Maciej Pinkwart

Wizytówka

 

Siedział wyciągnąwszy nogi przed siebie na tyle, ile pozwalał mu fotel na ciasnym pokładzie boeinga. Podróż od samego Londynu była niezbyt przyjemna. Jeszcze nad Heathrow pojawił się napis, nakazujący pasażerom pozostanie w pasach, bo burza nad kanałem mogła zagrozić stabilności lotu. I zagroziła, rzucało nimi tak, że Robert kilka razy zamierzał sięgnąć po papierową torebkę, na szczęście oderwał myśli od pogody i jakoś się poprawiło. Z kieszeni koszuli wyciągnął wizytówkę, wytłaczaną na grubym papierze, imitującym drewno. „Snob brytyjski jest bliźniaczym bratem snoba polskiego” – pomyślał, przypominając sobie, ile niemal identycznych wizytówek uzbierał przez kilka ostatnich miesięcy, uczestnicząc z ramienia redakcji w bankietach i balach, gromadzących VIP-ów, biznesmenów i innych ludzi z pierwszych stron gazet. Tym razem jednak człowiek, którego nazwisko widniało na wizytówce, nie pojawiał się na pierwszych stronach gazet. On robił pierwsze strony gazet. Dokładniej – jednej gazety, ale za to najważniejszej w Zjednoczonym Królestwie i jednej z najważniejszych na świecie.

Konferencja prasowa po jubileuszowym koncercie London Philharmonic Orchestra była dość rutynowym wydarzeniem w życiu kulturalnym Anglii i wysłano go tam pewno tylko dlatego, że miał w Londynie u kogo się zatrzymać, co zmniejszało koszty własne redakcji, a jemu pozwalało kontynuować sympatyczną znajomość, zawartą już prawie dwa lata temu w małym pubie w Notting Hill. W dodatku muzyka była jego wielką pasją i napisanie sprawozdania, a może i kompetentnej recenzji z koncertu, nie powinno mu zająć więcej niż innym zjedzenie pizzy „Quatro Stagioni”. Prawdę powiedziawszy, było to jedyne danie, które w Londynie mu smakowało. Na konferencji ustrzelił dyrektora artystycznego Kurta Masura pytaniem, czy wybór symfonii „Z Nowego Świata” Dvoŕaka na główny punkt jubileuszowego koncertu jest bardziej ukłonem w stronę nowych członków Unii Europejskiej – bo Dvoŕak był Czechem, czy kolejnym przejawem serwilizmu Londynu wobec prezydenta Busha, no bo symfonia jest poświęcona wspaniałościom Stanów Zjednoczonych. Kiedy już wszyscy przestali się śmiać, a Masur wybąkał jakieś mało istotne wyjaśnienie – siedzący obok niego szpakowaty mężczyzna w dziwnych, jakby zeszłowiecznych okularach, poklepał go po ramieniu i powiedział:

- Good shot! Niech pan wpadnie do mnie jutro o 11-tej, pogadamy.

I wręczył mu wizytówkę.

George Brock, manager editor dziennika „The Times”, był niewątpliwie snobem, ale ograniczał swój snobizm do dwóch rzeczy – muzyki i gazety, którą kierował. Jedna pasja zresztą wykluczała drugą – zarządzanie gazetą nie pozwalało mu chodzić na koncerty. Dzisiejszy wieczór w Royal Festival Hall był dosłownie ukradziony, choć i tu redakcyjny biznes był nadrzędny – kilka dni temu w wypadku samochodowym zginął krytyk muzyczny „Timesa”, więc Brock postanowił sam iść na koncert i napisać recenzję. Nie robił tego od lat i nie był pewny siebie jako autor. Był jednak pewien, że jakkolwiek by nie napisał, to naczelny mu tekstu nie odwali. To on był naczelnym.

W samolocie fotel obok Roberta był pusty i zaraz na lotnisku położył tam swój komputer. Jak tylko minęli burzę, sięgnął po laptopa i wywołał tekst recenzji. Musiał ją pozmieniać na potrzeby swojej redakcji, bo ten tekst już był wykorzystany. Parę godzin temu naczelny „Timesa” wstał zza biurka, podszedł do niego i powiedział:

- Podobno Times is money, więc my tu w „Timesie” nie mamy specjalnie dużo czasu na pogawędki, dlatego w tym gabinecie rozmawiamy na stojąco. A propos money – chciałbym zaproponować panu dobrze płatną pracę recenzenta muzycznego „Timesa”. Raz – dwa razy w miesiącu obecność na jakimś prestiżowym koncercie, w całym świecie naturalnie, raz w tygodniu komentarz muzyczny do naszego działu kulturalnego. Może pan się przenieść do Londynu, ale może pan też nadal mieszkać w Warszawie, jak panu wygodniej, w końcu mamy Internet. Jednak musi pan być dyspozycyjny. Poza muzyką interesują nas także pana kontakty w świecie filmowym – przeczytałem w sieci kilka pana wywiadów z gwiazdami, ciekawe. Naturalnie, o filmie pisze u nas parę osób, ale czasem tyle się dzieje... Co pan na to?

