Inne recenzje

Maciej Pinkwart

Szatański kontredans

 

Okładka książkiIleż razy jeszcze będzie nas życie przekonywać, jacy jesteśmy nie wyuczalni! Historia nie toczy się co prawda kołem, ale powraca jak wielkie wahadło, zmiatające przed sobą tych, co się zagapią i nie uciekną przed jego kulą. Epoki przypominają o sobie wielką czkawką - po czasach wiktoriańskich nastąpiły lata awangardy, po których znów nas chcą cofnąć do epoki, która - wydawałoby się - odeszła w przeszłość bezpowrotnie. Ale znów powrócili astrolodzy, w najnowocześniejszych mediach wypowiadają się wróżbici, księgarnie są pełne mistyki, w telewizji co i raz widzimy nawiedzonych proroków, niebawem na ulice być może powrócą procesje biczowników, a na place - płonące stosy... Potem, przy następnym powrocie wahadła, znów władzę obejmie racjonalizm i być może znów uwierzymy w to, że dwa plus dwa równa się cztery, i żadne myślenie inaczej tego faktu nie zmieni. Historia jest nauczycielką życia - ale tylko jednego może naprawdę nas nauczyć: że nikt niczego nie potrafi nauczyć się z historii...

Są jednak pewne reguły, z historii się wywodzące, które powracają jak niechciana narzeczona lub jak Jan Maria Rokita; należy do nich średniowieczna reguła cuius regio eius religio. Przez blisko sto lat jej wariantem było również i to, że to władza decydowała nie tylko o tym jaką religię mają wyznawać rządzeni przez nią obywatele, ale i o tym czy w ogóle wolno im jakąkolwiek religię wyznawać... Władza, sprawując rzekomo rządy w imieniu społeczeństwa, a w gruncie rzeczy trzymając je pod butem, wypowiadała się, że to ono właśnie, społeczeństwo, chce być  - ba, jest! - w stu procentach katolickie, protestanckie, muzułmańskie (niepotrzebne skreślić), a nawet, że chce pozamieniania wszystkich kościołów w muzieja ateizma... Mniej mówi się o tym, że równie obowiązująca w niektórych epokach i w niektórych systemach jest zasada odwrotna: cuius religio, eius regio. To ta zasada utworzyła państwo kościelne i jego daleko poza granice Watykanu wykraczającą władzę, to ta zasada powoduje, że pół Azji i Afryki kieruje się prawem Szariatu, to ta zasada do dziś jeszcze obowiązuje w Stanach Zjednoczonych, gdzie wybiera się na prezydentów samych mężczyzn - WASP-ów (white, anglo-saxon, protestant). Moment, w którym czarnoskóra kobieta zasiądzie w Białym Domu wydaje się jednak bliski, choć i wówczas trudno sobie wyobrazić, że będzie to muzułmanka czy katoliczka.

Skąd się to bierze? Zapewne z faktu, że religia - każda religia - jest zjawiskiem społecznym, jest formą organizacji społeczeństwa według pewnych zasad. Nie inaczej działa władza, stąd częste utożsamianie się władzy z hierarchią religijną i odwrotnie. Było tak od początku dziejów. Religia powstała z potrzeby wytłumaczenia sobie świata i człowieka, jego pochodzenia i przyszłości. A zaraz potem - służyła identyfikacji wspólnotowej, plemiennej, państwowej. Takie były główne motywy reformy religijnej cesarza Konstantyna z 313 r., i one też przyświecały idei pierwszego soboru z 325 r. który obradując w Nicei (ale tej pod Konstantynopolem) pod kierunkiem (nie ochrzczonego jeszcze wówczas...) cesarza ustalił zasady wspólnoty religijnej. Pierwszą było credo nicejskie, drugą - przetłumaczony, zredagowany i ocenzurowany tekst pisma świętego, które to dzieło rozpoczął wkrótce po śmierci Konstantyna jeden z najznakomitszych filologów i „ojców Kościoła” - św. Hieronim ze Strydonu w Chorwacji. Jego przekład na łacinę z greki (podobno także z tekstów hebrajskich) stał się tekstem popularnym (stąd jego potoczna nazwa Wulgata), ale dopiero po soborze w Trydencie (1545-1563) Biblia Hieronima stała się obowiązująca dla chrześcijan.

Jednak powoływano się na nią przez te wszystkie wieki od jego śmierci w 419 r. Cytaty z Pisma świętego były najpotężniejszym orężem w ówczesnych sporach i jeśli nie można było rzeczy rozstrzygnąć na zasadzie ipse dixit (wprowadzonej przez uczniów Pitagorasa), to spierano się o interpretację poszczególnych słów i zwrotów. A to pewno wszystko dlatego, że nie znano najcelniejszego z bon motów Hieronima, skądinąd niezwykle lubianego i cytowanego chętnie, zwłaszcza przez rzymskie arystokratyczne damy: Magis sensum ex sensu quam ex verbo verbum transferem -  lepiej przełożyć sens na sens niż słowo na słowo. A to właśnie o słowa się spierano, sens nierzadko pozostawiając na uboczu.

