Maciej Pinkwart
Małość Wielkiego Piątku 2020
Widok rządzących Polską urzędników partyjnych, którzy w
Wielki Piątek pojawili się stadnie na placu Piłsudskiego i na Powązkach był
jednym z najbardziej przykrych w tej epidemii. Była to nie tylko demonstracja
zbiorowej – powiedzmy dyplomatycznie - nierozwagi, wykonana przez tych, którzy
właśnie pokazali całemu społeczeństwu, gdzie mają prawo – nawet to, które sami
tylko co wprowadzili, ale stanowiła obelgę dla religii, wiary i Kościoła
Katolickiego. W Wielki Piątek, kiedy chrześcijanie czczą wspomnienie męczeńskiej
śmierci Chrystusa na krzyżu i w tym roku muszą to robić w samotności, a zakryte
fioletem krzyże patrzą na puste kościoły – władcy (czy może już: właściciele?)
naszego kraju oddają tłumny hołd nie prochom byłego prezydenta, ale pomnikowi
brata prezesa, nie czczą pamięci ofiar katastrofy smoleńskiej, tylko wykonują
kolejny show telewizyjny pokazując to, co mają w tej chwili nam do zaoferowania:
wieńce, pomniki, kult śmierci jako najważniejszej klamry, łączącej nie naród, na
szczęście, tylko ich samych, tych co sprawują nad nami rządy.
Policja, która potrafiła ścigać samotnego rowerzystę, który
„bez uzasadnionej” – dla policji – „potrzeby” pojechał na nikomu niezagrażający
spacer, czy też karać mandatem ojca, który bawił się z własnymi dziećmi przed
własnym domem, stwierdziła natychmiast, że Kaczyński i jego świta, którzy
gromadząc się na cmentarzu i pod pomnikami nie zachowywali ani przepisowego
odstępu, ani nie wyszli z domu na zakupy, do lekarza czy na spacer z psem w
odległości nie większej niż 200 metrów od domu - nie złamali prawa, bo nie było
to zgromadzenie, a jedynie wykonywali „swoje zadania w ramach pełnionych urzędów
i funkcji”. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że widzę osoby, poruszające się w
ogrodzie zoologicznym, w którym inni – my – zostaliśmy zamknięci w klatkach i
możemy tylko się na nich z daleka patrzeć, warczeć lub robić małpie miny.
Te miejsca musiały być przez kogoś obstawione i
zabezpieczone, kwiaty i wieńce, za które zapłaciliśmy my z podatków, ktoś
uszykował i dowiózł, działacze zostali dostarczeni na miejsce przez odpowiednie
służby, które też musiały złamać przepisy ochronne „w ramach pełnionych urzędów
i funkcji”. Mam tylko nadzieję, że trasy tego żałosnego kontredansu zostały
przedtem i zwłaszcza potem odpowiednio zdezynfekowane, bo być może jakiś
normalny człowiek zechce pójść odwiedzić swoich zmarłych (a, zapomniałem –
zwykli ludzie nie mogą chodzić na cmentarz, bo to grozi mandatem), no więc po
okolicy przejść się z psem lub zajrzeć do kościoła, gdzie prywatnie może być
pięć osób. Z których żadna nie idzie tam dla wykonywania jakichkolwiek zadań
urzędowych lub funkcyjnych, tylko z potrzeby serca. O rozumie w tym kontekście
nie mówię, bo rozum podpowiada nam, że oto dostaliśmy kolejny wymowny przykład
tego jak pojęcia prawo i sprawiedliwość są rozumiane przez Prawo i
Sprawiedliwość. Zresztą, rozum śpi i już dawno obudziły się demony.