Powiedział, zanim pomyślał:

- Tak, z przyjemnością – co może nie było najlepszym wyrażeniem biznesowym, ale przyjemność to było pierwsze, co mu po angielsku przyszło do głowy. Londyn, mimo fatalnej pogody i kiepskiej kuchni, jednak kojarzył mu się głównie z przyjemnością.

W ciągu kwadransa w wolnej salce konferencyjnej napisał na próbę recenzję z koncertu London Philharmonic Orchestra, naczelny skasował swój tekst i puścił jego do druku. Robert zostawił numer konta i poleciał do Warszawy, oszołomiony tempem wydarzeń. Teraz czekało go kilka niełatwych rozmów, w domu i w pracy. Odłożył laptopa i przymknął oczy. Powinni już wlatywać w obszar Polski. Za pół godziny wyląduje i wtedy zobaczy, czy uda się naraz zjeść ciasteczko i zachować ciasteczko.

Nad drzwiami do kabiny pilotów pojawił się napis z wezwaniem do zapięcia pasów. Obudził go ruch na pokładzie i energiczne trzaski zapinanych klamer. Zamknął laptopa i schował do podręcznej torby, po czym przetarł oczy i rozejrzał się dookoła. Na pokładzie samolotu Wizz-airu był komplet pasażerów, ale jak to zwykle bywało w tanich liniach – dominowały całe rodziny z dziećmi, poza tym przeważnie osoby starsze, wracające z przedświątecznych zakupów. Klasę biznesową reprezentowało zaledwie kilku mężczyzn w garniturach, w tym jeden Murzyn i jeden Arab oraz elegancka starsza pani z czarną teczką. Podejrzewał, że trzyma w niej komputer. Być może jednak, były tam tylko próbki kosmetyków – od lat już najbardziej eleganckimi ludźmi w Warszawie byli akwizytorzy...

Poczuł w uszach zmianę ciśnienia – schodzili do lądowania. Za oknem, pod drżącym jak u starego antka skrzydłem przesuwały się zielone Lasy Kabacie, w dali można było już zobaczyć Pałac Kultury. Ciśnienie się zmieniło – wyglądało teraz na to, że samolot z powrotem zaczyna się wznosić, kładąc się równocześnie na prawe skrzydło. Pstryknęło w głośnikach i rozległ się głos pilota:

- Proszę państwa, wieża kontrolna na Okęciu nie udzieliła nam jeszcze zezwolenia na lądowanie, prawdopodobnie jest tłok na pasach startowych. Nie ma powodu do niepokoju, opóźnienie nie powinno przekroczyć kilkunastu minut.

Robert pomyślał, że najlepszym sposobem na wywołanie niepokoju, jest zapewnienie, że nie ma powodu do niepokoju. Na pokładzie poniósł się szum rozmów, ludzie przytknęli nosy do szyb, jakieś dziecko zaczęło płakać. Pochylił się i ukradkiem włączył komórkę. Wszyscy już dawno wiedzieli, że telefony nowej generacji nie zakłócają działania przyrządów lotniczych, ale zakaz ich używania obowiązywał nadal. Wstukał PIN, ale nie było zasięgu. Wyglądało na to, że lecą jeszcze za wysoko.

- Trzeba było nie oszczędzać, tylko polecieć BEA, albo LOT-em – usłyszał z tyłu – co tanie to drogie. Taka linia to musi wszystkich przed sobą przepuszczać...

Akwizytorka objaśniała stan rzeczy swojej sąsiadce. Wzruszył ramionami – są ludzie, którzy muszą próbować na wszystko znaleźć wytłumaczenie. Zaczęli znów zmniejszać wysokość. Znów w oknie zobaczył zieloną plamę lasów, wreszcie pojawiło się miasto. Schodzili do lądowania od wschodu i za moment powinna się pojawić płyta lotniska. Zawsze go to zaskakiwało, bo Okęcie było ukryte wśród miejskich zabudowań i wcześniej obserwował ulice, tramwaje i niskie latarnie, niż wieżę kontrolną lotniska.

