Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 8)

 

Przez miesiąc miałem być w okresie wypowiedzenia, a potem fiu! Marzenia o własnym samochodzie i profitach wynikających z prowadzenia kursu dla rolników diabli wzięli. Nie wiem, czy to nie przybiło mnie bardziej niż sprawa rozwodowa. Pojechałem do domu i pierwszy raz upiłem się “do lustra”. Nie zauważyłem, że w nocy przyszła śnieżyca. Zaspałem. Rano, kiedy się obudziłem, sypało dalej. Nie mogłem otworzyć drzwi na podwórko. Wyszedłem oknem i chciałem się odśnieżyć, ale łopata była w garażu. Garażu nie mogłem odśnieżyć, bo łopata była w środku. Poszedłem pożyczyć do sąsiada. We dwóch odkopaliśmy garaż, wyjąłem łopatę i odkopałem drzwi. W międzyczasie w domu z powodu otwartego okna zrobiło się minus trzy, a pod oknem utworzyła się zaspa. Zacząłem kaszleć. Sąsiad poradził mi herbatę po góralsku, a poza tym mogłem śmiało dać sobie spokój z odkopywaniem, bo ogłoszono stan klęski żywiołowej i nic nie jeździło, łącznie z pługami odśnieżnymi.

Zrobiłem sobie herbatę po góralsku, z tym, że w domu nie było herbaty, bo wyszła. Więc po prostu podgrzałem wódkę i zmieszałem z sokiem malinowym. Ścięło mnie z nóg. Chciałem zadzwonić do pracy, że nie przyjdę, ale zauważyłem, że komórka się wyładowała, a ładowarkę zostawiłem w pracy. Zresztą zrobiło mi się wszystko jedno – jak mnie nie chcą, to nie. Na drugi dzień padało dalej, a ja miałem zapalenie płuc.

I wtedy właśnie w firmie wyłączyli prąd, bo nie przypomniałem żonie, żeby poleciła sekretarce zapłacić w elektrowni. A ponieważ bez usprawiedliwienia nie przyszedłem do pracy, więc otrzymałem kolejne pismo z wypowiedzeniem – teraz dyscyplinarnym. Ze skutkiem natychmiastowym. Tym razem listonosz mi je przyniósł, bo drogę odkopali i mógł pojechać do pracy. Wszedł bez pukania, jak to zwykle tu się robi. Nie było zamknięte. Leżałem w łóżku z temperaturą prawie 40 stopni w nieopalanym pokoju. Wezwał karetkę i znalazłem się w mieście w szpitalu. Myślałem, że umrę z gorąca – dostałem łóżko koło kaloryfera. Marzyłem, żeby zmarznąć i kiedy odzyskałem przytomność, poprosiłem pielęgniarkę, żeby mnie przeniesiono na korytarz, a na moje miejsce dali kogoś ważniejszego. Pomyślała, że bredzę w malignie i wezwała ordynatora oraz księdza. Ordynator dał mi piramidon, bo miał. Ksiądz dał mi dobrą radę, żebym tu chorował aż do wiosny. Też znał moją sytuację, bo to był katecheta mojej córki. Współczuł mi. Powiedziałem, że ja bardziej współczuję jemu. Ucieszył się.

