Maciej Pinkwart
Pożegnanie z Afryką
Afrika Korps to formacja bardzo
specjalna. W zasadzie naszą najgłówniejszą specjalnością jest wygrywanie bitew,
szczególnie na pustyni, najszczególniej zaś na Saharze. Nie bez powodu naszego
dowódcę nazywają „Lisem pustyni”... Lis na pustyni w zasadzie kojarzy się z
pewnym mało znanym dziełem francuskiego pisarza o nazwisku na E, albo na S, już
nie pamiętam, który jak słyszałem walczy teraz przeciw nam jako lotnik. Mam
nadzieję, że uda mi się go zestrzelić, a wtedy, jak go wezmę do niewoli, to
poproszę go o autograf i każę wyjaśnić, o co chodzi z tym oswajaniem lisa, czy
to aby nie jakaś aluzja do naszego dowódcy. Koledzy z Gestapo albo Abwehry mają
już metody na to, by z takich wyciągać zeznania... AK generała Rommla, w której
od roku służę, to armia bardzo elitarna i sama się nie zajmuje torturami.
Zresztą nie mamy na to czasu ani siły, a słyszałem, że to służba bardzo
absorbująca fizycznie, choć dająca sporo satysfakcji.
Byłem w służbie Führera pod Narvikiem, gdzie odmroziłem osiem
palców u nóg i trzy u rąk. Potem atakowałem konwoje, płynące do Murmańska i
nabawiłem się odmrożeniowego zapalenia płuc, a po nim gruźlicy. Uprosiłem
jednak, żeby mnie nie odsyłano do domu, tylko wcielono do jednostki, służącej w
cieplejszym klimacie. Tak dostałem się do korpusu rezerwowego A-Korps, a wraz z
nim do starej krzyżackiej stolicy Lebemünde. Bowiem zanim nasi żołnierze wyjadą
do walki w Afryce, przechodzą ćwiczenia właśnie tutaj: zarówno krajobraz
tutejszych wędrujących wydm, jak i miałki piasek, w którym grzęzną nasze czołgi,
a przede wszystkim – palące, wręcz pustynne słońce pozwalają na bezpieczne
przetrenowanie wykonywania kilku podstawowych komend (padnij – powstań – biegiem
marsz – marszem marsz – czołganiem naprzód) oraz przyzwyczajenia siebie i
sprzętu do warunków pustynnych. Bezpieczne – bo to wszak od wieków tereny
niezwyciężonej Rzeszy, które podbili dla Führera 600 lat temu Kawalerowie Marii
Panny, zresztą na wyraźną prośbę tutejszych kłócących się książątek. Bezpieczne
jednak to nie znaczy – przyjemne...
Dziennie w czasie ćwiczeń wbiegaliśmy na szczyt Lebenbergu
50 razy. I potem przez grzbiet czołganiem, a następnie – i to jest najgorsze –
schodziliśmy paradenmarschem
do Lebasee, a następnie zwykłym marszem do punktu rozpoczęcia ćwiczeń. Niby
Lebenberg to nie Sankt Annaberg, ma tylko 40 metrów wysokości, ale jak miało się
na sobie 20-kilogramowy plecak i w dodatku ciągnęło za sobą podstawę ciężkiego
karabinu maszynowego, żelazny hełm obijał głowę, a oczy zalewał żrący solą pot,
to już choćby 20-ty raz wykonywania biegu na szczyt wydmy znacznie osłabiał
nasze morale i w zasadzie dobrze, że nie mogliśmy złapać oddechu, bo
przekleństwa pod adresem tych podłych Polaków, którzy napadając na naszą
radiostację w Gleiwitz i nie udostępniając nam korytarza pod Danizigiem wywołali
tę wojnę, pozostawały w głębi naszych serc, wzmagając wolę do walki, która oby
rychło nastąpiła. Tłumiliśmy także w sobie sarkanie pod adresem naszego
ukochanego dowództwa, które moim zdaniem mogłoby ograniczyć ćwiczenia do 30
wbiegów, no i zrezygnować z paradenmarschów,
które na pustyni przydadzą nam na niewiele. Naturalnie, rozumiałem, że niemiecki
żołnierz zawsze musi być przygotowany do parady zwycięstwa, które nieuchronnie