Wybuch był przytłumiony, jakby zwiększające się ciśnienie na moment wszystkich ogłuszyło. Samolotem zakołysało i w tym samym momencie poczuł, że maszyna – zamiast spadać z przeraźliwym hukiem dekompresji – ostro unosi się do góry. Pod skrzydłem rozpościerała się biała plama, jakby ktoś na ulice Warszawy rozlał gigantyczną butlę z kefirem. Poczuł swąd dymu. Mężczyzna o wyglądzie Araba trzymał w ręku coś, co wyglądało na paszport, drugą ręką bezskutecznie szarpiąc się z pasami. Zbladł i krzyczał zachrypniętym ze strachu głosem:

- It isn’t me, it isn’t me!

Jego sąsiad, Murzyn, położył mu rękę na ramieniu i wgniótł go w fotel. Spod marynarki wyjął identyfikator z napisem „Security”. Z kabiny pilotów wyszła stewardessa, stanęła między siedzeniami i zaczęła uspokajająco:

- Proszę zachować spokój, nie ma żadnego powodu do obaw, nic się nam nie stało. To tylko drobna awaria łączności na lotnisku Okęcie. Będziemy jakiś czas krążyć nad lotniskiem, czekając na zezwolenie na lądowanie. W międzyczasie spróbujemy się porozumieć z lotniskami w Krakowie, Katowicach i Poznaniu, być może trzeba będzie tam wylądować. Nasze towarzystwo lotnicze oczywiście zagwarantuje wszystkim Państwu dotarcie do stolicy, choć awaria nie jest naszą winą.

- Ale co to było.... – chciał pytać któryś z pasażerów, ale stewardessa uśmiechnęła się pięknie i znikła z powrotem w kabinie pilotów. Nad drzwiami zgasł napis zalecający zapięcie pasów.

Na pokładzie rósł hałas. Robert, nie starając się nawet ukrywać, podniósł telefon. Zasięg był, więc wybrał numer do Jacka, kolegi z redakcji, który zawsze wyjeżdżał po niego na lotnisko, jeśli wracał w dzień i żona nie mogła urwać się z pracy. Nikt nie podnosił słuchawki. W redakcji, w domu i w pracy żony także była cisza – wyglądało na to, że awaria łączności objęła nie tylko Okęcie.

Wyciągnął laptop i błyskawicznie napisał maila informującego o sytuacji. Połączył kablem sieciowym z gniazdkiem w bocznej ściance fotela, bez wielkiej wiary w skuteczność kliknął na autokonfigurację i ku jego wielkiemu zaskoczeniu, uzyskał połączenie z Internetem. Wysłał maila na pocztę swojej redakcji. Po namyśle przetłumaczył tekst na angielski i starannie przepisując adres z wizytówki Brocka, posłał korespondencję do „Timesa”. Nie wyłączając komputera odłożył go na sąsiednie siedzenie i wyjrzał przez okno. Nie było nic widać – musieli być dość wysoko, bo jednolite chmury zasłaniały ziemię i Robert bardziej wyczuwał, niż widział, że zataczają wielkie koła nad Warszawą. Silnik samolotu pracował miarowo, ale nerwowa atmosfera na pokładzie narastała. Przejawiało się to przede wszystkim w ciągłej okupacji toalety. Robert, choć zdawał sobie sprawę, że to nerwowe, także co chwilę spoglądał na czerwone światełko, ale jak na razie, nie miał szans bo w kolejce stały wszystkie dzieci z mamusiami.

Kiedy zadzwonił jego telefon, był zdziwiony tak samo, jak wszyscy dookoła. Ochroniarz odruchowo włożył rękę za pazuchę, umilkły dzieci w kolejce do toalety, stewardessa wyszła akurat z kabiny i stanęła koło jego fotela:

- Przecież pan wie, że nie można...

- Mam wyłączyć?

- No, niech pan już teraz odbierze, może się czegoś dowiemy...

Robert w jednej chwili skojarzył dwie rzeczy – że załoga samolotu nie wie, co się stało na lotnisku i nie ma nadal łączności z wieżą, i że dzwoni do niego redakcja „Timesa”.

- Robert? – krzyczał podenerwowany męski głos w słuchawce – nie mamy łączności z Polską w ogóle, co się tam dzieje? Macie znowu stan wojenny? Nadawaj zaraz, my nagrywamy, jeśli się zgodzisz, to damy też do BBC. Możesz po polsku, jak ci łatwiej...

Rozejrzał się. Wszystkie oczy wpatrzone były w niego, na chwilę zapomnieli o awarii na lotnisku i o tym, że krążą już dobrą godzinę nad Warszawą i nie wiedzą, co się z nimi stanie. Jakoś do tej pory nie myślał o realnym niebezpieczeństwie, ale nadając korespondencję uświadomił sobie, że głosy z komórek były ostatnimi znakami życia pasażerów samolotów, porwanych przez Al–Kaidę 11 września. Refleksją tą – po angielsku – zakończył relację i czekając na potwierdzenie zauważył, że Arab słysząc jego słowa znów przestraszony kuli się w fotelu, pod czujnym okiem ochroniarza.