Po paru dniach doszedłem do jakiej takiej formy i napisałem pozew do sądu pracy, gdyż wyrzucając mnie zbyt pospiesznie złamano kilka przepisów. Po pierwsze, zwalniając mnie w normalnym trybie powinni zrobić to w ostatnim dniu miesiąca – a nie dziesiątego. Po drugie zwalniając mnie dyscyplinarnie nie zawarto informacji o przysługującej mi procedurze odwoławczej. Adwokat mojej żony stanowczo nie był wart swoich pieniędzy. Pielęgniarka, która wysyłała mi pismo do sadu, powiedziała, że na pewno wygram, bo ona ma dobrą rękę. Procesowała się ze szpitalem o podwyżkę i wygrała 203 złote. Więc i ja na pewno wygram. Co prawda pielęgniarka wygrała jako związek zawodowy i dopiero przed Sądem Najwyższym po dwuletnie, procedurze, ale zawsze. Z tym, że nie dostała pieniędzy, bo szpital nie miał. Nie miał, bo Kasa Chorych nie przewidziała w preliminarzu. Kasa Chorych nie przewidziała w preliminarzu, bo szpital nie przewidział w budżecie. Szpital nie przewidział w budżecie, bo nikt nie przewidział, że Sąd Najwyższy przyzna pielęgniarkom rację. Ale pieniędzy nie przyznał, bo nie miał - sądownictwo jest kiepsko opłacane. Pewno dlatego Ania nosiła takie krótkie spódniczki - żeby zaoszczędzić. Zresztą w pracy i tak miała togę do ziemi. Pielęgniarka przychodziła do mnie na nocne dyżury i opisywała, jak wyglądał jej strajk głodowy, w czasie którego przytyła pięć kilo bo musiała głodować rotacyjnie. Przed głodówką nie dojadała systematycznie. Udowadniała na swoim przykładzie, że nawet głodówka po pewnym czasie sprzyja metabolizmowi. Miło się gawędziło, ale do czasu. Po dwóch tygodniach niestety wyzdrowiałem i ze zwolnieniem lekarskim w ręce poszedłem do firmy. Potrzebowałem tej ładowarki. Nikt nie wiedział, że jestem chory, prawdę powiedziawszy nikt nie zainteresował się moją nieobecnością – koledzy myśleli, że się obraziłem, żona nie wiedziała, że mnie nie ma, córka chwilowo nie miała do mnie żadnego interesu. Zresztą nawet jakby chcieli, to byłoby ciężko im mnie znaleźć – jedyny kontakt ze mną stanowiła komórka, obecnie wyładowana. Zostawiłem zwolnienie, zupełnie zbytecznie, bo i tak byłem wyrzucony, zabrałem swoje rzeczy i wróciłem na wieś.

Pogoda się ustabilizowała na niskim poziomie i codziennie trochę padało. Było minus 10 czy coś koło tego. Ponieważ w szpitalu odwiedził mnie raz listonosz, więc za jego pośrednictwem przekazałem sąsiadowi klucze i informację, kiedy wracam. Poprosiłem, żeby mi napalił w piecu.

Na pewno to zrobił, tylko nie mogłem się o tym przekonać, bo sąsiada nie było. Nie było także moich kluczy, ani nikogo z całej jego licznej rodziny, nie licząc psa. Ten, niestety, był. Zdążyłem z podwórka sąsiada wyskoczyć z powrotem przez płot, co było nie lada wyczynem, zważywszy na mój wiek, stan i dwytygodniowy pobyt w szpitalu. Uważam, że narzekania na służbę zdrowia są przesadzone. Tylko do leczenia powinni dodawać adrenalinę. Albo psa sąsiada. Czekałem tylko pół godziny, aż wrócili z kościoła. Kościół na mojej wsi jest centrum życia społecznego, a miejscowa społeczność spotyka się tam co najmniej dwa razy dziennie. Wrócili traktorem. Kiedy już upolowali psa, zaprosili mnie na kawę. Podziękowałem, bo chciałem się położyć. Kawy na wsi nie pijam, podobnie jak herbaty. Na wsi można pić tylko wódkę, ale byłem na antybiotykach. Wziąłem swoje klucze i poszedłem.

W domu zastałem napalone w piecu, odgarnięte ze śniegu przed domem, wypitą całą wódkę i wyjedzone wszystkie cukierki. Zważywszy na temperaturę plus 15 stopni w środku, koszty nie były wysokie. Zasnąłem od razu, nie ryzykując kąpieli. Rano poczułem się jak nowo narodzony. Nowo narodzonemu jest podobno bardzo zimno, kiepsko się oddycha i jest głodny. I chce wrócić do mamusi. Tak się właśnie czułem. Z tym, że chciałem wrócić do mamusi mojego dziecka. To na razie nie dawało się załatwić. Mogłem za to napalić w piecu, nauczyć się z powrotem oddychać i pójść do sklepu po zakupy. I wtedy uświadomiłem sobie, że muszę zacząć oszczędzać, bo dostanę jeszcze tylko jedną pensję. No, chyba, że wygram proces przeciwko własnej firmie. Firmie mojej żony, którą sam założyłem... Ale jeśli nawet, to i tak potrwa to trochę, a międzyczasie mogę umrzeć z głodu, a duchom nie przyznają odszkodowań.

