Maciej
Pinkwart
Supernowe dzieci
Przez media przetacza się ostatnio kolejna fala hejtu, tym razem
wymierzona we właścicieli kilku poznańskich restauracji, które zabroniły wstępu
dzieciom do sześciu lat. Bardzo się z tego cieszę, z dwóch powodów. Po pierwsze
dlatego, że tym razem hejt jest zdecydowanie apolityczny, wielkimi kupami
wirtualnych fekaliów obrzucają restauratorów działających zgodnie z hasłem „6-”
wyznawcy zarówno prawicy, jak i lewicy, nie mówiąc już o liberałach (jeśli
jeszcze ktoś ich w Polsce znajdzie). Co cieszy, bo oznacza, że tej nienawiści do
innych i chamstwa internetowego nie zaszczepili nam politycy, tylko jest ono
nasze, rodzime, ludzkie, gatunkowe (żeby nie powiedzieć: rasowe). Po drugie –
dlatego, że jeśli pojadę do Poznania, z całą pewnością jedną z takich
restauracji odszukam i w spokoju zjem jakieś ślepe ryby
z pyrami, smażankę
z gatami cebulowymi, albo może zwykłe
plendze na słodko, na deser
rurę na miodzie i oczywiście popiję
hyćkami. Zaraz bym jechał, ale muszę najpierw to
napisać, co piszę.
Restauratorzy wprowadzili ograniczenia wiekowe dla wygody normalnych ludzi,
którzy nie lubią wrzasków, płaczów, brudu, resztek jedzenia na swoich ubraniach,
cudzego smoczka we własnym rumpuciu czy innych atrakcji, zapewnianych nam
przez kochany drobiazg. Oczywiście, ani sam nie urodziłem się jako staruszek,
ani moje dzieci nie były trzymane pod korcem, ani też niektóre dzieci moich
obecnych znajomych nie traktują miejsc publicznych jak własnego żłobka bez
fachowej obsługi wychowawczej – po prostu dzieci zazwyczaj mają rodziców, i to
od rodziców powinniśmy wymagać tego, by umieli przystosować dzieci do życia w
świecie, w którym prócz ich rodziny są też inni ludzie. Wiem, że to niełatwe i o
tym właśnie jest książka, którą dziś chciałbym Państwu zarekomendować. Notabene,
w Polsce ujrzała światło dzienne też w Poznaniu…
Podstawowym argumentem, wysuwanym przeciwko decyzji restauratorów przez ludzi,
którzy krytykują zakaz wpuszczania gó… , to jest, chciałem powiedzieć góralików
małoletnich, jest stwierdzenie o ograniczaniu w ten sposób praw obywatelskich
dzieciom, które są normalnymi ludźmi i restauracja im się też należy. Otóż, po
drugie: wejście do restauracji nie należy się psom, pijakom, golasom, szaleńcom
i wielbłądom. Jeśli nawet wejdą, to są wyprowadzani. Dziecko, oczywiście, nie
jest psem – choć szkoda, bo psu można wytłumaczyć, żeby siedział cicho, nie
właził z butami na stolik i nie wylewał kaszki sobie i innym na koszulę. Ale to
grzecznego psa prędzej wyrzucą z lokalu (o ile go tam w ogóle wpuszczą), niż
niesfornego dzieciaczka, który – należy to wziąć pod uwagę – może kiedyś
dorośnie i zostanie prezydentem, albo co gorsza prezesem i dopiero ci, co go
kiedyś wyrzucali spod stołu, będą się mieli z pyszna.
Pies, według obecnej ordynacji, nie ma pełni praw obywatelskich, zwłaszcza
czynnego i biernego prawa wyborczego, ale jeśli jest to były Pies,
to może zostać wicemarszałkiem Sejmu. Inna rzecz, że w Cormorant, w amerykańskim
stanie Minnesota owczarek pirenejski o imieniu Duke jest honorowym burmistrzem
już przez trzecią kadencję - czemu się dziwić nie należy, gdyż w kraju, gdzie z
poparciem władz buduje się edukacyjne modele arki Noego i analizuje wyporność
czterech żółwi unoszących płaską Ziemię na odwiecznym oceanie – nie takie
ograniczone w cechach ludzkich osoby jak Duke zajmowały i zajmują ważne
stanowiska państwowe. A niektórzy nawet mają prześliczne i ładnie ubrane żony.
Jednak w dziedzinie poparcia społecznego dorosły człowiek z psem przegrywa,
czego doświadczył Adaś Miauczyński robiący kupę na trawniku pod blokiem, tam,
gdzie załatwiały się sąsiedzkie psy i czego doświadczają wszyscy, którzy liczyli
kiedykolwiek lajki na Fejsbuku pod zdjęciem własnym i własnego psa.