Potwierdzenia nie było. Ekranik komórki zgasł, jakby bateria się wyładowała, ale akumulator był ładowany poprzedniego dnia, więc zakłócenia musiały pochodzić z zewnątrz. Robert bez słowa rozłożył ręce i pokazał stewardessie wyłączony telefon. Pokiwała głową i wróciła do kabiny. Połączenia internetowego również nie było. Pojawił się znów napis o zapięciu pasów i po raz trzeci zaczęli obniżać lot. Kolejka sprzed toalety znikła. Zaskrzeczał głośnik i znów usłyszeli głos pilota:

- Tu mówi kapitan. Lotnisko w Warszawie nie odpowiada na nasze wezwania, nie możemy również porozumieć się z innymi portami lotniczymi w Polsce. Nie mamy dość paliwa na powrót do Londynu czy nawet do Berlina. W tej sytuacji będziemy lądować awaryjnie na wojskowym lotnisku w Radomiu. Gdy zbliżymy się do ziemi, proszę osłonić głowę ramionami i schować się za siedzeniem. Stewardessa pokaże Państwu, o jaką pozycję chodzi. Najprawdopodobniej nie będzie żadnych problemów z lądowaniem, ale lepiej jest zachować ostrożność. Nie umiemy jednak powiedzieć, jak będziecie się państwo mogli dostać bezpiecznie do samej Warszawy. Dziękuję.

U większości pasażerów dopiero to ostatnie stwierdzenie wywołało nie tyle panikę, ile oburzenie. Robert, słysząc o tym, że jego sąsiedzi „przecież zapłacili i mają prawo wymagać”, wzruszył ramionami. Wpakował komórkę i komputer do torby, spojrzał za okno, gdzie nadal nie było nic widać i dyskretnie rozpiął pas. Czerwone światełko w toalecie znikło, więc zdecydowanym krokiem wszedł do kabiny. Tutaj szum silników brzmiał znacznie silniej, może wzmacniany blaszanymi, chromowanymi ścianami pojemników na odpadki. Nie był to już jednostajny, spokojny odgłos dobrze pracującej maszyny – odniósł wrażenie, że wirniki obracają się z najwyższym trudem.

Wrócił na miejsce i skulił się przy oknie. Kątem oka zauważył, że samolot gwałtownie zniża się ku ziemi, choć z zasięgu wzroku nie było widać żadnych urządzeń lotniskowych. Wysunęło się podwozie i Robert zauważył, że pod kołami pojawia się nie pas startowy, ale przecięta przerywaną kreską linią autostrady. Oślepiającymi światłami migały nadjeżdżające samochody. Sięgnął po klamrę pasa, ale była za daleko. Przeciążenie wbiło go w fotel i stracił przytomność.

 

 

Atak wirusów zapowiadany był od dawna. 12 czerwca nie był żadną datą szczególną, ale już od paru tygodni wszystkie portale internetowe ostrzegały, że tego dnia hakerzy wpuszczą do sieci nowego, super-groźnego robaka, który może zniszczyć wszystkie systemy, korzystające z Internetu. Niektórzy uprzedzali, że robak będzie w stanie przenosić się także i powielać między telefonami komórkowymi, przynajmniej tymi, korzystającymi z WAP-u. Bożena, funkcjonująca jako naczelny informatyk w redakcji „Świata Mody”, uważała, że to kolejna fałszywka, których pełno było w ostatnim czasie w sieci, a które miały za zadanie napędzanie klientów korporacjom, sprzedającym programy antywirusowe. Rzeczywiście, poza imperium Billa Gatesa – Symantec Corporation – właściciel Nortona, a na gruncie polskim – MKS VIR, rozwijały się najlepiej, co tylko dowodziło – jak uważała Bożena – że najwięcej można się wzbogacić na cudzej krzywdzie.

Najnowszy numer tygodnika był już złożony, jak zwykle – z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Bożena, lubiąca pracować wolno i systematycznie nie wyobrażała sobie pracy w dzienniku, gdzie nikt nie zastanawiałby się ani nad układem, ani nad estetyką... W „Świecie Mody” każda strona była dopieszczonym arcydziełem i w znacznej mierze była to zasługa Bożeny i jej najbliższego przyjaciela – Jacka, redakcyjnego grafika, z którym pracowało się jej najlepiej i rozumieli się jak stare dobre małżeństwo. Rzeczywiście, przyjaźnili się od czasów licealnych i naturalnie wszyscy w redakcji traktowali ich jak parę, nie tylko dlatego, że pracowali razem całymi dniami, a niekiedy i nocami, ale w dodatku mieszkali w jednym domu. Gdy zaczęło powstawać Osiedle Tęczowe na Wilanowie, Jacek, który robił tam projekty designerskie, zaproponował Bożenie, że na preferencyjnych warunkach załatwi jej dwa pokoje z kuchnią na pierwszym piętrze. Tuż pod nim. Zgodziła się z ochotą i teraz rzeczywiście mieszkali w zasadzie razem, choć tylko oni wiedzieli, jak pilnie oboje strzegą swej niezależności.