nastąpi, ale moglibyśmy to ćwiczyć na płaskim. Ponadto dzienne racje wody
ograniczano nam do jednej manierki na dwóch, co powodowało najpierw kłótnie
między tym, który aktualnie był w posiadaniu napitku a tym, co go pożądał, a
potem – dość znaczne wycieńczenie organizmu. Naturalnie, nie byliśmy na
prawdziwej pustyni i mieliśmy cały niemal czas na widoku z jednej strony Ostsee,
a drugiej – Lebensee, co paradoksalnie tylko wzmagało pragnienie. Woda morska
nie nadaje się do picia, zresztą do morza w czasie ćwiczeń i tak nie
dochodziliśmy, ale maszerując wzdłuż brzegów jeziora także nie mogliśmy
zaspokoić pragnienia, bo po pierwsze nie wolno było tam stawać, po drugie
widzieliśmy tylko szumiący u jego brzegów zagajnik trzcin, z których autochtoni
robili domki i kryli dachy większych budowli, urągając solidnej niemieckiej
architekturze. Do czystej wody prowadziło co prawda kilka betonowych korytarzy,
ale każdego pilnowali wachmani, gdyż były to miejsca lądowania hydroplanów,
którymi nasze dowództwo latało na narady do Berlina i którymi dowożono do naszej
jednostki jakieś tajne rzeczy, służące do budowy jakiejś tajnej broni w jakimś
tajnym miejscu. Nie wolno nam było nawet o tym myśleć zbyt wyraźnie, bo skutki
niedyskrecji bywały okrutne i natychmiastowe. Szeregowiec Hans Kokoschka, rodak
z niedalekiej Kostcheschyny, który zapomniał się po 45-tym wbiegu pierwszego
dnia ćwiczeń i na szczycie Lebenbergu spojrzał w prawo, zamiast, jak wszyscy, w
lewo, dostał karę dodatkowych indywidualnych pięciu wbiegów, po czym odwieziono
go do wojskowego szpitala w Lembergu i tyleśmy go widzieli. Woda z jeziora
zresztą jest niewiele mniej słona niż ta z morza, w dodatku ma właściwości
przeczyszczające, co dotkliwie odczuł kolega szeregowiec Knut Raum, którzy
korzystając z nieobecności wachmana podbiegł do wody i napełnił nią manierkę (bo
akurat tego dnia był wodonoszem), a następnie wypił ją prawie duszkiem (byliśmy
właśnie po 37 wbiegu i jeszcze nie złapaliśmy drugiego oddechu) i skutki dało
się odczuć prawie natychmiast. Raum łapiąc się gwałtownie za brzuch porzucił
broń służbową, następnie plecak, przepisowo obciążony kamieniami do przepisowych
20 kilo, na końcu pas z napisem Got mit uns,
bluzę w kolorze khaki i takież spodnie i zasłaniając się przed natarczywością
naszych spojrzeń hełmem służbowym rozmiar 42, zniknął w krzakach nadmorskich.
Przedzierał się tam chwilę jak rozjuszony odyniec, po czym zaległa pełna ulgi
cisza, co skomentowaliśmy kilkoma rubasznymi uwagami, stosownymi do sytuacji,
jak i naszego wojskowego, niemieckiego poczucia humoru. Kiedy już skończyliśmy
rechotać, maszerując naturalnie cały czas w miejscu zgodnie z poleceniem
kaprala, który był z jednej strony ludzkim człowiekiem i rozumiał trudną
sytuację Rauma, z drugiej zaś był służbistą i wiedział, że przyszliśmy tu
maszerować, a nie wypoczywać – wówczas z lasu dobiegł odgłos krótkiej serii z
karabinu maszynowego, kapral zakomenderował
baczność, prezentuj broń, nakazał pozbierać rzeczy
Knuta, żeby się nie zmarnowały i odnotował w raporcie służbowym zmniejszenie
stanu osobowego jednostki z przyczyn naturalnych, bo w czasie załatwiania
naturalnej potrzeby. Brak szybko uzupełniono z nowego zaciągu 15-latków, a my
nauczyliśmy się trzymać od jeziora z daleka.