To było po drugie. A po pierwsze to całkowita nieprawda, że dziecko powinno być
do lokalu wpuszczane, dlatego, że jest takim samym człowiekiem jak dorosły. Nie
jest, co przyzna każdy, komu zdarzyło się być w towarzystwie cudzych dzieci w
teatrze, przedziale kolejowym, w samolocie czy, właśnie, w restauracji. Dzieci
własne zazwyczaj przeszkadzają mniej. O tym zaś, że świat dzieci jest zupełnie
innym światem niż świat dorosłych i gdyby mu pozwolono – rządziłby się według
zupełnie innych, własnych zasad wie każdy, kto przeczytał kiedyś koszmarną
książkę Janusza Korczaka Król Maciuś Pierwszy. Jeśli ktoś nie czytał tego
wcześniej, niech na miłość Boską nie robi tego teraz. Jeśli jednak łaskawy
Czytelnik chce dokładnie poznać jak fundamentalne, a nawet drastyczne różnice są
między światem dorosłych (z dziećmi), a światem dzieci (bez dorosłych) – niech
sięgnie po nowowydaną w Polsce (choć na świecie istniejącą już od 2003 r.)
powieść chińskiego autora Cixina Liu pt. Era Supernowej. Właśnie ukazanie
tego, że świat dorosłych i świat dzieci to zupełnie inne światy jest głównym
tematem tej książki.
Chmury kosmicznej ciemnej materii przysłoniły naukowcom istnienie i powolną
śmierć gwiazdy, znajdującej się zaledwie osiem lat świetlnych od Ziemi, w
rejonie tak bliskiego pisarzom SF potrójnego układu Centauri. Była kilkadziesiąt
razy większa od Słońca i wielokrotnie odeń młodsza, a proces jej ewolucji
przebiegał znacznie gwałtowniej i zakończył się straszliwą eksplozją i
przekształceniem Martwej Gwiazdy w Supernową. Najsilniejsze w Kosmosie
promieniowanie neutronowe dotarło do Ziemi i w ciągu tygodnia uszkodziło
chromosomy wszystkich żyjących tu ludzi. U osób starszych niż 13 lat –
nieodwracalnie, skazując je na śmierć w ciągu 10-12 miesięcy. Dziecięce DNA
błyskawicznie się odbudowało, co pozwoliło generacji „13-” przeżyć. W efekcie w
ciągu niecałego roku dorośli musieli nauczyć dzieciaki z podstawówki wszystkiego
co sami umieli, we wszystkich dziedzinach – od produkcji rolnej po obsługę
elektrowni jądrowych, od kierowania autobusami po kierowanie państwami, od
służby zdrowia po wojnę i dyplomację. Potem wszyscy umarli. Opis tego, jak
znikli z powierzchni planety jest jednym z najbardziej wzruszających momentów
powieści. I wtedy się dopiero okazało, że tak jak bakteria nie jest malutkim
słoniem, tak świat dzieci nie jest światem dorosłych, mimo że papierosy i koniak
stały się dostępne nawet dla przedszkolaków.
Jasne, to w pewien sposób już było: nie tylko w powieści Korczaka, ale wcześniej
– w świetnej książce Juliusza Verne’a Dwa lata wakacji, czy kapitalnym
dziele Williama Goldinga Władca much. Tylko, że w tamtych powieściach
świat dorosłych jakoś istnieje – u Korczaka w opozycji do świata króla Maciusia,
u Verne’a jako niezbędny komponent świata dzieci, wreszcie u Goldinga jako ekipa
ratunkowa, która w ostatnich chwilach ratuje to, co pozostało ze zmasakrowanego
mikro-społeczeństwa dzikusów, w jakie przekształciła się kolonia dziecięcych
Robinsonów.