Bożena kochała się od dwóch lat beznadziejnie w redakcyjnym koledze, który lubił ją, jak wszyscy, ale nie poświęcił jej nigdy ani minuty dłużej, niż było to niezbędne. Renata oczywiście wiedziała, że Robert prowadzi skomplikowaną logistycznie rozgrywkę między pracą, domem, a pewnymi pasjami zewnętrznymi i na dodatkowy romans w jego życiu po prostu miejsca już nie ma. Ponadto – tak samo w gruncie rzeczy jak ona – uważał, że w pracy nie ma czasu i warunków na jakiekolwiek układy nie-zawodowe. Choć wiedziała to wszystko, to jednak nie chciała związać się z nikim innym. Zakrzepła w swoim 30-paroletnim staropanieństwie tak, że wystarczało jej, że raz na jakiś czas zamieni z Robertem kilka zdawkowych słów, czasem mu zrobi kawę, czy przyniesie z domu świeżo upieczone ciasto, albo zrobi mu kanapki. Zjadał je chętnie, rozglądając się jednak ostrożnie, czy nikt nie widzi tego nieuprawnionego karesu.

A Jacek był gejem i też się kochał w Robercie. Bożena o tym nie wiedziała, ani Robert, ani nikt, bo była to miłość beznadziejna i platoniczna, jak to zwykle u kogoś, kto wie, że nigdy nie stanie się obiektem zainteresowania tej osoby, na której mu najbardziej zależy. Więc kolegowali się po męsku, wypijając sporadycznie piwo po jakiejś męczącej naradzie czy kłótni projektowej. W „Świecie Mody” poza nimi dwoma był jeszcze tylko jeden mężczyzna, zatrudniony na organizacyjnym stanowisku sekretarza redakcji, o wiele od nich starszy i nie utrzymujący żadnych kontaktów z pracownikami. Nikt go nie lubił, ale był szwagrem dyrektora wydawnictwa, a poza tym to on rozdzielał zaproszenia na delegacje zagraniczne i ogólnie trzymał kasę. Prawdę powiedziawszy to on, a nie histeryczna naczelna, kierował pismem.

Bożena wiedziała oczywiście o preferencjach Jacka i nie tylko jej to nie przeszkadzało, ale bardzo to akceptowała. Mieli podobny gust i podobny sposób myślenia. Różniło ich tylko jedno – Jacek nie tylko nie znał się na komputerach, ale wręcz ich nie cierpiał. To znaczy, oczywiście, pichcił swoje projekty na prywatnym Mackintoshu, ale nigdy nie pozwolił go podłączyć do sieci, a poza tym z całego posiadanego oprogramowania korzystał tylko z edytorów grafiki, niczego więcej. Toteż zupełnie nie przejmował się wirusowymi ostrzeżeniami i 12 czerwca przyszedł do pracy bez żadnych emocji. Bożena tym razem została na noc w firmie, czekając na to, co się stanie, by w razie czego ratować lokalną sieć. Naturalnie, zadbała o sporządzenie kopii wszystkich ważnych danych, tekstów i fotografii, oryginalne płyty z oprogramowaniem były zamknięte w szafie pancernej, ale ponieważ ostrzeżenia tym razem brzmiały nadzwyczaj poważnie i powtarzały je przez kilka dni wszystkie media – chciała być na miejscu w razie potrzeby.

Ale nic się nie stało poza tym, że Jacek wszedłszy na palcach do jej pokoju zauważył, że Bożena śpi z głową na biurku, oparta o klawiaturę, na której jej kciuk naciska klawisz „zero” z klawiatury numerycznej, co spowodowało, że na ekranie cały czas pojawiały się zera. Jacek oczywiście pomyślał, że to jest właśnie ten wirus i że on zaatakował nie tylko komputer, ale i samą informatyczkę. Rzucił teczkę na ziemię, podbiegł do Bożeny i potrząsnął jej ramieniem, potrącając stojącą obok filiżankę kawy. Kawa zalała klawiaturę oraz rękaw białej bluzki Bożeny i to były jedyne straty tego dnia. Drugą, dla Bożeny dotkliwszą stratą, był wyjazd Roberta do Londynu. Jak zwykle jechał tylko na trzy dni – wylot w południe, doba pobytu, powrót po południu następnego dnia – i nie czas rozstania ją przygnębiał, tylko radość, z jaką Robert zawsze przyjmował takie zlecenie. Delegacje do Nowego Jorku, Japonii czy Kairu, trwające dłużej, nie irytowały jej wcale. Tylko na słowo „Londyn” reagowała nerwowo, wyczuwając, że jest to miejsce, które stanowi dla niej znacznie gorszą konkurencję niż wszystkie inne.