Po kilku dniach, kiedy się trochę wzmocniłem, pojechałem do miasta, żeby się zarejestrować w Urzędzie Zatrudnienia jako bezrobotny - poszukujący pracy. Zmobilizował mnie Włodek, miejscowy policjant, który co prawda nie pełnił służby w naszej wsi, ale trzykrotnie czekając na mikrobus przechodził koło mojego domu i straszył mnie, co mi się stanie, jeśli nie zarejestruję się jako bezrobotny. Miał na myśli głównie opiekę zdrowotną. O mojej wigilii na dworcu kolejowym w mieście opowiadali sobie wszyscy policjanci. Byłem w tych sferach popularny. Zdaje się, że wciąż nie uważał mnie za zdrowego.

Stanąłem w kolejce do okienka, w którym wydawali kwestionariusze, wypełniłem kwestionariusz, stanąłem do okienka, w którym przyjmowali kwestionariusze i otrzymałem wezwanie do pokoju, w którym odbywały się rozmowy z kandydatami na licencjonowanych bezrobotnych.

- Wykształcenie? - spytała kierowniczka, trzymając przed sobą mój kwestionariusz, w którym pierwsze pytanie dotyczyło wykształcenia. Kierowniczka była nowa - z poprzednią znaliśmy się dobrze, bo organizowałem im kursy komputerowe dla bezrobotnych.

Odpowiedziałem. Nigdy się nie wstydziłem swojego wykształcenia, choć zawsze mi było trochę głupio się do niego przyznawać.

- Specjalność?

Jakoś tak dziwnie zabrzmiała w moich uszach ta historia sztuki w pomieszczeniu, gdzie - jak przeczytałem - najbardziej poszukiwaną specjalnością był operator koparki lub podnośnika widłowego. Ale pani kierowniczce nie płacili za zdziwienie, więc nie dziwiła się niczemu, wpisała historię sztuki w swoją kartotekę na komputerze i pytała dalej:

- Praca po studiach?

- Najpierw jako nauczyciel akademicki...

- Czy pan chce poszukiwać pracy nauczyciela akademickiego?

Pomyślałem, że właściwie czemu nie? To był może najpiękniejszy okres mojego życia. Teraz mogłyby być z tym pewne problemy, najbliższy ośrodek akademicki był przeszło 100 kilometrów stąd, ale to był w zasadzie problem Urzędu Zatrudnienia, a nie mój. Zresztą, w moim wieku i w mojej gminie równie dobrze mogłem starać się o posadę Miss Polonii - też bym jej nie dostał. Pani kierowniczka nie zrażona pytała dalej.

- Ile pan chce zarabiać?

Pomyślałem, że sobie ze mnie żartuje. Już dawno skończyły się czasy, kiedy ktokolwiek pytał mnie, ile chcę zarabiać. O ile w ogóle kiedykolwiek były... Pani kierowniczka poprawiła okulary i z daleka pokazała mi jakiś dokument.

- Tutaj mamy takie rubryki: oczekiwane zarobki - do tysiąca, do trzech tysięcy, powyżej trzech tysięcy złotych. Więc co mam wpisać?