W 1517 roku zbrojny w tekst Pisma Świętego przeciw praktykom współczesnego kościoła rzymskiego występuje mnich zakonu augustiańskiego - Marcin Luter. I choć zapewne tylko legendą jest słynne przybicie 95 tez na drzwiach katedry w Wittenberdze - faktem jednakże jest, że znaczenie tego przesłania (nieważne, czy manifestowanego na drzwiach kościoła, czy przekazanego po prostu listem do biskupa, jak chcą badacze) już kilka miesięcy potem daleko wykroczyło poza zwykłą krytykę niegodnych praktyk, stosowanych przez ówczesnych hierarchów. W niepamięć poszło nawet kupczenie odpustami, w który to sposób poszukiwano środków na budowę Bazyliki Świętego Piotra, wśród nich - szczególnie irytujące Lutra - sprzedawanie odpustów za grzechy, które dopiero miało się zamiar popełnić (słynne dokumenty Johannesa Tietzla)... Ale dla społecznych dziejów religii istotniejszy okazał się fakt, że dla kościoła rzymskiego, sprzymierzonego w działaniu z władzą świecką, pojawiła się alternatywa. W jednolitym dotąd systemie, skutecznie tamującym napływ nowych, a choćby tylko innych idei pojawiła się wyrwa. I wpływający do katolickiego bastionu pod wielkim ciśnieniem społecznym prąd nowych idei zagroził całej, budowanej od przeszło tysiąca lat, symbiozie władzy i religii.

Luter niebawem - siłą czy perswazją przekonany na zamku w Wartburgu, gdy już rzucił kałamarzem w naprzykrzającego się mu diabła - zaprzestał łączenia krytyki kościoła z krytyką ówczesnych panujących w Niemczech, co opłaciło się o tyle, że zyskał wkrótce ochronę i protektorat niemieckich panów, potem ich wsparcie w wierze, a na koniec - miliony wyznawców, częścią przekonanych, częścią zmuszonych (cuius regio...) do nowej konfesji. I wtedy na arenę światowych dziejów społecznych religii i polityki wkraczają reformatorzy reformacji.

I o tym jest ta książka.

Głównym bohaterem dzieła, sygnowanego przez Luthera Blissetta jest  zafascynowany, a potem rozczarowany Lutrem młody teolog, który wspiera po kolei następnych reformatorów - Tomasza Münzera, anabaptystów, oszalałych proroków z Münsteru, niderlandzkich utopistów, szwajcarskich kalwinistów czy wreszcie weneckich ateuszy, by wylądować w końcu na słynącym z tolerancji religijnej (tak, tak!) dworze Sulejmana Paszy. Wsparcie bohatera dla owych idei ma coraz mniej religijny i duchowy charakter, bowiem teolog przekształca się pomału w kondotiera, który broni prawdziwości tez, głoszonych wszakże przez innych, siłą swego ramienia i kunsztu wojennego. Religia, ba! - wiara - schodzi na daleki plan, w końcu - przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Pozostaje chęć przeżycia, wierność przyjaciołom, wreszcie - zemsta.

Drugim bohaterem, tym razem negatywnym, jest tajny agent kardynała Caraffy, piszący dla niego raporty o stanie umysłów, a niemniej - sił orężnych - w czasie konfliktów religijnych, które nastąpiły po pierwszych kazaniach Lutra. Poza szpiegowaniem, zajmuje się też prowokacjami i w nader bezpośredni sposób stara się wpływać - i w istocie rzeczy, faktycznie wpływa - na bieg wydarzeń.

Obu łączy to, że od fascynacji religijnych przechodzą do działalności czysto wojskowej. Obaj tracą wiarę, zachowując wierność - nie Bogu i wyznawanej doktrynie - tylko własnym tradycjom i układom. Obaj są Niemcami. Obaj nie są nam znani z nazwiska. Ten pierwszy co prawda ma nazwisk aż nadto, ale wszystkie są zmyślone lub „odziedziczone” po zmarłych przyjaciołach i współtowarzyszach broni. Ten drugi - swe raporty podpisuje literką Q., co ma być myślowym skrótem od imienia Qoelet - Kohelet - Eklezjasta. Ów starotestamentowy patentowany pesymista (Vanitas vanitatum...) jednak jest gorliwym sługą kardynała, który wydaje się być trzecim bohaterem dzieła, choć in personam nigdzie nie występuje. Czy jednak owo rozbicie narracji na tak podobnych do siebie adherentów nie jest kolejną próbą ukazania dwoistej natury ludzkiej, owego ciągnącego się przez wieki pojedynku Ormuzda z Arymanem, czy przeciwnie - poszukiwania jedności w uzupełnianiu się przeciwieństw jak yin i yang?

