Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 5)

 

Ponieważ pracowałem w firmie komputerowej, więc zacząłem poszukiwać zduna w Internecie. Znalazłem Zduny koło Kalisza, Zduńską Wolę koło Sieradza i moją profesor historii sztuki Marię Zduniak. Nie poprawiło to sytuacji mojego pieca. W “Panoramie Firm” i lokalnej książce telefonicznej też nic nie znalazłem i wtedy przyszła mi z pomocą sąsiadka pani Ada, która przyszła wziąć na makulaturę wydruki mojej pracy programistycznej z zeszłego tygodnia. Ona miała podobny problem – ponieważ w nieczynnym piecu jej mąż trzymał piwo, więc kiedy zepsuły się drzwiczki i upiło się do nieprzytomności dwoje pięcioletnich bliźniaków pani Ady – trzeba było naprawić. Drzwiczki, nie bliźniaki. Mąż pani Ady, kiedy już wojskowym pasem odreagował na bliźniakach stratę, która poniósł, zabrał się do naprawy i zamontował nowe drzwiczki. Ale pieca według pani Ady by postawić na nowo nie dał rady. Więc wziąłem adres sklepu, w którym kupił drzwiczki do pieca.

Poszedłem do żony, żeby pożyczyć od niej nasz samochód. Miała w gabinecie konferencję ze swoim adwokatem, który w międzyczasie awansował na radcę prawnego naszej firmy. Sekretarka zablokowała mnie przed drzwiami, więc zatelefonowałem. Dowiedziałem się, że żona ma względem naszego samochodu inne plany, więc poszedłem na piechotę. Było nawet niedaleko, tylko od sprzedawczyni dowiedziałem się, że zdun mieszkał na drugim końcu miasta, tym mniej odśnieżanym. Z każdym krokiem robiło mi się cieplej, ale jednocześnie coraz bardziej traciłem oddech. Kiedy obejrzawszy kilkanaście wystaw pokonałem wreszcie swoją wieńcówkę, postanowiłem zacząć chodzić na basen. Podczas ostatniego badania kardiologiczego, kiedy zaprzyjaźniony lekarz jeszcze interesował się moim zdrowiem, poradził mi, żebym jeździł na rowerze, kupił sobie dres i trampki i biegał po lesie lub dwa razy w tygodniu pływał przez co najmniej dwie godziny. W ostateczności żebym uprawiał ostry seks. Przed rozprawą rozwodową pomyślałem, że powołam go na świadka obrony. Ale potem przypomniałem sobie, że nie jestem o nic oskarżony.

Na rower ciągle jeszcze nie było mnie stać. Trampki źle sprawdzałyby się przy minus 20 stopniach, a w dresie wyglądałbym jeszcze grubiej niż bez dresu. Więc postanowiłem chodzić na basen.

Jednak droga do zduna nie była po drodze na basen.

Kiedy dotarłem na zasypane śniegiem osiedle, okazało się, że zdun wyprowadził się w zeszłym tygodniu do nowego domku, na drugim końcu miasta. Z tym, że miałem szczęście, bo jeszcze nie miał uruchomionego centralnego ogrzewania i tymczasowo przemieszkiwał u syna. Syn prowadził sklep z wyposażeniem do pieców. Ten sam, z którego właśnie szedłem. Wróciłem do centrum miasta. Syna zduna nie było w domu. Ale był zdun.

Poczekałem chwilę w salonie, bo synowa nie chciała teścia budzić z poobiedniej drzemki. Wreszcie wszedł w wytwornej bonżurce, z amarantowym fontaziem pod szyją, zawiązanym pod kołnierzykiem nieskazitelnie białej koszuli. Przeprosił, że musiałem czekać. Czekanie zresztą miało się przedłużyć, bo syna zduna nie było, a to on miał w laptopie wpisane wszystkie terminy rodzinnego biznesu. Żeby nam się nie dłużyło, poczęstował mnie półwytrawnym bordeaux. Białym. Nie pijam w zasadzie przed zachodem słońca, ale byłem w potrzebie, więc wypiłem. Nie mogłem u zduna siedzieć do zachodu słońca.

Zdun miał, jak bez żenady się przyznał, 83 lata i był ostatnim zdunem w okolicy. Pochodził ze Lwowa i naprawdę ze wzruszeniem wspominał te piękne, lwowskie piece, które stawiał zanim weszli Niemcy, potem Sowieci, potem Niemcy, a potem Ukraińcy. Sowieci nie lubili zduna, bo był prywatną inicjatywą. Na skutek perturbacji historycznych nigdy nie nauczył się czytać ani pisać, ale klął biegle po polsku, niemiecku, rosyjsku, ukraińsku, słowacku i węgiersku. No i nadal stawiał piece, z tym że tylko w domkach letniskowych. Najchętniej na surowym korzeniu – to znaczy najpierw budowano piec, a potem, wokół niego, resztę domu. Ponieważ był na emeryturze, więc formalnie kierował przedsiębiorstwem jego syn.