Lisa na pustyni nigdy nie widziałem, a i generał Rommel
nigdy się tu nie pojawił. Raz widziałem w lesie jelonka i nastroiło to mnie
nostalgicznie i patriotycznie zarazem, bowiem był to obrazek jak spod Pleß,
zapragnąłem nagle usłyszeć Pierścień Nibelungów,
ojciec miał taka
płytę z koncertu w Hindenburgu, brakowało naturalnie
Renu, ale mimo spieczonych ust zanuciłem, żeby podnieść morale kolegów,
Cwałowanie Walkirii, za co
zostałem ostro skarcony, bo wszystkim kojarzyło się to z cwałowaniem na wydmę, a
nie z piękną i wojowniczą Walkirią, a kapralowi – z Renem, który nie wiedzieć
czemu był w tym miejscu zabroniony. Potem dowiedziałem się, że testowane tutaj
rakiety miały wdzięczną nazwę Posłaniec Renu
i Córka Renu, ale moim
zdaniem nie było specjalnie czego obejmować tajemnicą, bo rakiety startowały co
prawda efektownie, ale spadały najdalej 50 metrów od wyrzutni, czasami zabijając
strzegących ich wartowników i artylerzystów, a czasami nie. Moim zdaniem, to był
jakiś aliancki szwindel, bo nikt nie słyszał, żeby jakaś
Córka Renu zagroziła
komukolwiek innemu niż synowie Renu...
Co do zwierząt – kiedyś na naszej pustyni ustawiono kilka
drewnianych, pokrytych naturalnymi włosami wielbłądów (co do pochodzenia tych
włosów krążyły potem u nas dziwne plotki wiążące się z miejscowością o
tajemniczej nazwie Auschwitz, gdzieś w Generalnej Guberni zdaje się), które
wypożyczono od miejscowego fotografa o słowiańskim nazwisku Dawidow, który
wyjechał na urlop zdaje się, do Stuthoffu, koło Danzig. Obok wielbłądów mieliśmy
się czołgać pod górę, nie było to łatwe, ale w każdym razie stanowiło jakieś
urozmaicenie w stosunku do dotychczasowych biegów. Kapral tłumaczył, że teraz
ćwiczymy przekradanie się koło beduińskich szpiegów brytyjskich żołnierzy. W
dodatku w piasku były zagrzebane sztuczne żuki skarabeusze, święte owady
Egipcjan, których nie można było nawet dotknąć, bo były połączone z takimi
małymi minami przeciwpiechotnymi, ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero po
ćwiczeniach, w czasie których stan osobowy naszej kompanii zmniejszył się o
połowę.
Ja, naturalnie wiedziałem, z mojej klasycznej nauki
szkolnej, że skarabeusz był symbolem pogańskiego boga słońca Hepre, którego
czcili w starożytnym Egipcie – ze dwa-trzy tysiące lat temu i ze dwa-trzy
tysiące kilometrów od tego miejsca, w którym działała teraz Afrika-Korps. Nie
mówiąc już o tej wściekłej Lebemünde i jej 40-metrowej górze. Ale, naturalnie,
swoją wiedzą mogłem się podzielić co najwyżej z drewnianym wielbłądem o rudych,
jakby żydowskich włosach, który wsadzony krzywo w piasek udawał, że spasa
nieistniejącą trawę. Na szczęście, ruchome piaski po dwóch dniach zasypały
całkowicie sztuczne skarabeusze, wiatry zniszczyły zapalniki min
przeciwpiechotnych, a sztuczne wielbłądy podczas wrześniowego sztormu odfrunęły
jak wielkie, brązowe kondory nad Lebensee, gdzie jeden z nich zderzył się w
powietrzu z lądującym właśnie hydroplanem, którym wracał z odprawy w Berlinie
nasz pułkownik. Paradenmarsch
odbyliśmy wtedy przez środek miasta Lebemünde, odprowadzając trumnę przykrytą
czerwoną flagą ze swastyką na dworzec kolejowy, skąd waleczne resztki naszego
pułkownika pojechały do Heimatu, by spocząć w spokoju gdzieś nad Renem w cieniu
prawdziwie niemieckiego dębu.