12 czerwca aż do wieczora był spokój. Numer szedł do druku 15-go, więc czekali jeszcze tylko na relację z Londynu i na reportaż z pokazu mody w Paryżu, który robiła sama naczelna, a jej jednej wolno było dawać teksty na ostatnią chwilę. Wysłane mailem zdjęcia z restauracji „Jules Verne” na Wieży Eiffla, gdzie tym razem odbywał się pokaz, przyszły 13-go i Jacek przez cały dzień i pół nocy zestawiał z nich rozkładówkę. Tym razem Bożena pojechała jego samochodem do domu, a on został na dyżur w redakcji. Wymienili się dopiero nazajutrz w południe, kiedy to Jacek, zgodnie z obietnicą, miał wyskoczyć na godzinę po Roberta na lotnisko, żeby przywieść go do redakcji i złamać ostatni tekst.

W południe 14 czerwca zaczęły gasnąć jeden po drugim wszystkie monitory redakcyjne. Pojawiał się na nich niebieski ekran z jadowicie zielonym napisem „I am, however”. Na serwerze redakcyjnym oraz na faksie sekretarza redakcji ukazał się, w doskonałej polszczyźnie, list informujący, że skończyła się epoka podkładania bomb i zamachów samobójczych, bowiem cywilizacja Zachodu sama sobie przygotowała okrutny los, oddając się w tak bezwzględny sposób w niewolę technologii informatycznej. I właśnie oni, Hakerzy Proroka, korzystają z tego, zdalnie i bezpiecznie niszcząc najpierw najwierniejszych sojuszników Ameryki, potem ją samą, a jeszcze później cały zepsuty świat Komputerlandii. Mieliście szansę, niewierni. Ostrzegliśmy was. Jeszcze wczoraj mieliście szansę. Dziś zginiecie w chaosie, który sami stworzycie, gdy opuści was wasz Prorok – komputer. Pod spodem przewijał się w pętli ten sam tekst po angielsku, hiszpańsku, japońsku i arabsku.

Sekretarz redakcji pękał ze śmiechu. Zadzwonił do „Wyborczej”, ale tam nikomu nie było do śmiechu. Z maszyny zniknął cały skład jutrzejszego numeru, księgowa nie mogła wysłać do banku zlecenia na wypłatę wierszówki, a w gabinecie naczelnego wyłączył się cały system nagrywający rozmowy, w dodatku powodując sprzężenia, słyszane na całym Mokotowie. Rozmowa zresztą nie mogła zostać dokończona, bo telefon redakcyjny nagle zamilkł.

- Robert! – krzyknęła Bożena i wybiegła na ulicę. Na postoju nie było żadnej taksówki. Wystukała na komórce numer Jacka. Odebrał natychmiast i ze spokojnego tonu jego głosu wywnioskowała, że wszystko jest w porządku.

- Tak, wszystko w porządku – potwierdził – wszyscy tu mówią o jakimś nowym kawale tych waszych hakerów komputerowych, ale to zdaje się jakaś lokalna sprawa, bo jak dotąd lotnisko działa normalnie, właśnie zapowiedzieli samolot Roberta, potem ma lądować szefowa z Paryża. Zabiorę oboje jednym kursem i przywiozę do redakcji.

- OK, to ja tymczasem zrobię zakupy na wieczór. Odwiozę do domu i potem jeszcze przyjadę do redakcji.

- Poczekaj, coś mówią...

Ale Bożena wyłączyła telefon, bo nadjeżdżał autobus do Wilanowa. Jacek wysłuchał komunikatu, zapowiadającego opóźnienie samolotów z Londynu i z Paryża. Zamówił kawę w lotniskowym barze i zapatrzył się w telewizor, na którym za chwilę miały się pojawić popołudniowe wiadomości. Zamiast nich jednak, bez głosu, na wszystkich ekranach pojawił się komunikat Hakerów Proroka. Zamilkły wszystkie rozmowy i wszyscy bez ruchu wpatrywali się w elektroniczną tablicę przylotów, na której majestatycznie, powoli znikały wszystkie napisy. Nad oszklonym ażurem wieży kontroli lotów jedna po drugiej zatrzymywały się anteny radarów. Jak nożem uciął, umilkły sygnały telefonów komórkowych. Aż wreszcie Jacek zobaczył, jak nad płytą lotniska zza nisko wędrujących chmur wyłaniają się ogromne sylwetki dwóch samolotów, które ocierają się o siebie skrzydłami i jakoś tak niezgrabnie, powoli, rozpadają się w powietrzu i pikują wprost na niego, ciągnąc za sobą niewiarygodnie białe kłęby dymu. Ostatnim widokiem była absurdalnie długi sznur waliz i toreb podróżnych wysypująca się z boku jednego z boeingów, jak wnętrzności z ciała rannego zwierzęcia. Wybuchu, który zniósł lotnisko z powierzchni ziemi, już nie słyszał.