Poprosiłem, żeby wpisała, że oczekuję zarobków powyżej trzech tysięcy. Potem podała mi druk zgłoszenia na kurs komputerowy. Najpierw chciałem jej wyjaśnić, że to ja takie kursy organizowałem i prowadziłem, ale ugryzłem się w język. Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr. Po drugie, pewno nie byłem najlepszym fachowcem w dziedzinie komputerów, jeśli mnie wyrzucili z firmy komputerowej. Po trzecie, pani kierowniczka miała przed sobą moje papiery i wiedziała, że pracowałem w firmie komputerowej. To znaczy - mogła wiedzieć, gdyby chciała. Widać nie chciała, więc nie należało jej tej wiedzy uzupełniać. Odbierałem pierwsze lekcje postępowania z kadrami kierowniczymi. Po pierwsze - nie poprawiać. Po drugie chwalić. Po trzecie - nigdy nie wykazywać własnej inicjatywy, także - a może zwłaszcza - w działaniu na rzecz interesu firmy. Albowiem wszystkie znane mi kadry kierownicze uważały i dawały mi to odczuć, że nawet jeśli coś robię dobrze, to na pewno powodują mną złe intencje. Na przykład ta, że chcę wykazać, że jeśli ja robię dobrze, to na pewno ona, to znaczy kadra kierownicza robi to, względnie zrobiłaby to gorzej. O tym, że kadra kierownicza wtedy jest dobra, gdy dobiera sobie dobrych pracowników, w moim mieście nie wiedziano. W naszej firmie przynajmniej ornitolog musiał fruwać lepiej niż ptaki, z którymi miał do czynienia. Przynajmniej ptaki tak powinny mówić.

Więc w urzędzie pracy nie dyskutowałem z kierowniczka i nawet jednym słowem nie przyznałem się także do informatycznych studiów podyplomowych. Zapytałem tylko, czy kurs jest bezpłatny i co ja mam zrobić, jeśli mieszkam na wsi dwadzieścia parę kilometrów stąd.

- Kurs funduje bezrobotnym państwo. A za dojazdy otrzyma pan zwrot kosztów podróży. Może pan wystąpić o bilet miesięczny, bo kurs trwa miesiąc, a zajęcia są trzy razy w tygodniu.

To mi bardzo odpowiadało - mogłem dojeżdżać do miasta za państwowe. Inna rzecz, że poza tym kursem nie widziałem dla siebie specjalnie motywacji dla dojazdów. Ale byłem ciekaw kto poprowadzi zajęcia. No i mogłem niekiedy spotkać się z córką. Albo z kimś ze znajomych. Tylko jak sobie pomyślałem o znajomych, to jakoś w myślach kolejka chętnych do takiego spotkania się nie ustawiała.

Ponieważ wyglądało na to, że moja sytuacja się stabilizuje na dość niskim poziomie, musiałem zadbać o zmniejszenie kosztów. W tym celu poszedłem do telekomunikacji, żeby założyć sobie we wsi stacjonarny telefon – komórka kosztowała mnie za dużo, zresztą potrzebowałem też łączności internetowej. W ciągu ostatnich trzech lat uzależniłem się od tego systemu tak bardzo, że kiedy trzeba było iść na pocztę, żeby wysłać list polecony – wpadałem w panikę. Teoretycznie od tego mieliśmy w firmie sekretarkę, ale ona wpadała w panikę w każdej sytuacji, kiedy od niej czegoś wymagano i powołując się na dawne związki ze mną zwalała to na mnie. Nie chcąc przedłużać dyskusji, a chcąc mieć coś załatwione, załatwiałem to sam.

W dziale obsługi klienta znali mnie dość dobrze, bo często pomagałem załatwiać stały dostęp do Internetu klientom, którym zakładaliśmy sieć komputerową. Stąd też bez kłopotów dowiedziałem się, że w mojej wsi są wolne tak zwane pary, czyli telefon mogę w zasadzie dostać od ręki. Podobnie SDI – kosztowało co prawda sporo, ale jeśli miałem teraz pracować samodzielnie, to musiałem mieć Internet na stałe, choćby po to, żeby tej roboty szukać.

Wypełniłem odpowiednie druczki i spytałem, kiedy mogę liczyć na instalację. Pani Teresa popatrzyła w kalendarz i powiedziała:

- Pewno na początku tygodnia. Ale na wszelki wypadek niech pan wpadnie do szefa, znacie się przecież.

No, znaliśmy się przecież. Od 20 lat kierował Telekomunikacją w mieście, w którym ciągle załatwiałem jakieś telefony – albo sobie, albo komuś, albo firmom, z którymi współpracowałem. I zawsze były z tym jakieś problemy. Ustrój się zmieniał, technika się zmieniała, ale pan dyrektor trwał. I metody miał stale te same.

Następny odcinek