zrezygnował z pracy. Księgowi funduszu teraz pewno liczą kwotę
odprawy. Kozę wyprowadzono.
I pomyśleć, że śmieliśmy się, gdy John Cleese z grupy Monty
Python opowiadał o ministerstwie głupich kroków… Jak się później przyznał w
jednej z reklam – lubił pierogi i miał ciotkę w Pcimiu.
4 czerwca 2020