Książka Cixina Liu jest okropna i może wywoływać nocne koszmary. Narracja jednak
dość szybko wciąga czytelnika, mimo że sposób jej prowadzenia jest niespójny,
przynoszący dalekie echa lektur z podstawówki, w których dorośli udają paplanie
i wnioskowanie dziecka, którego w gruncie rzeczy nie rozumieją – z czym
kontrastują cytaty z pseudohistorycznych dzieł autorów, analizujących post
factum rzekome dzieje Ziemi z ery, którą rozpoczął wybuch Supernowej. Liu
pokazuje – i to konstatacja niezwykle cenna także i dla naszych dzisiejszych
sporów – że świat dorosłych z dziećmi i świat dzieci bez dorosłych, ale
postawiony wobec prawdziwych problemów są całkowicie niekompatybilne, że – mimo
posługiwania się tą samą techniką i operowania podobnymi pojęciami – dążą do
czegoś innego. Celem dorosłych jest zapewnienie dobrobytu i spokojnego rozwoju
dla siebie i dla swoich dzieci. Celem dzieci jest takie urządzenie świata, by
stał się on jednym wielkim placem zabaw czy polem gry. A zabawkami mogą być dla
nich lalki, konsole, deskorolki, wódka, cygara, szybkostrzelne karabiny, czołgi
i rakiety z głowicami termojądrowymi. Niby fajnie: dzieci z różnych państw
ustalają między sobą, że problemy i konflikty międzynarodowe będą rozstrzygać
podczas masowych gier. Ale te gry rozgrywane są w realu: domy naprawdę
rozpadają się w gruzy, samoloty spadają, okręty toną, a śmierć jest ostateczna:
nie ma komunikatu, że zostały ci jeszcze trzy życia…
Ten sam wątek widzimy u Goldinga, kiedy nawet walka o przetrwanie, a na koniec
–śmiertelna bijatyka między dziećmi są traktowane jako zabawa, może nie
najlepsza, ale niezbędna: w końcu jedyne, do czego można dzieci bez kłopotów
namówić to jedzenie cukierków i zabawa, której reguły i tak wymyślili wcześniej
dorośli. Tylko że na wyspie rozbitków z czasów III wojny światowej w morderczej
zabawie giną jednostki. W erze Supernowej gra z użyciem prawdziwej broni
osobistej, taktycznej i strategicznej pozbawia życia setki tysięcy osób. Jeden z
bohaterów powieści, 13-letni przywódca Chin, mówi (skądinąd trochę za mądrze jak
na trzynastolatka, nawet po przejściach): W erze dorosłych dzieci zawsze
miały ograniczenia. Ale, co jeszcze ważniejsze, nie mogły brać jako kolektyw
udziału w okrutnej walce o przetrwanie, więc oczywiście nie wychodziła na jaw
ich prawdziwa natura.
Jeśli już o naturze mowa: natura świata dzieci w erze Supernowej jest (pewno
z natury…) kompletnie aseksualna, jakiekolwiek sprawy męsko-damskie, czy
może chłopięco-dziewczęce nie tylko nie mają wpływu na losy świata czy nawet
poszczególnych jednostek, ale są tak bardzo nieobecne, że nie wiemy nawet, czy
populacja ocalała po wybuchu supernowej kiedykolwiek dojrzała i miała własne
dzieci. No, nie: w finale pojawia się rodzina kilkupokoleniowa, ale o tym za
chwilę.
Mimo wszystkich nielogiczności treściowych, fizycznych czy biologicznych, mimo
komiksowych uproszczeń i dziwacznego języka, którym posługują się bohaterowie,
wciąż nie mogący się zdecydować, czy mają mówić jak dorośli, których role
pełnią, czy jak dzieci, którymi w końcu są (przy lekturze książek chińskich
autorów zawsze się zastanawiam, na ile tłumacz pokonał mandaryńską barierę
psychologii języka Państwa Środka, jako że przeważnie trafiają do nas dzieła
tłumaczone nie wprost z chińskiego, tylko z angielskiego) – rekomendowałbym tę
książkę jako swojego rodzaju memento, coś w rodzaju reportażu z nieznanej
planety dziecięcej, na którą my, dorośli, ani nasze dzieci – gdy dorosną – nigdy
nie trafią. Ale narracja, gdy już do niej po pokonaniu przeszło czterystu stron
trochę przywykniemy – wykonuje nagłą woltę, przenosi nas w przyszłość, w inną
przestrzeń i obserwując, że nagle autor pisze sam o sobie jako o autorze Ery
Supernowej i o Cixin Liu, ojcu promotorki żony, jako autorze opowiadań SF z
„ery powszechnej”, ba – zadaje pytania o sensowność opisów, które przed chwilą
przeczytaliśmy. Krótko mówiąc, trochę robi pod siebie. Fabuła się urywa,
niczego nie wyjaśnia, nie prowadzi do żadnej konkluzji i w zasadzie stawia nas w
sytuacji, której nienawidzę: kiedy po rozhulaniu swojej i czytelniczej
wyobraźni, po zapętleniu fabuły i namnożeniu niewytłumaczalnych zdarzeń – autor
ugina się pod ciężarem swojej fantazji i ucieka w najkoszmarniejsze dla
literatury zakończenie: I wtedy się obudziłem. Cixin Liu jest na to za
dobrym pisarzem, żeby skończyć powieść tak prymitywnie, ale stawiając pytania o
wymyślone przez siebie samego sprawy zostawia nas z kacem i smutkiem przerwanego
aktu miłosnego.
Jednak ci, którzy uważają, że dziecko jest takim samym człowiekiem, jak dorosły,
tylko o innych gabarytach, powinni to przeczytać koniecznie.
------------------------
Cixin Liu, Era Supernowej, przełożył Andrzej Jankowski, Dom Wydawniczy „Rebis”,
Poznań 2019, 488 stron