Syn zduna przyszedł po chwili, wyciągnął laptopa i sprawdził terminy. Z zawodową ciekawością patrzyłem, z jaką łatwością obsługiwał “Lotusa” – okazało się, że ukończył technikum budowlane i kilka kursów, w tym komputerowy. Zdun zamówień miał tyle, że pierwszy wolny termin był w czerwcu. Jednak z uwagi na fakt, że mój dziadek pracował w lwowskim węźle kolejowym, a moja teściowa we Lwowie spędziła dzieciństwo – postanowił wcisnąć mnie poza kolejką. Uzgodniliśmy, że piecem zajmiemy się w okresie przedświątecznym, kiedy to zjedzie ze stolicy wnuk zduna, będący asystentem na romanistyce w Warszawie. We trzech mieli machnąć mi piec w dwa dni. Ze wstydem przyznałem się do tego, że na razie nie dysponuję samochodem. Syn zduna machnął ręką.

- Nie ma problemu. Mamy dwa do pracy i moja żona jeden na zakupy. Wojtuś uwielbia prowadzić mercedesa, bo do Warszawy mu nie dajemy, żeby mu nie ukradli. Tam jeździ autobusem na uczelnię, więc jak tylko przyjeżdża do domu, to sobie odbija. Pan tylko zakupi wcześniej u mnie w sklepie wszystkie materiały, my je już dowieziemy sami.

Dziadek – lwowiak wypytał mnie dokładnie gdzie to piec ma być stawiany, po czym powiedział:

- Nie będziemy dużo bałakać, ino tam u siebie na wsi pójdziesz pan na lewo od kościoła w stronę jeziora i tam pan znajdziesz starą, nieużywaną cegielnię. Weź pan jakie sanki czy co i wieczorkiem podgrandzisz pan ze 30, no, może 40 szamotek. Leżą tam na półkach, nie wypalone, bo cegielnia splajtowała. A bez gliny nie da się. A taki to będzie wszystko.

Ukradłem szamotkę przy pomocy sąsiada, od którego poszedłem pożyczyć sanki. Zaprzągł konia i po wieczornym nabożeństwie pojechaliśmy do cegielni. Mało gliny już zostało, bo zaopatrywała się tu cała wieś. Schowałem w garażu, bo mój samochód stał prawdopodobnie pod chmurką w mieście, przed blokiem żony albo jej adwokata. Przyjechali w tygodniu przedświątecznym – zdun w czarnym garniturze pod krawatem, syn w dżinsach i modnym swetrze z golfem, wnuk w dresie z napisem "NBA Premier League Radzymin". Zaparkowali pod drzwiami garażu, zapewne wyczuwając szamotkę. Akurat jadłem śniadanie w kuchni, więc zgodzili się poczekać, aż pozmywam. Włączyłem im telewizor. Dziadek palił cygaro. Syn wpisywał w excelu raport tygodniowy do laptopa. Wnuk czytał "Historię Manon Lescaut i kawalera des Grieux" księdza Prévosta w oryginale. W telewizji był serial o kocie Filemonie. Dziadek wspominał Szczepcia i Tońcia. Posprzątałem i wzięli się do roboty.

Po dwóch dniach nowy piec był gotowy, stare kafle sąsiad koniem wywiózł do lasu w sąsiedniej wsi, a sadze pokrywały równą warstwę nie tylko całą moją kuchnię, ale i podwórko o powierzchni 1,4 hektara. Ponieważ zerwał się wiatr, śnieg zaczernił się prawie w całej wsi. Wyszło słońce i podgrzało czarne, śnieg pod spodem się stopił i sadze spłynęły na pobocze. Wieczorem zaczęło sypać znowu. W Wigilię było jak przedtem.

Nowy piec, jak przedtem stary, też dymił i umieszczenie w nim na przykład płonącego papieru było najpewniejszym sposobem na jego zgaszenie. Zdun powiedział, że nie ma cugu, bo komin jest zatkany. Przetkać musi koncesjonowany kominiarz. Syn zduna powiedział, że muszą już lecieć, bo trzeba kupić prezenty. Wnuk zduna otrzepał się z sadzy na dywan i powiedział, że przy choince na pewno piec pociągnie, bo przy choince wszystko się poprawia. Za robotę zapłaciłem zgodnie z wcześniejszą umową 1100 złotych. Za materiały ze sklepu syna zduna zapłaciłem 2670, z VAT-em. Syn zduna powiedział, że mogę sobie to odliczyć od podstawy opodatkowania, więc na pewno mi się opłaci. Za dojazd i koszty delegacyjne zapłaciłem 1500, poza rachunkiem.