Słyszała go za to cała Warszawa, której najbardziej południowa część zamieniła się w kupę gruzów. Jedna po drugiej wybuchały stacje benzynowe i pożary ogarniały coraz to nowe obszary. Stawały tramwaje, choć prąd był, ale elektronicznie sterowane rozjazdy zablokowały się w kilka minut i sparaliżowały komunikację. Ludzie w kilkadziesiąt minut w panice zaczęli opuszczać miasto i przeładowane samochody utworzyły gigantyczne korki na wszystkich drogach wyjazdowych. Jednak po kilku godzinach miasto opustoszało, a większość mieszkańców kierowała się w stronę sąsiednich miejscowości. Tam jednak było to samo – paraliż elektroniczny dotknął cały kraj i przesuwał się wolno za jego zachodnią granicę. Nie było łączności, nie było komunikacji, zablokowały się wielkie markety, i tylko małe sklepiki w mniejszych miejscowościach wyprzedawały ostatnie zapasy. Ludzie wyszarpywali sobie z rąk worki mąki, sól, świece.

 

Ocknął się z bólu i braku powietrza. Z rany w nodze sączyła się krew, wsiąkając powoli w sztywniejące dżinsy. Leżał w śmierdzącej kałuży, w której z wodą przydrożnego bajora mieszała się benzyna z przewróconej cysterny, która połową swojego cielska zwisała z mostu nad rzeką. Z trudem podniósł się na nogi i niepewnie stanął. Było zimno i ciemno, choć na wschodzie niebo jaśniało i wyglądało na to, że niedługo zacznie się dzień. Zorza pełgała też na północy i zachodzie i to go trochę zdezorientowało. Powoli przypominał sobie, co się stało. Musiał przeleżeć w tej kałuży kilkanaście godzin. Co najmniej, bo mogło to być więcej jak doba. Nie miał zegarka – jak prawie wszyscy w redakcji korzystał tylko z zegarka w telefonie, a ten zapodział się nie wiadomo gdzie. Pomyślał, że na pewno się przeziębi i że znowu będzie musiał jak szczeniak usprawiedliwiać w domu swoje spóźnienie. Potem pomyślał o samolocie i wypadku przy lądowaniu i niepewnie rozejrzał się dookoła, bojąc się zobaczyć jakieś ludzkie szczątki. Nie było widać ani zwłok, ani rannych. Ani samolotu czy też tego, co mogło z niego zostać po zderzeniu z autostradą i kilkunastoma samochodami. Nie miał też bagażu, komputera ani komórki. Otarł twarz wilgotnym rękawem i poczuł benzynę. To zmobilizowało go do wygrzebania się z bajora i mozolnego wdrapania się na nasyp drogi. Lada moment mógł przyjechać jakiś samochód i całe to barachło mogło stanąć w płomieniach.

To była jakaś boczna droga, a nie czteropasmówka z Warszawy do Grójca. Musiał wylecieć z maszyny zaraz po wybuchu, bo nie był przypasany do fotela, nie zdążył. Kabina pękła i wyssało go na zewnątrz. Miękka łąka i błoto zamortyzowało upadek. Samolot poniosło dalej i pewno spalił się doszczętnie, razem z całą, prawidłowo przypiętą pasami, zawartością ludzką. Wyglądało na to, że nic nie ma poważnie uszkodzonego, choć ręką ruszał z trudem, z trudem też oddychał, ale nie wiedział czy to skutek pęknięcia żeber, czy wielu godzin przebywania w oparach benzyny. Światła miasta jaśniały po lewej stronie, więc krok za krokiem zaczął posuwać w tamtą stronę. Droga była pusta, tylko co jakiś czas napotykał na rozbite, a czasem tylko porzucone samochody. Nie potrafił sobie wyobrazić, co mogło spowodować taki kataklizm, zresztą nawet nie próbował. Skupił się na sobie, na najoszczędniejszym pokonywaniu drogi. Aby do tamtego drzewa, wtedy odpocznie. Jeszcze dziesięć kroków. Jeszcze dwadzieścia. Jeszcze trzy.

Wydawało mu się, że śpi, idąc. Że to wszystko mu się śni, że obudzi się za kilka minut w przytulnym, skromnym, ale artystycznym mieszkanku Marissy przy Bedford Garden i powie jej:

- Wiesz, darling, co mi się śniło! Okropność, wyobraź sobie....