Po tym zdarzeniu nowe wielbłądy ani skarabeusze nie pojawiły
się już na naszej wydmie, podobnie zresztą jak nowy pułkownik w naszej
jednostce. Dowództwo zdaje się zaczęło mieć inne problemy. Wbiegi ograniczono
nam tylko do 20 dziennie, a pozostały czas wykorzystywaliśmy kopiąc rowy
przeciwczołgowe daleko od wydm, w lesie między miastem a naszym poligonem. Z
daleka od strony Ostfrontu niósł się odgłos dział.
Wczoraj rozeszła się plotka, że będziemy się zwijać. Niestety,
jak się wydaje nie jest to upragniony wyjazd do Afryki, gdzie – jak mówią
szeptem – polowanie na lisa pustyni już się zakończyło i to z fatalnym dla niego
skutkiem. W drodze do latryny usłyszałem, że mamy jechać do
Meklemburg-Vorpommern, w krainę jezior, bagien i komarów. Mamy tam kopać rowy
przeciwczołgowe. Kopanie rowów przeciwczołgowych w bagnie nie wydaje mi się
szczególnie rozsądne i nie wierzę, że pomoże naszemu ukochanemu Führerowi wygrać
tę wojnę. Ponadto, wyszkolony świetnie do walki na pustyni czułem się nie
najlepiej jako kopacz. W dodatku, mój reumatyzm, odmrożenia i gruźlica
zdecydowanie domagały się południowego klimatu.
Korzystam więc z okazji, którą mi stworzyło maszerowanie
wzdłuż opłotków rybackiej osady, gdzie ostatnio popasaliśmy. Udało mi się w
sposób niezauważony wyrzucić ze swojego plecaka 20 kilo kamieni i napełnić go
suszącym się strojem rybaka, w którym znalazłem też kenkartę na nazwisko Alojz
Jucha. Ubranie nieco śmierdzi rybami, nie cierpię ryb, ale to w tym przypadku i
lepiej. Dziś wieczór mam służbę wartowniczą na wysuniętej placówce w okolicach
Lebemünde. Mam zamiar przebrać się za rybaka i pojechać na południe. Sądzę, że
uda mi się koniec końców dotrzeć do mojej okolicy – już prawie zapomniałem, jak
wyglądają Rydułtowy.
Na wszelki wypadek te notatki zamykam do służbowej manierki,
bo akurat dziś wypada mój dzień bycia wodonoszem. Przed wyjazdem wrzucę ją do
kanału, skąd może popłynie dalej. Wiem, że jesteś na spóźnionych wakacjach w
Zoppot, więc gdy ją znajdziesz, czym prędzej stamtąd wyjeżdżaj i spotkajmy się
na Śląsku. Tu nie jest teraz dobre miejsce dla takich prawdziwych Niemców, jak
ty, miła Kasiu i ja.
Twój
Jasiek Kowaltschick
PS. Nie oceniaj mnie źle, ja bynajmniej nie dezerteruję. Po
prostu żegnam się z Afrika-Korps, bo trochę zawiodła moje nadzieje. Może kiedyś
– jak ta wojna się skończy i ją wygramy – pojedziemy zobaczyć prawdziwą Saharę.
A jak się nie uda, to wrócimy tu, na Lebenberg i może zobaczymy prawdziwego
wielbłąda.
Łeba, 10 września 2003
Opowiadanie powstało w ramach ćwiczeń na plenerze POSA w Łebie. Tematem zajęć była "rzeczywistość jako tworzywo", a miejscem - wędrujące wydmy w Słowińskim Parku Narodowym.