Wieczorem przyszedł sąsiad, pokręcił głową i zakasawszy rękawy, drutem przetkał wylot kominowy, następne kłęby sadzy wyleciały na podłogę, ale nie robiło to już różnicy. Piec pociągnął jak złoto, buchnęło jak w Sarajewie i zapaliły się sadze w kominie. Straż pożarna mówiła potem, że chwała Bogu, że to nie było w nocy, bo spaliła by się cała wieś, przeważnie zresztą murowana, więc oceniłem, że przesadzili. A tak skończyło się tylko na kawałku mojego dachu. Sąsiad założył mi folią. Nad ranem skończyłem sprzątać, powynosiłem w kąt podwórka ostatnie kubły sadzy i przysypałem świeżym śniegiem. Wokół, mimo nocy, było biało, czysto i wesoło. Ogień błyskał pod płytą, temperatura po raz pierwszy tej zimy przekroczyła plus 10 stopni, więc ocierałem pot z czoła. Ponieważ mi szło tak dobrze, więc wziąłem siekierę i poszedłem do lasu ukraść choinkę.

Tak w zasadzie to dwa dni wcześniej poszedłem do leśniczówki, żeby dostać zezwolenie na wycięcie choinki w moim własnym lesie. Dokładniej, w lesie należącym do właścicieli mojego domku. Myślałem, że to najprostsza droga. Ale nie było druków asygnat.

- Pan wytnie, a ja później wypiszę! – podpowiedział leśniczy Majewski.

- A jak policja mnie złapie, to co ja zrobię?

Zastanowił się.

- Nie wiem. Nie było jeszcze takiego przypadku.

- To niech pan mi napisze taką zgodę, na kartce, z pieczątką.

- Nie mogę – rozłożył ręce – mogę tylko na asygnacie. Ale nie mam asygnat, bo od pół roku nie przywożą. Niech pan wytnie, nic się nie stanie. Albo niech pan kupi sztuczną.

Mimo środka nocy w lesie panowało niezwykłe ożywienie. Już na szosie koło przystanku autobusowego zauważyłem kilka parkujących aut, stały też dwa konne wozy, pilnowane przez prawie dorosłą córkę sąsiada. Pomyślałem, że o drugiej w nocy stanowczo powinna już być w łóżku. Przez moment nawet pomyślałem, że w moim.

- Co tu robisz o tej porze? – zareagowałem pedagogicznie.

- Pasę konie – odpowiedziała. Rzeczywiście, przykryte derką siwki pogryzały w zadumie owies z worków, uwieszonych u szyi.

Poszedłem w kierunku dobiegającego z lasu gwaru i świecących światełek. Niedaleko od głównej przecinki na niewielkiej polanie płonęło ognisko. Grupa sąsiadów ze wsi przytupywała dookoła, popijając z jednego kieliszka. Każdy trzymał w ręku butelkę coca-coli. Obok w stercie leżały wycięte choinki. Starsi śpiewali kolędy, młodsi Kaję i Bregovicia. Powitano mnie z sympatią. Zaraz dostałem butelkę coli i napełniony kieliszek.

- Wesołych Świąt! – zaryzykowałem, przepijając do sąsiada z prawej.

- Dla was też, panie! Niech wam się darzy!

Dolałem z podanej mi butelki i przekazałem szkło.

- Po choinkę przyszedłem – wytłumaczyłem się niepotrzebnie – nie zdążyłem kupić, zresztą nie miałbym jak przywieźć. Ale gdybym wiedział, wziąłbym choć kiełbaskę do pieczenia.

Odsunęli się ode mnie.

- Jakoz to, panie! Dy przecie Wigilia, post! Dziosiok się nie zakansza!

Miałem w kieszeni kurtki owinięty w gazetę tak zwany bukwelek, czyli ostrze piłki do metalu, ale sąsiedzi ubiegli mnie i dwoma uderzeniami siekierki wycięli mi piękną choinkę. Protestowałem nieśmiało:

- Ale, panowie, dziękuję, właśnie szedłem do naszego lasu, a tak – to komu jestem winien?

Ten, co mi przyniósł drzewko, machnął ręką.

- Nic pan nie jest winien. To z państwowego. Na zdrowie, niech się darzy!

Podwieźli mnie wozem pod sam domek. Minął nas patrol policji, szukający nielegalnego wyrębu choinek. Nawet się nie obejrzeli. Rano zaspałem i zacząłem ubierać drzewko dopiero koło południa. Miałem kaca i nie chciało mi się jeść. Bombek i światełek nie miałem, więc zacząłem wiązać na sznurkach cukierki i wycinać z papieru ozdoby, które zamalowywałem kolorowymi flamastrami. Wata, wyciągnięta z płatków kosmetycznych, które moja żona wyjeżdżając w pośpiechu zostawiła, udawała śnieg. I wtedy zadzwoniła moja córka.

Następny odcinek