Absolutnie nie uważam, że dziesiąta
rocznica tragedii smoleńskiej nie powinna być uczczona. Ale czyż nie byłoby
dostojniej i bardziej wzruszająco, gdyby pod pomnik Lecha Kaczyńskiego przyszedł
piechotą sam jeden Jarosław Kaczyński z jedną skromną wiązanką kwiatów – w
czasie epidemii nie szastamy pieniędzmi, bo potrzeba ich na co innego? Gdyby
premier Morawiecki, który jeszcze wczoraj mówił, że on też nie pojedzie na
święta do swojej mamy i rodzeństwa, tylko będzie sam w domu z żoną i dziećmi –
wygłosił z tego domu kilka ciepłych słów współczucia? Gdyby prezydent nie pchał
się znów na Wawel,
tylko poprzestał na orędziu z warszawskiego pałacu, w którym by powiedział, że
chciałby, jak co roku, pojechać do Krakowa, ale rozumie, że trzeba teraz być w
domu i odda hołd parze prezydenckiej na Wawelu, gdy epidemia ustanie? Nie, bo to
wszystko elektoratu PiS nie bierze. Musi być pompa, dęcie w surmy i składane
przez wojsko wieńce wielkości prezesa Kaczyńskiego.
Dlaczego patrzę na to wydarzenie w
kontekście spraw religijnych? Nie tylko dlatego, że zdarzyło się w Wielki
Piątek. Nawet nie dlatego, że rządzący panowie składając wieńce pod pomnikiem
sprawiali wrażenie, że się do niego modlą, a nawet, gdy premier Morawiecki się
przeżegnał, osatał się zaraz po tym i prezes Kaczyński wykonując taki gest,
który owo przeżegnanie się też przypominał. Nie, myślę o czymś innym: wygląda na
to, że owa pandemia została wymodlona przez Wielkiego Stratega, bo
najprawdopodobniej aktualny rząd Polski jest jedynym na świecie, który może
odcinać kupony od tej tragedii. Pomijam już to, co jest socjologiczną
prawidłowością wszystkich wielkich katastrof: dzieci w czasie tragedii garną się
do tatusia, choćby był to ojciec zadżumionych, który mówi, że ich ochroni, da im
papu, a w każdym razie tak zorganizuje im życie, żeby wszyscy – no, prawie
wszyscy – wyszli z tego z minimalnymi stratami. Zauważmy, że koronawirus
doskonale wpisał się w dotychczasowy system wrzutek, które odwracały uwagę
społeczeństwa od coraz gorszych wtop,
w jakie wpychał ten rząd demoniczny splot ignorancji z arogancją. Na początku,
gdy zdarzała się jakaś wpadka PiS-u - pani Szydło, pani Pawłowicz czy pan
Błaszczak wyciągali jakiś miniony kryzys wywołany przez Platformę. Potem, gdy
czas mijał porównywanie współczesnych kłopotów wywołanych przez PiS (którego
największym sukcesem bywała heroiczna walka z własnymi ludźmi i ich błędami) z
dawnymi wpadkami PO już nie żarło
i przeszło tylko do mało śmiesznych memów (no
dobrze, a ile testów na koronawirusa wykonała Platforma podczas swoich
ośmioletnich rządów?) – Jarosław Kaczyński wpadł
na kapitalny pomysł: wtopy
PiS-u były przykrywane wrzutkami o innych wtopach
PiS-u. To naturalnie wystarczało, by nowy kryzys przykrył wrażenie, wywołane
przez stary kryzys. Ludzie na ogół nie sumują takich rzeczy, ekscytując się
tylko najnowszymi sensacjami. Teraz przyszedł obiektywny kryzys globalny i z nim
totalna społeczna amnezja. Kto dziś jeszcze pamięta o Banasiu, agencie Tomku,
palcu Lichockiej, sprawie sędziów Tulei i Juszczyszyna, prezesie Nawackim,
prokuratorze Piotrowiczu, sałatce poseł Pawłowicz, wieżach na Srebrnej, odkryciu
towarzyskim w osobie magister Przyłębskiej, zdradzieckich mordach, „wygranej”
1:27, limuzynie premier Szydło, niezaprzysięganiu legalnie wybranych sędziów,
nocnych długopisach prezydenta…
Teraz, kiedy mamy „szansę” pożegnać – oby nie na zawsze –
konstytucyjne powszechne, równe, bezpośrednie, tajne wybory, musimy najpierw
przetrwać i nabrawszy sił, zabrać się za ostateczne porządki po epidemii i po
zarazie. Nie czekając na następną sensację, której jako pokojowo nastawione
społeczeństwo możemy nie wytrzymać.