A ona położy mu na usta mały palec, uśmiechnie się samymi kącikami ust i powie:

- Mam ci się śnić tylko ja... Pamiętaj...

Tablica z nazwą Warszawy pojawiła się przed nim, gdy słońce stało już wysoko na niebie, ale wciąż szedł i szedł, nie czując bólu ani nie zastanawiając się nad tym, co się stało, nawet nie myśląc o tym, dlaczego dotąd nie spotkał żadnego żywego człowieka, ani o tym, co się dzieje z jego rodziną i czy ma po co iść tam, dokąd dojdzie. Wiedział, że jak stanie, to się przewróci i już nie podniesie. Więc szedł. Drogowskaz leżał na ziemi, najwidoczniej potrącony przez jakiś jadący nieuważnie samochód i tylko dlatego go zauważył, bo od dawna już nie rozglądał się na boki. Ale teraz musiał iść bardziej uważnie, bo co chwilę drogę tarasowały tworzące barykady ciężarówki, autobusy i samochody osobowe. Obchodził je starannie szerokim łukiem i wracał z powrotem na główną drogę.

O zmierzchu zobaczył pętlę autobusową koło cmentarza i po prawej stronie drogowskaz do muzeum w Pałacu Wilanowskim. Uświadomił sobie, że tu niedaleko mieszkają Bożena i Jacek. Przypomniał sobie, że Jacek miał czekać na niego na lotnisku i pewno czekał, zanim... to wszystko się stało. Przypomniał sobie też, że Bożena zawsze robiła mu świetną kawę, czasem przynosiła ciasto i kanapki. Zastanowił się przez moment, czy jest głodny. Chyba jednak bardziej chciało mu się spać.

Dom był otwarty, na podjeździe paliło się światło, w garażu nie było samochodu. Zadzwonił do otwartych drzwi, ale nikt się nie odezwał. Wszedł na górę.

W całkowitej ciszy przeczytał komunikat na niebieskim ekranie włączonego telewizora. Podniósł słuchawkę telefonu, ale sygnału nie było. Wyłączył telewizor i poszedł do łazienki. Z sykiem bólu oderwał przyklejone do skaleczonej nogi dżinsy i wrzucił je do pralki. Nad wanną był elektryczny bojler, więc ostrożnie odkręcił kurki i po chwili zanurzył się w letniej wodzie. Z trudem powstrzymując senność wytrzymał w niej kilka minut, wytarł się wielkim, szorstkim ręcznikiem i nałożył z powrotem bieliznę i koszulę – jakoś wydało mu się niestosowne paradować bez ubrania po mieszkaniu Bożeny, nawet pod nieobecność gospodyni.

Balkon wychodził na ulicę i doskonale widać było pobliskie skrzyżowanie. Miasto było wymarłe. Nie chodzili ludzie, nie jeździły samochody, nie było autobusów ani tramwajów. Robert patrzył zafascynowany, jak w ustalonym kiedyś rytmie zmieniają się światła, regulując ruch, którego nie było. Zielone – żółte – czerwone, zielone – żółte – czerwone...

Siadł w fotelu. Za oknem zaśpiewał słowik. Na wieży nieodległego kościoła zegar wybił dziewiątą wieczór. Zielone – żółte – czerwone, zielone – żółte – czerwone...

Trzask zamykanych drzwi.

- Szukałam cię – powiedziała Bożena, ledwo słyszalnym głosem – wołałam... Obeszłam całe lotnisko. Nie było cię. Przyniosłam kanapki, trochę może się zeschły, bo to już dwa dni tak chodzę. Kupiłam coś na kolację, a jutro się zobaczy. Zjesz?

Wyciągnął rękę bez słowa i potem żuł starannie, unikając jej wzroku ranionego psa. Przetarł oczy i zapytał, wskazując brodą do góry:

- Jacek?

Pokręciła głową, w jej oczach pokazały się łzy.

- Wiesz coś o mojej rodzinie?

Bez słowa rozłożyła ręce. Milczeli.

- Jak było w Londynie? – spytała, nie patrząc na niego.

Roześmiał się.

- Dostałem pracę! Popatrz! – sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął z niej prostokącik kartonu, udający kawałek drewna – To wizytówka naczelnego „Timesa”, zaproponował mi angaż.

- Od kiedy miałeś zacząć?

- Już zacząłem. Zrobiłem reportaż z końca świata.

Zmiął wizytówkę i wyrzucił przez okno. Na skrzyżowaniu jednostajnie zmieniały się światła: Zielone – żółte – czerwone, zielone – żółte – czerwone...

Nowy Targ, 2005

Dalej --->

Powrót do spisu treści