„Q. Taniec śmierci” to w zasadzie kontredans trupów - ludzi, idei, proroków, to spływające krwią dysputy o drugorzędnych z punktu widzenia szarego człowieka znaczeniu szczegółach. To wielka epicka panorama wojen chłopskich na terenie Niemiec, to wielkie spory o to, w jakim wieku należy ludzi chrzcić czy może chrzest należy powtarzać u ludzi dorosłych, by świadomie potwierdzili - konfirmowali - wyznanie wiary (twórcy kościoła chrześcijańskiego i jego doktryny byli chrzczeni jako ludzie dorośli...). To wreszcie wewnątrzkościelne dylematy na temat tego, czy do zbawienia wystarczy sama głęboka wiara, czy może konieczne jest jeszcze wsparcie przez porządne życie... Trudno może dziś w to uwierzyć, ale dla takich celów reaktywowano działalność Inkwizycji, która pod nazwą Święte Officium funkcjonowała od 1543 r. pod kierunkiem właśnie kardynała Gianpietro Caraffy. Już jako stary człowiek (ur. 1478, zm. 1559) wziął na swoje barki ciężar walki z reformacją, doprowadził do zwołania soboru trydenckiego i wreszcie - już jako papież Paweł IV (od 1555) - tuż przed śmiercią ogłosił pierwszy Indeks Ksiąg Zakazanych. Czarny charakter? Pewno tak... Ale jak wyglądałby kościół, gdyby Caraffa nie powstrzymał reformacji daleko extra muros? Czy rzymski kościół by ocalał? A gdyby religia katolicka stała się jednym z wielu wyznań chrześcijańskich, czy utrzymałaby swój autorytet? A czy bez autorytetu Kościoła Katolickiego Europa zdołałaby przeciwstawić się skutecznie Azji?

Poruszamy się tu na wąskiej krawędzi między herezją a apologetyką. To wszystko są pojęcia umowne, ale jakże inspirujące dla literatury! Do tego stopnia, że czwórka młodych włoskich pisarzy (bo to oni ukrywają się pod pseudonimem Luther Blissett) podjęła się trudu opisania w ciekawej literackiej formie czasów, o których mało wiemy, a zapewne jeszcze mniej chcemy wiedzieć, bowiem ani dla katolików, ani dla protestantów, ani dla reformacji, ani dla kontrreformacji nie są one zbyt chlubne. Występują anonimowo - bo, jak twierdzą - ich nazwiska i życiorysy nie są ważne, a Luther Blissett Project to przedsięwzięcie internetowo-literackie, mające na celu zanegowanie roli autora, czy może bardziej - rygorystycznie przestrzeganych praw autorskich w dobie Internetu. Obecnie Luther Blissett (skądinąd jest to nazwisko autentyczne i należy do brytyjskiego piłkarza) symbolicznie zmarł, do grupy dołączył piąty twórca i razem (Roberto Bui, Giovanni Cattabriga, Luca Di Meo, Federico Gugliemi, Riccardo Pedrini) wchodzą w skład kolejnego projektu, noszącego tym razem pseudonim Wu Ming co po mandaryńsku znaczy „anonim”. Może dlatego bohaterowie ich powieści są także anonimowi, także ukrywają swe prawdziwe nazwiska, hołdując zasadzie, że historia jest procesem społecznym, a jednostki ją jedynie moderują...

Bohaterem z nazwiskiem jest z pewnością Giovanni Pietro Caraffa. Jest we Włoszech kilka miejscowości o tej nazwie, a najlepszym odniesieniem jest tu nazwa czerwonego wytrawnego wina „Caraffa di Toscana”, sprzedawanego w charakterystycznej butelce, od której pochodzi nazwa... karafka. Na Słowacji na przykład nazwisko to nie kojarzy się jednak najlepiej - tak właśnie nazywał się austriacki generał, który po protestanckim powstaniu Imre Tököly'ego w 1687 r. dokonał krwawej pacyfikacji w Preszowie (preszowskie jatki).

Czas jednak łagodzi spojrzenia na poszczególnych bohaterów (białych czy czarnych...) historii, choć nadal pod sztandarami rozmaitych proroków ciągną tłumy, łudzące siebie i innych oszukańczym zawołaniem Gott mit uns - Bóg jest z nami... Cóż... taki jest charakter ludzkości, że niemal wszystkie jej grupy są przekonane, że to im właśnie Bóg powierzył honor, prawo rozstrzygania co dobre i co złe, prawo karania i przebaczania. Najwięcej ofiar przynosi zawsze wojna o pokój, najwięcej niesprawiedliwości dokonuje się w imię sprawiedliwości, najwięcej nienawiści rodzi nakłanianie do miłości. Armaty Boga zawsze ładuje Szatan i to on na zgliszczach odprawia swój taniec śmierci.

A Bóg, jak zwykle, stoi po stronie silniejszych batalionów.